Na paradoks zakrawa fakt, że przełomem w teatralnej karierze Mateusza Pakuły stała się adaptacja jego debiutanckiej książki prozatorskiej Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję. Mamy bowiem do czynienia z autorem sztuk obecnym na scenie co najmniej od półtorej dekady. Szykowany do druku przez Agencję Dramatu i Teatru jego Latający Potwór Spaghetti, zbiór tekstów pisanych dla teatru, dokumentuje więc poprzedni etap drogi twórczej artysty, ale uwzględnia również obecny, ponieważ w tomie znalazł się całkiem świeży tytułowy utwór. To reprezentatywny wybór, który pozwala spojrzeć na minioną twórczość artysty, a także zastanowić się, jak zmieni się jego pisanie i reżyserowanie teraz, gdy w błyskawicznym tempie awansował do grona najgłośniejszych nazwisk polskiego teatru i krajowej dramaturgii.
Można się zastanawiać, czy w przypadku Mateusza Pakuły ów podział na okres przed spektakularnym sukcesem i po nim jest zasadny. Choć na początku drogi twórczej pisarza po jego teksty sięgali przede wszystkim inni inscenizatorzy – wymieńmy choćby Pawła Świątka, Evę Rysovą oraz Lenę Frankiewicz – w ostatnim okresie z tekstami Pakuły łączy się nierozerwalnie jego własna reżyseria. Nie bez przyczyny utwory inscenizowane przez innych trzeba traktować już jako rozdział zamknięty. Obecnie sztuki wystawiane przez samego ich autora mają dla niego znaczenie kluczowe.
Wyobrażam sobie jednak, że właśnie dzieła Pakuły wpłyną na zmianę podejścia do polskich sztuk współczesnych, owszem, często wystawianych, ale zazwyczaj kończących sceniczny żywot na prapremierze. Dorobek autora Skóry po dziadku ma wszelkie szanse, by z tą niedobrą tradycją zerwać. O ile nie wyobrażam sobie kolejnej inscenizacji Jak nie zabiłem swojego ojca…, a także trudno mi pomyśleć, że mógłby istnieć Wieloryb The Globe bez Krzysztofa Globisza na scenie i bez jego doświadczenia, o tyle Pluton p-brane bez udziału Jana Peszka, kluczowego dla pierwszego wystawienia sztuki, zdaje się absolutnie możliwy. Planowany zbiór dramatów wybranych można więc potraktować jako ściągawkę dla ludzi teatru. Choć punktem wyjścia i odniesienia pozostają sceniczne wersje autorstwa Pakuły, byłoby znakomicie i inspirująco móc sprawdzić, jak wybrzmiewają jego teksty w realizacji innych inscenizatorów. Wtedy dopiero można by ocenić, w jakim stopniu są zrośnięte z wrażliwością i poczuciem humoru autora. Warto dodać: dramaty Pakuły można rozpatrywać w kategoriach czysto literackich, w oderwaniu od realiów sceny, ale trochę trudno to robić, ponieważ wszystkie zebrane w książce teksty doczekały się teatralnych realizacji. W trakcie czytania siłą rzeczy więc nakładamy na poszczególne sekwencje przywoływane w pamięci obrazy z obejrzanych przedstawień. Nawet jeżeli nie odtwarzamy ich wiernie, przewijamy własny wyobrażeniowy film o teatrze Mateusza Pakuły.
W zbiorze Agencji Dramatu i Teatru znajdziemy osiem utworów dobranych tak, by spróbować ukazać, jak na przestrzeni lat zmieniały się pisarskie strategie autora, jak od form bardziej skomplikowanych przeszedł on do opowieści prostszych pod względem konstrukcji, choć równie bogatych w znaczenia, w większym stopniu będących studium człowieka, w mniejszym – intertekstualną grą, zabawą w ryzykowne czasem, acz niezmiernie pociągające skojarzenia. Omawiany zbiór dokumentuje zarówno zakończony już okres w twórczości teatralnej i dramaturgicznej autora Wieloryba The Globe, jak i moment obecny, w którym – to widać dość wyraźnie po lekturze wszystkich utworów – przegląda się również widziana w zwierciadle osobistych przeżyć przeszłość.
Nie bez przyczyny przecież Marcin wieczny Artur dedykowany jest „Marcinowi, mojemu małemu bratu”. Gdy Mateusz pisał tę sztukę, o Marcinie nie wiedzieliśmy nic. Dziś jest ważną częścią teamu Pakuły, widzieliśmy go w Jak nie zabiłem swojego ojca…, gdzie należał do niego przejmujący finał spektaklu, z odtwarzanymi na naszych oczach i chwytającymi za gardło klatkami z życia taty Marcina i Mateusza. Zobaczyliśmy go w krakowskiej Łaźni Nowej w Latającym Potworze Spaghetti, a potem w Skórze po dziadku – i za każdym razem jego rola wykraczała daleko poza funkcję stereotypowego akompaniatora, grającego na żywo albo miksującego dźwięki. Natomiast w sztuce Marcin wieczny Artur, która jest oczywiście autorską wizją pisarza i nie ma nic wspólnego z dokumentalnym odwzorowaniem choćby odprysków prawdziwego życia, otrzymujemy inny wizerunek Marcina. Wyłącznie on sam i jego brat wiedzą, czy jest w nim cokolwiek z prawdy.
Warto czytać Pakułę także po to, by zrozumieć, jak zmieniało się jego pisanie dla teatru. Znajdziemy w książce dramat Houdini vs Conan Doyle, w tym zestawieniu najbliższy chyba potocznemu rozumieniu tradycyjnej komedii. Kiedyś wystawił go w Radomiu Paweł Świątek, w lekturze zaś wydaje się frapującą igraszką z salonową komedią, próbą odbrązowienia, a nawet ośmieszenia autentycznych bohaterów, podkreślenia, że w każdej biografii tkwi potencjał ożywczej, a nie wstydliwej autokompromitacji. Warto także pamiętać, że ten akurat utwór nie wymaga przepastnego interpretowania, broni się niewątpliwie jako materiał dla dobrze pojmowanego teatru środka, dlatego nieźle by się stało, gdyby otrzymał jeszcze co najmniej jedną sceniczną szansę.
Fascynację autora przecięciem sztuki i twardo pojmowanej nauki widać najlepiej w Pluton p-brane, choć przebija się przecież ona również w innych tekstach, ze Złotymi płytami na czele. Z pierwszym z dramatów miałem pewien problem podczas lektury, być może lepiej go słuchać niż czytać. Na drugim piętno odcisnęła inscenizacja z wrocławskiego Teatru Capitol – pierwszy spektakl Mateusza Pakuły po gigantycznym sukcesie Jak nie zabiłem swojego ojca… Twórcy pozostało wtedy tylko jedno wyjście – manifestacyjnie zerwać z poetyką i – niejako tonem tamtego przedstawienia – wejść w biegunowo inne klimaty, zachować się trochę tak, jakby owego sukcesu nigdy nie było, za to odnieść się pośrednio do wypracowanej wcześniej stylistyki i ulubionych tematów. Właśnie to zrobił Pakuła w Złotych płytach, w których zdaje się spadkobiercą teatru absurdu, tyle że jest to absurd na dopalaczach, na miarę naszej świadomości.
Osobiście nie znałem tej historii, ponieważ z kosmologią i NASA mam niewiele wspólnego. Był 1976 rok, kiedy Carl Sagan, słynny kosmolog i popularyzator kosmosu, otrzymał od NASA niecodzienną robotę. Miał ze swymi współpracownikami wybrać materiały, które znajdą się na Voyager Golden Record, czyli pozłacanych dyskach, i wraz z sondami Voyager polecą w kosmos – jak list w butelce skierowany do przedstawicieli obcych cywilizacji, a jednocześnie wizytówka Ziemi i ludzkości. Zaczyna więc deliberowanie, czym najbardziej powinniśmy się chwalić. Odpowiedź na to pytanie okazuje się trudniejsza, niż z początku się zdawało. I bardziej gorzka, ponieważ zasadą sztuki Mateusza Pakuły jest mnożenie możliwości interpretacyjnych, sprawianie, by najbardziej rozbuchane komediowo teksty nie dały się zamknąć w jednoznacznych formułkach, zaszufladkować w ciasnych definicjach scenicznych gatunków. W Złotych płytach konkluzja sprowadza się do tego, że jako ludzkość raczej nie mamy czym się chwalić.
W Latającym Potworze Spaghetti, którego premierze miał towarzyszyć wywołany przez grupkę katolickich radykałów skandal(mimo że ostatecznie do niczego nie doszło), sedno nie tkwi jedynie w rozkręceniu farsy łamiącej standardy mieszczańskiej poprawności, w eskalowaniu antykościelnej jatki z przekonaniem, że wszystkie najbardziej ryzykowne chwyty są dozwolone. W najgłębszej warstwie najnowszy tekst dramatyczny Pakuły niesie ze sobą uwalniającą moc śmiechu, a właśnie jego pozbawiona jest towarzysząca nam na co dzień religia. Może nawet: religia panująca. Tymczasem gdy wokół narasta mrok i przemoc, kiedy nie wiadomo, co przyniesie jutro, śmiech jest ucieczką – może jedyną, na jaką nas stać. A teatr oraz pisanie Mateusza Pakuły stają się lekcją wolności – wiary, myśli i słowa, kiedy nikt niczego nam nie narzuca, ale sami bez żadnych warunków z zewnątrz decydujemy o sobie.
Zapewne nie miejsce tu na subiektywne rankingi, ale wciąż myślę, że dziełem numer jeden dla autora jest Wieloryb The Globe. Pisany w szczególnych okolicznościach, które przypominamy sobie dzięki pierwszym słowom sztuki: „W 2014 roku Krzysztof Globisz, jeden z najwspanialszych polskich aktorów, dostaje wylewu krwi do mózgu. Przez jakiś czas jest w bardzo ciężkim stanie. Lekarze uznają że w cielesnej powłoce nie ma już Krzysztofa Globisza. Po jakimś czasie okazuje się, że się mylą, i rozpoczyna się rehabilitacja. Żmudny proces wychodzenia z paraliżu i afazji. Ten proces nadal trwa”. Potem zaś słuchamy absurdalnych bajek Wieloryba-Globisza, w teatrze wypowiadanych głosem wielkiego aktora. Mam przed oczami tamte momenty, gdy walczył ze słowami, nie mogąc ich wypowiedzieć, gdy wściekał się, że mu się nie udaje, więc wykrzykiwał siarczyste „kurwa” i wtedy wszystko się zgadzało. Spotkanie Krzysztofa Globisza z jego dawnymi studentkami i asystentką Evą Rysovą, która zrealizowała Wieloryba, wreszcie z pisanym dla niego tekstem Pakuły, dało mu nowe sceniczne narodziny, a nam utrwalone przez ostatnie lata przekonanie, że wspaniałym Artystą JEST – i nic tego nie zmieni. Wydany w formie książki utwór Mateusza Pakuły pozwala odtworzyć w sobie tamte chwile. Pozwala jeszcze raz poczuć to, co towarzyszy nam w najważniejszych teatralnych przeżyciach, a mnie osobiście choćby podczas wielokrotnego oglądania Jak nie zabiłem swojego ojca… Czyste wzruszenie.