Krakowski spleen 

Lato 2021 roku, pierwsze tygodnie po lockdownie. Dwie pary – Szymon i Julia oraz Zuza i Karol – właśnie szykują się na break up party organizowane przez przyjaciółkę w Burdelu, w modnym krakowskim klubie. Choć nikt z nich tego nie podejrzewa, ten czerwcowy wieczór diametralnie odmieni ich życie. Wraz z początkiem lata z pandemicznego letargu budzą się pragnienia, marzenia, ambicje i lęki wrażliwych trzydziestolatków. Kiedy to wszystko się skończy, będziemy innymi ludźmi Adrianny Alksnin to nieskomplikowana opowieść o niełatwej konfrontacji polskich milenialsów z rzeczywistością, bowiem najtrudniej jest przyznać, że wszyscy utknęli w niesatysfakcjonującej pracy i niespełnionych związkach. 

Największą bolączką powieści Alksnin jest jednowymiarowość. Razi to już na poziomie konstrukcji bohaterów. Niczym w Molierowskiej komedii charakterów, pojedyncze cechy postaci zostają mocno przejaskrawione. Szymon – zrzędliwy doktorant Wydziału Polonistyki, ma obsesję na punkcie własnego statusu, stara się spełnić oczekiwania konserwatywnych rodziców. Julia – copywriterka, niespełniona poetka, zbyt często ulega swojemu partnerowi. Karol – zagubiony w życiu aktor, namiętnie pragnie sukcesu. Zuza – pracuje w korporacji, desperacko próbuje ożywić swój wypalony związek i jednocześnie walczy o niezależność w relacji. Co gorsza, kreacje głównych bohaterów są nieprzekonujące, gdyż ich zachowania, gesty i postawy bywają zbyt dosłowne, toporne, przesadne, wręcz zmanierowane. Oczywiście pojawiają się postaci drugoplanowe, ale o nich wiemy jeszcze mniej. Powieść Alksnin czyta się więc z poczuciem, że przecież to wszystko już znamy z jakiegoś bryka na temat współczesności. Zgrane schematy, z których trudno ułożyć ciekawą fabułę. 

Z powodu jednowymiarowości i schematyczności historia czworga trzydziestolatków nie może się rozwinąć. W przypadku Kiedy to wszystko się skończy mamy do czynienia z mieszanką stylu wysokiego i niskiego, koturnowości i ironiczności. Ta ostatnia objawia się przede wszystkim w kontraście między powierzchownym przedstawieniem a rzeczywistością. Ironii towarzyszą satyra oraz sarkazm, ponadto jej odmiany i poziomy nierzadko się piętrzą (pojawia się chociażby ironia sytuacyjna). Jest tego w powieści zwyczajnie za dużo. Niezmienna postawa narracyjna nuży czytelnika i koniec końców osłabia zamierzony przez autorkę efekt. Ironia się stępia, zamienia w dość prostą drwinę skierowaną w miękkie podbrzusze karłowatej psychologii jednowymiarowych bohaterów. 

Nadużywana bywa również inwersja, nieodłącznie związana z ironizowaniem. Czasem okazuje się funkcjonalna, na przykład wtedy, gdy służy parodiowaniu tradycjonalistycznego inteligenckiego habitusu rodziców Szymona: „Bo już w rozmowach telefonicznych owszem, tu się Szymon musi nasłuchać o manier Julii braku, obycia jakiegokolwiek i kultury osobistej, choć to, zaiste, bardzo urocza dziewczyna, tylko taka jakaś, nie na Szymona poziomie. Inną by państwo Barciszewscy synową na jej miejscu widzieli”. Ta sama stylizowana składnia nie sprawdza się w innym kontekście, na przykład gdy relacjonowane są losy Karola albo perypetie Zuzy: „Przecież dobrze szło wszystko, z planem zgodnie, piątki z egzaminów zbierał i od pedagogów pochwały, że zdolny, mówili”, „co innego by Zuza chciała w menu ciała zaserwować”. Jeśli traktować Kiedy to wszystko się skończy jako drwinę z artystowskiego światka Krakowa, to można się czasem uśmiechnąć do takich powtarzalnych metod narracyjnych. Jeśli jednak ma być to coś więcej niż satyra na zagubionych milenialsów o humanistycznych zainteresowaniach, to raczej trudno uznać powieść Alksnin za książkę w pełni udaną. 

Kolejną wadą tak obranej narracji jest przesada, a ściślej: tendencja do nadużywania czerstwych żartów i porównań. I jasne, są w powieści fragmenty naprawdę zabawne, jak ten z dość okrutnym żartem dotyczącym sylabusów do filozofii literatury: „Szymon […] rozpoznaje ów słodki jak miód spadziowy głos z takim zapamiętaniem dzielący się głębokimi przeżyciami, jakie może zaoferować studentce drugiego roku lektura Harolda Blooma i odkrycie, że to nie my mówimy językiem, ale język nami”. Jednocześnie pojawiają się w tekście nietrafione porównania, zdradzające, że narrator znów operuje zgranymi schematami: „W towarzystwie jakiegoś samca o ciele wyrzeźbionym jak z reklamy bielizny Calvina Kleina”, „Zamawia przez internet nową bieliznę, nie wygląda w niej jednak jak modelka Victoria’s Secret”, „Tymczasem w Fakultetach ruch jak na Sylwestrze Marzeń w Zakopanem”. Szkoda, bo momentami książka Alksnin bywa ujmująco błyskotliwa, na przykład gdy w tok narracji autorka umiejętnie wplata nawiązania do liryków lozańskich Adama Mickiewicza. Zresztą warto zaznaczyć, że w Kiedy to wszystko się skończy pełno jest intertekstualnych odniesień. Niestety i w tym przypadku w przeważającej mierze nuży ich banalność: „Wolałby bieg zdarzeń pomyślny i lekkość bytu nieznośną”. Innym przejawem przesadności jest skłonność do tworzenia jednoznacznych dopowiedzeń i wysnuwania wniosków o sile aksjomatu – rzadko w książce Alksnin pracują subtelne detale, niejasności czy nieodgadnione gesty, nawet kiedy pojawiają się introspekcyjne światłocienie (pod tym względem ciekawiej wypada Agnieszka Jelonek w Trzeba być cicho, książce również odwołującej się do nieprzepracowanych traum, do przymusu powtarzania schematów i do stagnacji w związkach młodych ludzi). 

Okładka książki Adrianny Alksnin pod tytułem „Kiedy to wszystko się skończy, będziemy innymi ludźmi”.
Adrianna Alksnin, „Kiedy to wszystko się skończy, będziemy innymi ludźmi”, Warszawa: Wydawnictwo Cyranka, 2025.

Typowość konstrukcji świata przedstawionego odsłania swoje najbrzydsze oblicze zwłaszcza wówczas, gdy narracja nabiera panoramicznego dystansu i staje się próbą opisania rzeczywistości, w której żyją bohaterowie. Najgorzej wypadają partie, w których Zuza opuszcza Kraków i wyrusza do swojej matki, by nieco odseparować się od partnera. Sposób, w jaki sportretowano prowincję, można podsumować jako festiwal dosłowności, ujadanie stereotypów i sny o potędze uniwersalizacji. Powiem więcej, prowincja bywa wręcz upupiana słoikami z domowym jedzeniem, utyskiwaniem na chemię w marketach, maminym obżarstwem, magicznym katolicyzmem czy paleniem oponami w piecach. Ktoś mógłby zapytać: skoro z prowincją nie wyszło, to może chociaż Kraków został interesująco przedstawiony? Niestety, topografia zawężona jest do kilku klubów i barów, kilka razy pojawiają się nazwy ulic, ale to wciąż raczej pustawa literacka makieta. Odniesienia do rzeczywistości politycznej i społecznej również bywają ogólnikowe – ograniczono je do kilku rzuconych bon motów na temat lodowców, słomek, uchodźców i gospodarki rabunkowej. Sporo miejsca poświęcono jednak covidowi i lockdownowi – w tym wymiarze powieść Alksnin dość dobrze wypada jako literacki barometr nastrojów społecznych związanych z poczuciem stagnacji, rozdrażnienia, rozczarowania i przemożnej potrzeby wzięcia głębszego oddechu. 

Jednowymiarowość narracji jest przełamywana jedynie w kilku miejscach – i od razu zaznaczę, że wtedy książka zyskuje lepszą dynamikę. To fragmenty, w których zaczyna dominować psychologiczny aspekt fokalizacji – pojawia się większe zaangażowanie emocjonalne postaci, składnia oddaje gorączkowość ich uczuć, a leksyka odkształca się pod wpływem ich porywczości. Perspektywa bohaterów niekiedy niemal zbiega się z perspektywą narratora; narracja zostaje wówczas zdeterminowana przez ograniczone pole widzenia Szymona, Julii, Karola czy Zuzy. To naprawdę dobre partie i monologi o dużym potencjale scenicznym. Szkoda, że Alksnin tak rzadko decyduje się na użycie tej metody. Efektownie wypadają także te sceny, które ulegają symetrycznemu odbiciu i tworzą dynamiczne, paralelne kompozycje. Świetnie czyta się chociażby fragmenty, w których Julia wychodzi na spotkanie z Karolem, a Szymon również wymyka się z domu, by zobaczyć Asię. 

Powieść Adrianny Alksnin mogłaby być kolejną udaną adaptacją prozy Sally Rooney na polskim rynku wydawniczym, mogłaby być również auto-da-fé milenialsów albo przynajmniej całkiem niezłą satyrą na krakowską bohemę (umówmy się, na warszawską też). Mam wrażenie, że tej książce zabrakło przede wszystkim finezyjnego wyjścia poza z góry przyjęty punkt widzenia. Takie zróżnicowanie jest wszak niezbędne, by z prostych fabuł tworzyć przekonujące historie, które nie będą się kończyć oczywistymi wnioskami.  

– pisarz, redaktor, krytyk literacki.

więcej →

Fallback Avatar

 – pisarka, dramaturżka, reżyserka. 

więcej →

Powiązane teksty

25.06.2025
Nowe Książki

Stary artysta maluje obraz

Maria Poprzęcka nie zwraca się ku dobrze rozpoznanej ikonografii martyrologicznej, ale ku całkiem innym, nie zawsze dostrzeganym związkom sztuki ze starością i śmiercią: ku jej zdolnościom regeneracyjnym obalającym mit „stylu późnego” oraz starczej niemocy twórczej, ale też ku jej siłom wprost zabójczym – pisze Marta Leśniakowska o książce Śmierć przed obrazem. O sztuce, starości i znikaniu.