Gustaw Herling-Grudziński przez wielu był postrzegany jako pomnikowy pisarz, który utknął na cokole i nie mógł z niego zejść. Z korespondencji z Józefem „Żukiem” Opalskim, która wychodzi nakładem wydawnictwa Austeria, wyłania się portret zatroskanego o losy bliskich człowieka. Ale też obraz złośliwego komentatora rzeczywistości i nieudanych poczynań artystów.
Niemal na wszystkich znanych mi dotychczas zdjęciach Gustaw Herling-Grudziński ma poważną, skupioną minę, bez cienia uśmiechu. Do takiego postrzegania pisarza skłaniają też jego książki. Z waszej korespondencji wyłania się jednak inny portret autora Dziennika pisanego nocą.
Dlatego zdecydowałem się ją wydać, a właściciele wydawnictwa Austeria, Małgosia i Wojtek Ornatowie, podeszli do tego entuzjastycznie. To jak najbardziej prywatna korespondencja, listy starszego, mądrego przyjaciela, który interesuje się życiem bliskich mu osób. Dopytuje się w nich o zdrowie, o pracę, o moje książki, spektakle, festiwale, które organizuję. Za każdym razem przesyła pozdrowienia dla moich pań – Oli i Marysi. Bardzo je polubił, czuł się w ich towarzystwie swojsko i – jak tylko mógł – wysyłał im kawę, o którą w Polsce było trudno.
Kiedy jechałeś do Neapolu w 1980 roku, marząc o tym, żeby się spotkać Herlingiem-Grudzińskim, tak właśnie go sobie wyobrażałeś?
Byłem pod wpływem lektury jego książek, ale – podobnie jak tobie – wydawał mi się pomnikowy, jakby utknął na cokole i nie mógł z niego zejść.
A kiedy zmieniłeś o nim zdanie? Czy stało się to już podczas pierwszego spotkania?
Nie, z pierwszego spotkania wyszedłem śmiertelnie obrażony.
Dlaczego?
Kiedy przyjechałem do Neapolu, zadzwoniłem do Herlinga-Grudzińskiego, mówiąc mu, kim jestem i że mam listy polecające od Sławomira Mrożka, Jana Błońskiego, Joanny Olczak-Ronikierowej. Zabezpieczyłem się, bo zdawałem sobie sprawę, że po tym, co pisarz przeżył, miał prawo być nieufny w stosunku do ludzi przyjeżdżających zza żelaznej kurtyny. Ale to, co mnie spotkało z jego strony, nie było jednak przyjemne.
A co cię spotkało?
Kiedy przyszedłem do jego willi na via Crispi, już w drzwiach przyjął mnie bardzo chłodno. Następnie zaprowadził mnie do swojego ciemnego, pełnego książek gabinetu, posadził przy biurku i nawet nie poczęstował kawą. W zamian zaświecił mi lampą w oczy i zaczął zadawać mnóstwo pytań. To było jak przesłuchanie. Teraz wiem, że on się zwyczajnie bał, czy nie zostałem przez kogoś nasłany. Miał świadomość tego, jak komuniści go znienawidzili od czasu, kiedy wydał w Londynie Inny świat, w którym obnażył radziecki system gułagów. Wyszedłem zdruzgotany.
Rzeczywiście, mógł mieć powody do obaw, bo w tamtym czasie niewielu Polaków przyjeżdżało na dłużej do Neapolu. Jak tobie się to udało?
Parę lat wcześniej obroniłem pracę doktorską i byłem wykładowcą na wydziale polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od dłuższego czasu marzyłem o wyjeździe do Włoch. Z licznych lektur znałem tamtejszą kulturę, studiowałem albumy z dziełami sztuki i koniecznie chciałem zobaczyć to wszystko na własne oczy. Jak wiadomo, nie było to wówczas łatwe. Wymyśliłem więc sobie, że zostanę lektorem języka polskiego i z ramienia uniwersytetu znajdę się we Włoszech. Najpierw starałem się o wyjazd do Florencji, bo koniecznie chciałem wybrać się do Galerii Uffizi i codziennie kontemplować inny obraz czy rzeźbę. Ku mojemu rozczarowaniu, nic z tego nie wyszło. Ale niebawem okazało się, że jest wolne miejsce na Uniwersytecie Neapolitańskim, gdzie istniała katedra slawistyki. Jak usłyszałem słowo Neapol, to od razu stanął mi przed oczami Herling-Grudziński, którego wtedy namiętnie czytałem, bo już od pewnego czasu jego książki ukazywały się w drugim obiegu. Pomyślałem, że będzie to świetna okazja, żeby go poznać.
No ale miałeś poważny falstart.
Dało się go naprawić, może dlatego, że inicjatywa wyszła ze strony Herlinga. Otóż coś musiało mu się we mnie spodobać, bo zaczął mnie szukać. Na uniwersytecie podano mu do mnie telefon. Zadzwonił i zaprosił mnie na kawę. Byłem tym nieco zdziwiony, ale poszedłem. Pamiętam, że był to czwartek, bo od tego czasu zaczęliśmy się regularnie tego dnia spotykać. Nazywałem to „Herlingowymi Czwartkami”. Podczas tego pierwszego spotkania zaproponował mi, żebym dawał jego córce lekcje polskiego. On sam próbował ją uczyć, ale kompletnie nie miał do tego cierpliwości. Zgodziłem się, bo już wtedy okazało się, że Gustaw nie jest takim strasznym człowiekiem. Z biegiem czasu coraz lepiej go poznawałem. Zacząłem rozumieć, jak bardzo jest samotny i jak ta samotność odbija się na jego stanie psychicznym. W zasadzie nie miał w Neapolu przyjaciół, poza wąskim kręgiem, tzw. przyjaciół domowych, czyli włoskich znajomych jego żony Lidii. Z Polakami w zasadzie się nie spotykał. Oddychał pełną piersią tylko kiedy wyjeżdżał do Giedroycia, do Maisons-Laffitte, gdzie pracował nad nowymi numerami paryskiej „Kultury”.
Stamtąd do ciebie także pisywał. W jednym z listów wymyśla ci nawet pseudonim, którym powinieneś podpisywać twoje teksty. Ale wracając do Neapolu, powiedziałeś, że na tamtejszym uniwersytecie był wydział slawistyki. Dlaczego go nie zaangażowano? Mieli wybitnego polskiego pisarza na wyciagnięcie ręki.
Ale tam nikt nie wiedział, że on jest wybitnym pisarzem. Jak się szybko przekonałem, nie tylko w Polsce nie wolno było wymawiać głośno jego nazwiska. We Włoszech też był personą non grata, o co postarały się polskie władze. Mieli tam swoje macki i doprowadzili do tego, że studenci wydziału slawistyki dostali zakaz kontaktowania się z pisarzem. Gdyby go złamali, nie mieli szansy otrzymać pozwolenia na wyjazd do kraju, którego języka się uczyli. Kiedy zorientowałem się, co się dzieje, postanowiłem, mimo wszystko, zorganizować mu spotkanie ze studentami. Mogłem zachować jakieś zasady konspiracji, ale postanowiłem, że nie będę się ukrywał i zrobiłem to w najpopularniejszej kawiarni w mieście, czyli w Cafe Gambrinus. Bardzo się ucieszyłem, że studenci w końcu się odważyli i zdecydowali poznać pisarza, o którym im opowiadałem. Nie obeszło się bez konsekwencji. Błyskawicznie zostałem wezwany do ambasady polskiej, gdzie usłyszałem, że spiskuję przeciwko ojczyźnie. Starano się mnie nastraszyć. Pomyślałem, że nie mogę przesadzać, bo zaraz okaże się, że nie będę mógł wrócić do Polski. Poza tym nie chciałem, żeby młodzi ludzie mieli nieprzyjemności i nie mogli odwiedzić miejsc, które chcieli zobaczyć. Dlatego nie zaprosiłem więcej Gustawa na moje zajęcia. Ale do czasu… Kiedy po trzech latach opuszczałem Neapol, zorganizowałem pożegnanie ze studentami u mnie w domu. Przyszedł też Gustaw. Był zachwycony, że po tych kilku latach nauki mógł z nimi rozmawiać po polsku.
Zdaje się, że on po prostu bardzo tęsknił za Polską.
W sposób wręcz niewyobrażalny. Pamiętam, jak kiedyś oglądaliśmy na kasecie VHS Wyzwolenie Konrada Swinarskiego. Był tak wstrząśnięty tym przedstawieniem, że aż się upił. Podkreślał cały czas, że jest pisarzem emigracyjnym, ale polskość go nigdy nie opuści. Kiedyś przyjechał do Neapolu Krystian Zimerman. Gustaw zadzwonił do mnie, że koniecznie musimy iść na koncert. Staliśmy dwie godziny w kolejce, a lało tak jak tylko może czasami lać w Neapolu, i nie dostaliśmy biletów. Był niepocieszony. Żałował także, że nie może pójść do polskiego konsulatu, gdzie czasami odbywały się przeglądy polskich filmów. Ale to było niemożliwe z przyczyn oczywistych. On tę tęsknotę za polską kulturą jakoś rekompensował sobie, studiując włoskie malarstwo. Niejeden tego dowód można znaleźć w jego książkach.
Wpuścił cię do swojego świata sztuki?
Tak, zabierał mnie do muzeów i kościołów, gdzie w obrazach dawnych mistrzów szukał lekarstwa na swoją samotność. To było jedno z największych przeżyć, jakich doświadczyłem wtedy w Neapolu. Potrafił interpretować malarstwo w sposób niebywały. Nigdy nie zapomnę, jak po raz pierwszy zabrał mnie na Capodimonte i pokazał Ukrzyżowanie Tommaso Masaccia. To było wzruszające, gdy ponad godzinę staliśmy przed tym niezwykłym obrazem, a on opowiadał o samotności wiszącego na krzyżu Chrystusa, który został namalowany niemal bez szyi, jakby przetrącono mu kręgosłup.
Gdzie jeszcze bywaliście?
Na przykład w jego ukochanym kościele Santa Chiara. Szukał wytchnienia w tamtejszym ogrodzie z majolikami, lubił chodzić po pokrytych freskami krużgankach. Opisał ten klasztor we wspaniałym opowiadaniu Podzwonne dla dzwonnika. Opowiada w nim o starym dzwonniku, którego spotykał w Santa Chiara i w którym widział siebie, swoją samotność, starość, przemijanie.
Neapol to też Caravaggio.
Oczywiście, Gustaw go uwielbiał. Wtedy jeszcze można było zobaczyć w kościele Pio Monte della Misericordia, Siedem uczynków miłosierdzia bez tłumu turystów. To było niezwykłe przeżycie. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, wydaje mi się, że przez długie lata patrzyłem na Neapol oczami Gustawa. Zresztą jak tam wracam, chyba wciąż tak się dzieje.
Często podróżujesz do Neapolu?
Gdy tylko mogę i za każdym razem to miasto tak samo mnie fascynuje. Ale też potrafi przestraszyć. Nigdy nie zapomnę, jak po moim pierwszym przyjeździe, Neapol nawiedziło potworne trzęsienie ziemi, podczas którego zginęło prawie trzy tysiące osób. Mieszkałem w małym hoteliku przy piazza Garibaldi. Wyglądałem przez okno, a domy waliły się niczym zapałki. Bałem się wyjść. Patrzyłem tylko, jak Neapolitańczycy biegają za kotami i psami. Nie mogłem zrozumieć, co oni robią, a okazało się, że to był ich wypróbowany sposób na znalezienie schronienia. Zwierzęta wiedzą, gdzie się w takich sytuacjach ukryć. Kiedy się to skończyło, okazało się, że budynek hotelu nadaje się do rozbiórki. Musiałem natychmiast się wyprowadzić. Tylko że znalezienie wówczas mieszkania w mieście graniczyło niemal z cudem. Gustaw bardzo się tym przejął, pomógł mi znaleźć pokój. Dzięki temu nie wylądowałem na ulicy. Traktował mnie rzeczywiście wyjątkowo.
Jednak z listów wynika, że w stosunku do innych osób potrafił być ironiczny i złośliwy. Na przykład wobec Sławomira Mrożka. Pisze, że może ty, przygotowując w Krakowie poświęcony Mrożkowi festiwal, pomożesz mu wspiąć się wreszcie na cokół.
Pisze też: „Dostałem od Sławka maszynopis Miłości na Krymie. Zakładając z góry, że nie mam daru czytania tekstów scenicznych, uważam pierwszy akt za ładny (bo lubię Czechowa), a dwa pozostałe za poronione. Sławek zatelefonował do mnie z Paryża, musiałem tę nieprzyjemną dla niego ocenę wykrztusić. Ale na szczęście przełknął rzecz dość gładko”. Mrożek zawdzięczał mu bardzo wiele. Kiedy opuścił Polskę i zamieszkał we Włoszech Gustaw bardzo mu pomagał. Potem Mrożek zerwał z nim stosunki towarzyskie i to z zupełnie nieokreślonego powodu. Zresztą tak samo postąpił z kilkoma innymi przyjaciółmi. Gustaw, tak jak jego żona Lidia, bardzo to przeżyli. Kiedyś przypadkowo spotkali się na lotnisku. Mrożek obszedł ich szerokim łukiem. Udawał, że ich nie widzi.
W liście do ciebie z Paryża nie oszczędził też Andrzeja Wajdy. Cytuję: „Widziałem tu Wajdów, jak również jego francuski film Biesy. Mój kochany, nie powtarzaj nikomu mojej opinii, która jest zdecydowanie negatywna. Nie jestem w stanie zrozumieć, jak reżyser tej miary może w przerwach między arcydziełami filmowymi, produkować rzeczy w rodzaju Biesów, Miłości w Niemczech i Kroniki wypadków miłosnych. Ale błagam jeszcze raz, ani mru mru”.
Był bezkompromisowy. Jak mu się coś nie podobało, to mówił wprost. Dlatego usłyszenie od niego pochwały, było tak ważne.
Ty miałeś to szczęście. Pisze, że bardzo podobały mu się twoje Rozmowy o Konradzie Swinarskim i Hamlecie. Ale jemu też chyba zależało na zdaniu innych. Chciał, żebyś koniecznie przeczytał najnowsze fragmenty Dziennika pisanego nocą.
Tak, komuś udało się przemycić je do Polski. Ja czasami też coś przewoziłem, ale musiałem bardzo uważać, bo za każdym razem po wylądowaniu w Krakowie przechodziłem rewizję osobistą. Do dziś nie znoszę lotniska w Balicach. Przetrzymywano mnie tam nie raz 20 godzin i zadawano w kółko jedno pytanie: „Co słychać u pana Gustawa?”.
Herling dziękuje ci później za zorganizowanie publicznego czytania tych Dzienników. Gdzie to się odbyło?
W galerii sztuki Inny świat Tadeusza Nyczka. Przyszło mnóstwo ludzi, wszyscy chcieli posłuchać jego zapisków. Poprosiłem Tadeusza Łomnickiego, żeby je przeczytał. Zrobił to fenomenalnie. Zresztą później Gustaw mu się zrewanżował. Kiedy Łomnicki pojechał na gościnne występy do Australii i tamtejsza Polonia go zbojkotowała za to, że należał do KC PZPR, Herling przez przyjaciół z „Kultury” wyjaśnił sytuację i Tadeusz mógł spokojnie zagrać przedstawienie.
W tej samej galerii Tadeusz Nyczek zorganizował wernisaż obrazów pierwszej żony pisarza, Krystyny.
Te obrazy znajdowały się w Londynie. Udało się nam je sprowadzić tylko dzięki temu, że Piwnica pod Baranami pojechała tam na koncerty. Poprosiłem Piotra Skrzyneckiego o przywiezienie tych płócien, a on obiecał, że coś wymyśli. Wpadł na to, żeby przemycić je jako dekoracje. Gustaw był zachwycony możliwością pokazania ich w Polsce. Był bardzo przywiązany do Krystyny. To była piękna kobieta. Porównywał ją do postaci z dzieł Leśmiana. Bardzo ją kochał. Zresztą podobnie jak Broniewski, który pisał dla niej wiersze. Jej samobójstwo, kiedy wyjechali do Monachium było dla niego straszliwym ciosem. Na zawsze.
Ale niebawem pojawiła się w życiu pisarza Lidia Croce, córka słynnego, włoskiego historyka.
Do jakiego stopnia Benedetto Croce i cała jego rodzina byli znani i cenieni w Neapolu, niech świadczy opowieść Lidii o rabunku, którego padła ofiarą. Wybrała się kiedyś do sklepu z ręcznie robionymi, przepysznymi czekoladkami, który znajdował się niedaleko ich domu. Jak to często zdarza się w Neapolu, podjechał facet na skuterze i wyrwał jej torebkę. Nie uciekł od razu, bo coś zafrapowało go w jej twarzy. Dzięki temu zdążyła mu powiedzieć, żeby przynajmniej oddał jej klucze, bo nie ma jak otworzyć domu. On zeskoczył ze skutera, ukłonił się i wręczył jej te klucze mówiąc: „Pani Croce, dla pani wszystko”. Oczywiście z resztą zawartości torebki odjechał.
Ty nazywasz Lidię w listach „Słońcem Neapolu”.
Bo to naprawdę była cudowna kobieta.
A skąd określenie „Wielka neapolitańska kucharka”, którą pozdrawiasz w jednym z listów?
To był nasz żart z Gustawem. O Lidii można było powiedzieć wszystko, ale nie to, że przepadała za gotowaniem. Najczęściej karmiła nas prosciutto crudo kupionym w pobliskim sklepie i poiła winem z Dragonei, bo Gustaw lubił tylko stamtąd. Z kolei na ryby jeździliśmy do miasteczka Formio. Uważał, że jedynie w tej miejscowości można dostać dobre ryby, bo nie są zatrute jak w Neapolu.
Z tego wynika, że wtedy już bywałeś w willi Herlinga, z której kiedyś wyszedłeś jak niepyszny. Do dziś stoi ona na wzgórzu Vomero, skąd rozciąga się najpiękniejszy widok na Zatokę Neapolitańską. To dzielnica zamożnych ludzi, która różni się zdecydowanie od podnóża wzniesienia, gdzie żyje biedna część mieszkańców miasta. Ten podział jest tam bardzo wyraźny, może dlatego, że oba światy dzieli kolejka funicolare. Pisarz lubił nią zjeżdżać do plebejskiej części Neapolu?
Mimo tego, że żył kulturą wysoką, uwielbiał tam bywać. Oczywiście tylko od czasu do czasu. Przez chwilę, choć może nie za długą, dobrze się nawet czuł w rozkrzyczanym tłumie. Zresztą w jednym z listów pisze, że on ten Neapol jednocześnie kocha i nienawidzi. Nie da się prawdę mówiąc Neapolu inaczej odbierać. Pamiętam, jak zaciągnął mnie kilkukrotnie do teatru na sztukę Boże Narodzenie w domu Cupiello Eduardo de Filippo. To taka kwintesencja neapolitańskości. On to uwielbiał, mógł oglądać na okrągło scenę parzenia kawy w starym ekspresie, bawiąc się przy tym jak dziecko. Dzięki mnie „odkrył” targ na piazza Garibaldi, gdzie do dziś można dostać wszystko co dusza zapragnie, choć nie zawsze znane jest pochodzenie sprzedawanych w tym miejscu rzeczy. Ja tam kupowałem płyty. Kiedyś sprezentowałem mu neapolitańskie piosenki Liny Sastri, w których się zakochał. Choć muzyka nie była taką jego pasją jak malarstwo. Rzadko o niej pisał. Zawsze powtarzał, że jego ukochanym utworem jest Symfonia koncertująca Mozarta. Ja zaraziłem go jeszcze kwintetem Schuberta, którego słuchaliśmy w Neapolu, i w Krakowie
No właśnie, w jednym z listów pisze, że chciałby się u ciebie zatrzymać i że woli to niż mieszkanie w hotelu. W Dzienniku pisanym nocą przeczytałam: „Zatrzymaliśmy się u Opalskich na Dietla, w ich niezwykłym mieszkaniu, łączącym wygodę z inwazją staroci i oryginalnych drobiazgów”.
On się dobrze czuł z nami. Wieczorami zajadał się kiszonymi ogórkami i popijał je wódką. Kiedy przechodziliśmy przez Rynek, stawał się zupełnie innym człowiekiem. Wszystko w Krakowie było dla niego cudowne, nawet sernik u Noworola. Tu odzyskiwał wigor, choć już był ciężko chory na serce. Pamiętam, jak zabrałem go do Teatru Łaźnia na moje przedstawienie Kurt Weill, czyli o samotności kobiet. Był szczęśliwy, chciał się fotografować w otoczeniu ślicznych dziewczyn, które grały w tym spektaklu. Poszliśmy też do garderoby Solskiego w Teatrze Słowackiego, żeby się podpisał na ścianie. Potem odwiedziliśmy Martę Wykę, bo on bardzo cenił jej ojca, profesora Kazimierza Wykę. Uwielbiał Wyspiańskiego. Dużo czasu spędziliśmy w Domu Towarzystwa Lekarskiego, gdzie stał godzinę przed jego Apollem. Podobnie było w kościele Franciszkanów, gdzie nie mógł oderwać się od witraży. W Neapolu zawsze opowiadał mi o obrazach, a tu nic nie mówił, tylko stał i patrzył z najwyższym zachwytem. Wszystko to nakładało mu się na obraz Polski sprzed lat i obraz Polski widzianej z perspektywy Neapolu. Jego refleksje na ten temat były niezwykle interesujące.
Do waszych listów dołączasz twój wywiad z pisarzem, który ukazał się w „Przekroju”. Dlaczego jest on dla ciebie aż tak istotny, że postanowiłeś go zamieścić?
W pierwotnej wersji miał się on ukazać w wychodzącym w Krakowie „Piśmie”. Gustaw autoryzował go dokładnie 13 grudnia 1981 roku, co z oczywistych powodów uniemożliwiło ukazanie się tekstu. Dopiero dużo później, kiedy Herlingowi pozwolono już przyjechać do Polski, mogłem go opublikować w „Przekroju”. A ważny jest on dla mnie z kilku powodów. Gustaw niezwykle szczerze mówi w nim o swojej samotności, o uczuciach i przemyśleniach, o których rozmawialiśmy w Neapolu. Padają w nim też słowa, do których często wracam: „Pisać tak, by zdanie było przekazem nie tylko jasnej i swobodnej myśli, lecz także nieustannego napięcia moralnego, by w słowie żył całym sobą ten, kto je wypowiada jako swoją odważną prawdę”.
Dlaczego w tym momencie zdecydowałeś się na wydanie tych listów?
Przez lata o tym nie myślałem, tak jak o opublikowaniu mojej korespondencji ze Sławomirem Mrożkiem, Janem Kottem i kilkoma innymi ważnymi dla mnie osobami. Ale przyjechała do Krakowa córka Gustawa, Marta. Siedzieliśmy przy kawie w Klezmer Hois Wojtka Ornata, który jest też właścicielem wydawnictwa Austeria, i ona zaczęła się zastanawiać, czy te małe karteczki pisane przez ojca nie ułożyłyby się w książkę. Wówczas podjęliśmy też decyzję, że oddam oryginały tych listów do archiwum, które Marta stworzyła w pałacu Benedetto Croce.
Czy to jest ten pałac, o którym Iwaszkiewicz złośliwie pisał: „Benedetto Croce był jak bóg, spoglądający na ludzkość wyniośle ze swojego ponurego pałacu”?
Tak, ten sam, nieopodal kościoła Santa Chiara. Ale nie ma się czego obawiać, wcale nie jest tam tak ponuro. Na jednym z pięter Marta stworzyła archiwum ojca, gdzie możemy zobaczyć kolekcję jego książek i mnóstwa drobiazgów, bez których nie mógł się obejść. Są tam też specjalne szuflady, w których znajduje się między innymi korespondencja pisarza. I właśnie tam trafią oryginały listów, które w Polsce ukażą się nakładem wydawnictwa Austeria.