Jak wiele osób wywodzących się spod znaku krytyki literackiej, jestem ofiarą pewnego spaczenia poznawczego. Objawia się ono przede wszystkim tym, że już w trakcie lektury układam sobie w głowie opinię na temat danego tekstu, do tego stopnia, że czasem gdzieś na marginesie książki snują mi się całe akapity przyszłej recenzji, nawet jeśli ma ona nigdy nie powstać. To przyzwyczajenie straszliwie mnie zawiodło w wypadku Agli, trzytomowej powieści Radka Raka, której ostatnia część, Abraxas, ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Powergraph. Zawiodło, bo natychmiast pomyślałem, że nie mam pojęcia, co niby o tej książce mogę powiedzieć. Trudno więc nazwać mój tekst recenzją sensu stricto.
Z opisów na okładkach dowiemy się niewiele. Ojciec Sofji Kluk, entomolog, zaginął w trakcie ekspedycji badawczej, pozostawiając córkę samą w fantastycznym mieście Tybil. Sofja najpierw podejmuje naukę magii, a potem rusza na wielką wyprawę w poszukiwaniu ojca. Rówieśnik bohaterki, Tymian Drakow, syn funkcjonariusza tajnej policji, całkiem przypadkiem i kierowany wyłącznie młodzieńczym entuzjazmem, wywołuje rewolucję, która okazuje się całkiem inna, niż sądził.
Gdy tylko teksty promocyjne dotyczące powieści Raka kończą streszczać fabułę, robią się mętne, zgodne z miarowym i nieznośnym rytmem marketingowego rytuału. Nie powiedzą nam o Agli w zasadzie nic. Większość opinii i recenzji, których doczekały się jej dwa pierwsze tomy, albo bezpośrednio odnosi się do fabuły, albo wtłacza ją – zupełnie bez sensu – w różne ramy gatunkowe, by w ten sposób wycisnąć z tekstu jakieś spójne interpretacyjnie wątki. Przedsięwzięcia te nieuchronnie kończą się fiaskiem.
Nieuchwytność powieści jest, moim zdaniem, jej kluczową cechą i jedną z tych właściwości, które sprawiają, że trudno wobec tego przedziwnego zjawiska przejść obojętnie. Nie chodzi o to, że nie da się określić tematu, fabuły czy innych podstawowych elementów cyklu Raka, wprost przeciwnie.
Wielkim tematem Agli jest gnoza, rozumiana jako alternatywny dla chrześcijaństwa fundament sposobu myślenia. Co istotne, dzięki temu, że mamy do czynienia z książką fantastyczną, nie chodzi tu o przyjęty przez bohaterów czy narratora sposób filozofowania: gnoza jest istotną częścią składową samego świata powieści, pełnoprawną alternatywą dla rzeczywistości podszytej religijnym przekonaniem o istnieniu piekieł i niebios, w której przyszło nam żyć. Wielką niezmienną natomiast pozostaje oczywiście człowiek i z tej antropologicznej podstawy wynika dopiero warstwa refleksyjna książki, a dzięki jej przewartościowaniu zmienia się wektor poruszanych problemów. Świat będący nieznośną klatką bez wyjścia po ubraniu go w bezlitosną realność obnaża takie aspekty człowieczeństwa, których tylko niejasno domyślać moglibyśmy się dzięki prozie realistycznej.
Z kolei fabuła w jasny i całkiem zrozumiały sposób opiera się na metaforze holometabolii, czyli przeobrażenia zupełnego owada: w tym sensie jest to książka o metamorfozie i rozwoju, choć nie tylko emocjonalnym. Oczywiście wszyscy główni bohaterowie ulegają przemianom charakterologicznym, dojrzewają i zmieniają swój stosunek do siebie i innych, jednak – jak w każdej dobrej powieści – pozostają od początku do końca koherentni.
Do przepoczwarzenia dochodzi gdzie indziej: w ich świadomości związanej z istnieniem, metafizyczną praxis (albo metafizycznym statusem per se, i nie jest to nawet metafora). A ponieważ sama istota świata, w stosunku do której bohaterowie się przekształcają, również zostaje w toku fabuły naruszona, to w pewnym sensie cała struktura powieści jest tutaj tworem rozkwitającym i metaforą chaotycznej podróży przez logos pozbawiony ustalonych raz na zawsze granic. To z kolei wydaje się bliskie współczesnemu czytelnikowi.
Jak więc widać, nie jest tak, że Agla nie daje się zinterpretować jako książka, która – zgodnie z literaturoznawczymi prawidłami – ma narrację, fabułę, akcję, czas akcji i tak dalej. Zarazem to wszystko wydaje mi się całkiem nieinteresujące, a raczej: interesujące o tyle, o ile ciekawa może być rama obrazu. Problem, który mnie porusza, znajduje się głębiej i płycej zarazem: w tym, co wykracza poza tradycyjne sposoby mówienia o literaturze.
W wypadku Agli pierwszym aspektem tego wykraczania będzie, rzecz jasna, świat. Ta kwestia jest prosta, gdy mowa o książkach realistycznych lub explicite fantastycznych, ale komplikuje się wykładniczo, kiedy mamy do czynienia z jednym i drugim jednocześnie. Nie zgodziłby się ze mną zapewne Krzysztof M. Maj, podkreślając ewidentną allotopijność Agli: uniwersum, które wykreował Radek Rak, nie tylko jest bowiem alternatywne wobec danej nam rzeczywistości, ale też może pełnić funkcję medium dla dziesiątek innych niż Agla fabuł, tym samym stanowi twór autonomiczny. Trudno temu zaprzeczyć, mnie jednak trudno tak po prostu zignorować fakt, że chodząc po Tybil, chodzimy po Krakowie.
Dowiadujemy się tego z pierwszego zdania powieści, a to dzięki prostemu nawiązaniu do słynnej piosenki Grzegorza Turnaua – czy ironicznemu czy nie, nie mnie oceniać – i chociaż ze wszystkich sił usiłujemy w Tybil widzieć Tybil, w uniwersytecie nie rozpoznać Collegium Maius, a w Hradzie – Wawelu, to wysiłki te spełzają na niczym, przynajmniej jeśli chociaż trochę się zna rzeczone miasto. To znaczy Kraków, nie Tybil. Zresztą, cała topografia ukazana w powieści przypomina do złudzenia tę prawdziwą, z drobnymi różnicami. A nawet jeśli pominiemy ten fakt, wrażenie „przebijania” empirycznej rzeczywistości przez świat przedstawiony Agli towarzyszy nam właściwie nieustannie w toku lektury, od pierwszych do ostatnich stron wszystkich trzech tomów.
Wszystko tu jest pozornie znajome, swojskie, zapoznane i bezpieczne: oto dziewiętnastowieczna, zaborowa Polska, całkiem jak w książkach Bolesława Prusa czy Elizy Orzeszkowej, albo może trochę późniejsza, jak ta z tekstów Stefana Żeromskiego. A jednak co parę stron albo i akapitów nieustannie coś nas wybija z ustalonego rytmu poznawczych przyzwyczajeń. Dorożki zaprzężone są w smrty zamiast koni, zamiast Żydów są Jomowie, którzy poszczą w środę, a nie w sobotę, a miejsce ulicy Świętego Tomasza zajęła ulica Tomasza, ale niewiernego (który przecież ma w Krakowie zaułek, a nie ulicę).
Rak kusi w ten sposób czytelnika, aby ten machnął ręką na tę całą fantastyczność i po prostu wyobraził sobie scenografię do Przedwiośnia. To proces całkowicie naturalny: strukturyzując sobie jakieś książkowe uniwersum, korzystamy zawsze z tak zwanego minimalnego odejścia. Najpierw wyobrażamy sobie znany nam świat empiryczny, a potem wprowadzamy do tego korekty. Najprościej więc byłoby czytać Aglę na zasadzie „podstawiania”, czy też prostej alegorii: smrt = koń, Jom = Żyd, Hrad = Wawel, Car = …
Czym niby miałby być Car?
Nawet bardzo życzliwy interpretator potrzebowałby naprawdę dużej dozy symbolistycznego samozaparcia, żeby odnaleźć jakiś sensowny odpowiednik tej mistycznej, wszechwładnej istoty, fizycznej i niematerialnej jednocześnie, będącej mieszaniną władzy, ciemności, tajemniczej świadomości i wysokiej gnozy, znaczy się magii. A czym miałoby być Meta Charas, przedziwne miejsce, które jest i którego jednocześnie nie ma – istniejące poza przestrzenią, a zarazem w przestrzeni osadzone, magiczne, ale zupełnie zwykłe? Za każdym razem, kiedy zadomowimy się w tym świecie, okazuje się, że coś tu nie pasuje, nie działa tak, jak się spodziewaliśmy. Dorożki jeżdżą, tak jak jeździły, niezależnie od tego, czy zaprzężono je w konie czy w smrty, jednak raki (a przypominam, że to nie żadna metafora, mowa tu o dosłownych rakach, Astacus astacus), będące pełnoprawną częścią społeczeństwa, są już dość podejrzane, szczególnie gdy noszą cylindry i zajmują się nauką.
I znów: co one niby miałyby symbolizować? A jeśli nic, to czy raki są elementem dziecinnej zabawy, niewinną grą wyobraźni, którą można zignorować na rzecz ważniejszych kognitywnych procesów czytelniczych i traktować jako ludzi z czułkami? Czy wobec tego Car byłby po prostu władcą świata Tybil – i tyle? Nietrudno się zorientować, że te wnioski są zbyt proste – ponieważ zjawiska, które przywołuję jako przykłady (a jest ich więcej!), są dla tego świata po prostu fundamentalne i jeśli chce się zachować minimum intelektualnej uczciwości względem dzieła, to nie można ich po prostu zbyć milczeniem.
Można pomyśleć, że podobne zabiegi są charakterystyczne dla całej fantastyki, ale nie do końca tak jest. Oczywiście, światy fantasy nigdy nie są całkowicie wolne od poznawczych wzorców zaczerpniętych z empirycznej rzeczywistości; gdyby było inaczej, leżałyby poza granicami poznania. Jednak im bardziej są od owych wzorców oddalone, tym intensywniejszej pracy wyobraźni wymagają od czytelnika. Zasada jest banalnie prosta: im więcej zmian wprowadzonych przez autora, tym więcej korekt do swojego obrazu tego wymyślonego świata musi wprowadzić odbiorca. Żeby daleko nie szukać: podobnym zabiegiem posługuje się Jacek Dukaj w Innych pieśniach.
Różnica polega jednak na tym, że w rzeczywistości Dukajowej funkcjonuje pewna prazasada: rzeczywistość oparta jest na prawach filozofii starogreckiej. Jeśli ktoś mnie zapyta, gdzie rozgrywają się Inne pieśni, odpowiem: „w naszym świecie, w którym działa fizyka arystotelejska”, koniec kropka, wszystko jest w miarę jasne. Próba przeprowadzenia takiego podsumowania Agli jest całkowicie karkołomna. Rak w pełni celowo wprowadza nas w stan zawierzenia autorowi; ufamy, że korekty będą niewielkie, choć ostatecznie okazują się absolutnie fundamentalne.
To wszystko pozwoliło mi się w końcu zorientować, że tradycyjna, hermeneutyczna ani nawet dekonstrukcyjna lektura Agli nie jest lekturą efektywną. Zaprowadzi nas ona we wcześniej wspomniane rejony – interpretacji gnostycznych i metamorficznych, które ktoś pracowity mógłby pewnie nawet rozbudować poprzez prześledzenie zawartej w powieści misternej struktury intertekstualnych nawiązań, jakiej nie powstydziłby się żaden postmodernista. To jednak nie tylko nie wyczerpie potencjałów – interpretacyjnych i rozrywkowych – ukrytych w tekście, ale wręcz nie pozwoli się nawet do ich wyczerpania zbliżyć.
Po co więc posługiwać się osadzoną w pozatemporalnym limbo Europą jako matrycą? Rzecz jasna po to, żeby za pomocą opisanej wyżej zasady minimalnego odejścia zrobić sobie w książce trochę luzu, światła. Dzięki temu bowiem, że organizacja rzeczywistości jest czytelnikowi w miarę znana, Rak ma miejsce na to, co jest być może w Agli najważniejsze: na historię.
A fabuła Agli jest, cóż, spektakularna. Nie ma tu żadnego pitu-pitu czy długich narracyjnych refleksji: dzieje się dużo i gęsto, a jeżeli akcja zatrzymuje się na chwilę, to tylko po to, żeby w przerwie mogło się okazać coś istotnego, co zwykle prowadzi do kolejnego gwałtownego zrywu wydarzeń. Bohaterów, miejsc i zwrotów akcji jest tu naprawdę mnóstwo: niełatwo za tym wszystkim nadążyć, ale kiedy się to uda, misterny splot zależności fabularnych wciąga jak wir. Bo też fabuła tej powieści ma w sobie coś z wiru; bieg opisywanych spraw bezlitośnie pochłania bohaterów, o czym zresztą sami parokrotnie wspominają. Jak ujmuje to narrator w odniesieniu do jednego z nich:
[…] nie miało znaczenia, że to przeznaczenie porywało go bez pytania o zgodę i rzadko było mu dane podejmować prawdziwie własne decyzje. Sprawczość, podmiotowość, to wszystko bajki dla głupców, takich samych, jak on niegdyś. Jest tylko rwący nurt1.
Jako czytelnicy musimy się w tym rwącym nurcie jakoś odnaleźć, a nie jest to proste, ponieważ znajdziemy tutaj każdy możliwy rodzaj wydarzeń: takie, które nie mają żadnego znaczenia, za to są po prostu fajne; takie, które mają znaczenie fundamentalne; a także takie, które są i fajne, i fundamentalne. Są tu też sytuacje, które – niczym rozdarcie sosny wiadomo gdzie – dają się interpretować symbolicznie lub alegorycznie, ale są również wypadki w najoczywistszy sposób pozbawione drugiego dna. Jedynym łączącym je wszystkie spoiwem jest związek z gnostyckim wszechświatem, który Rak ku naszej uciesze powołał do istnienia.
Autor bez żadnej żenady korzysta z dziesiątków zabiegów narracyjnych podkradanych z innych literatur, kiedy akurat są potrzebne. Spektakularnym tego przykładem są zwłaszcza zapożyczenia gatunkowe, bowiem w Agli mamy niemal wszystko: elementy powieści detektywistycznej, psychologicznej, łotrzykowskiej, romansu, a nawet literatury lagrowej, po którą Rak sięga całkowicie bezwstydnie i chyba jako pierwszy tak zdecydowanie. Znajdziemy tu zarówno rozbudowane introspekcje i solilokwia, jak i dialogi ocierające się o te platońskie; natrafimy na fragmenty o genezie ewidentnie dramatycznej, ale i na opisowe. Samo rozpoznanie tych wszystkich konwencji wymaga sporego oczytania.
To wszystko, rzecz jasna, czemuś służy, jednak zazwyczaj nie chodzi o mnożenie sensów, ale o tak zwaną logikę historii: Rak sięga po narzędzia narracyjne nie tam, gdzie mają coś oznaczać, ale tam, gdzie mogą się przydać w prowadzeniu fabuły. Jak już wspominałem, oczywiście możemy rozplątywać intertekstualne sploty koncepcyjnych struktur, które uprządł autor, ale to w zasadzie nijak nie zmieni zasadniczego faktu, że mamy do czynienia w pierwszej kolejności z historią pewnej młodej dziewczyny i pewnego młodego chłopaka oraz że jest to historia bardzo dobra i niezmiernie wciągająca.
Wydaje mi się, że większość z nas funkcjonuje w paradygmacie interpretacyjnym priorytetyzującym poznawczość i że to w niej upatrujemy wartości artystycznej książek: mają nas one wzbogacać o nowe informacje, nowe perspektywy i nowe interpretacje zjawisk, ewentualnie ukazywać te wszystkie rzeczy już znane, ale w nowatorski sposób. W takim systemie literackich jakości trylogia Raka będzie książką najwyżej dobrą: dającą się ująć w kategoriach funkcji poznawczych, ale niepozwalającą, aby stały się one jej dominantą.
Agla jest przede wszystkim powieścią: tylko tyle i aż tyle, bo przecież wiemy od lat, że i medium jest przekazem. U podstaw tego gatunku – o czym często, mam wrażenie, się zapomina – leży właśnie historia albo – jak kto woli – fabuła. Pełnokrwista, zwarta, dynamiczna, dobrze skomponowana i przekonująca, zmuszająca czytelnika do wgryzienia się w książkę jak w soczysty kąsek. W takiej fabule najważniejsze nie są symboliczne znaczenia ani językowe nowatorstwo, lecz potoczysta narracja, która gwarantuje nam… no właśnie: co?
Nasuwa się tu, rzecz jasna, słowo „rozrywka”, a jednak nie o nią chodzi, chociaż lektura Agli przyniesie i ją. Powiedziałbym raczej, że istotą zjawiska, które próbuję nazwać, jest pewna forma poznawczej przyjemności. Musi ona towarzyszyć śledzeniu tak rozbudowanej, przemyślanej fabuły, osadzonej w atrakcyjnym świecie. Powieść Raka nie jest pierwszym lepszym czytadłem, nie chłonie się jej bezwiednie, rozmyślając o kładzeniu płytek i jutrzejszym obiedzie. Przeciwnie: żeby wgryźć się w tę narrację głębiej, a nie po prostu rejestrować następujące po sobie zdarzenia, trzeba niemałej erudycji i koncentracji.
Jeszcze innymi słowy – proszę wybaczyć te rekurencje, usiłuję ująć teraz w sposób zrozumiały coś, co sam nie do końca pojmuję – wartość Agli objawia się nie tyle w tym, co powieść przekazuje, ani w tym, jak to przekazuje, ile raczej w przekazie jako takim. W pieczołowicie zaaranżowanym przez autora trudzie lektury, który czytelnik może sobie zadać. Osoby, które podejdą do tej książki z intencją odnalezienia w niej przenośnych pokładów znaczeń, szybko odkryją, że powieść stanowi wyzwanie w kontekście zupełnie innych przestrzeni poznawczych, niż się spodziewali.
Najczęstszą chyba strategią dotychczasowych recenzentów Agli jest jej „upupienie” przez wciśnięcie całości w ramy kategorii young adult tudzież „literatury młodzieżowej”, cokolwiek miałoby to właściwie znaczyć. To oczywiście absurdalne, ponieważ Agla jest mniej więcej tak młodzieżowa jak Bracia Karamazow – to znaczy nic nie stoi na przeszkodzie, żeby czytały ją osoby w wieku nastoletnim. Ta unikowa tendencja, jak sądzę, wcale nie bierze się stąd, że para głównych bohaterów to nastolatki, ani stąd, że gobliny się strzelają, tylko stąd, że recenzenci sami łapią się na narracyjne sztuczki Raka i przypominają sobie, że lektura powieści nie musi być tylko intelektualnym przeżyciem, ale może też po prostu sprawiać przyjemność – i wyczuwają w tym coś wstydliwego, dziecinnego właśnie.
Cała ta okołoliteracka refleksja, którą tu snuję, może się wydawać pozbawiona bezpośredniego związku z Aglą, ale wbrew pozorom tak nie jest. Jednym z wątków uporczywie przewijających się przez cykl Raka jest zagadkowa sprawa anonimowych powieści o Ulryku Kacie (czyli de facto Conanie Barbarzyńcy) – tandetnych, głupich, pełnych przygód i niesamowitych zdarzeń powieścideł, których nienawidzą akademicy, a które podbijają serca czytelników. Ostatecznie okazuje się, że odgrywające w fabule ważną rolę czytadła wyszły spod pióra tych bohaterów, którzy przeszli opisywaną wcześniej metafizyczną przemianę i tym samym zajęli stabilne pozycje w świecie przedstawionym. Są to zatem jedyne postaci, które mogą o owym świecie powiedzieć coś pewnego. Cały ten wątek jest skomplikowany – pojawia się w nim też mnóstwo mniej lub bardziej dyskretnych aluzji do polskiego pola literackiego – lecz jego podstawowa funkcja jest czytelna już od pierwszego tomu: polega ona na przypominaniu, że najważniejsza literatura to często nie ta sama, po której spodziewamy się najwyższych stawek.
Agla to książka służąca przede wszystkim do c z y t a n i a, a nie do l e k t u r y rozumianej jako akt wzbogacania się odbiorcy kosztem tekstu. Swoiście rezonuje z czytelnikiem, ale nie jest przy tym ołtarzem, na którym ów składa intelektualne ofiary. Jest po prostu bardzo dobrą powieścią, opartą na zaskakującym balansie między poznawczym a rozrywkowym celem lektury. I dlatego uważam, że chociaż jest to literatura doskonała, to kompletnie nie damy sobie z nią rady: zmusza nas ona bowiem do zerwania z czytelniczymi przyzwyczajeniami i do wyjścia poza strefę komfortu tak skutecznie, że większość z nas nie będzie miała pojęcia, co mogłaby o niej napisać. Jeżeli jednak takiemu czytelnikowi uda się zaczerpnąć z lektury tyle radości, ile mnie się udało, to myślę, że szkoda niewielka, a żal krótki.
1 R. Rak, Agla. Abraxas, Warszawa: Powergraph, 2025, s. 477.