Naturalna moc rodzinnego wyznania

Pisa­nie wier­szy wyni­ka z tak wie­lu potrzeb, że część z nich zde­cy­do­wa­nie nie mie­ści się w kry­tycz­no­li­te­rac­kim rozu­mie­niu tek­stu. Z punk­tu widze­nia warsz­ta­tu pisar­skie­go lite­ra­tu­ra nie musi rów­nież speł­niać żad­nych kry­te­riów tech­nicz­nych, este­tycz­nych, nauko­wych ani inte­lek­tu­al­nych. Dopusz­czal­ny jest zapis prze­żyć wewnętrz­nych, pry­wat­nej histo­rii i pry­wat­nej mito­lo­gii, roz­li­czeń z dzie­ciń­stwem, roz­ra­chun­ków z rodzi­ną na pozio­mie pro­stej i meta­fo­rycz­nie nazbyt nie­za­kłó­ca­nej komu­ni­ka­cji. Oce­na to wypad­ko­wa tak wie­lu czyn­ni­ków, że moż­na ją sobie daro­wać w sytu­acji, gdy naj­istot­niej­sza jest kla­row­ność i bez­pre­ten­sjo­nal­ność prze­ka­zu. Swo­isty dzien­nik, nie­pe­jo­ra­tyw­nie ujmo­wa­ny pamięt­nik, nie­efek­tow­nie ukła­da­na rela­cja z rela­cji.

Darz­bór1 Alek­san­dry Zdro­jew­skiej, debiut poetyc­ki pro­za­icz­ki, dzien­ni­kar­ki i psy­cho­te­ra­peut­ki, pod jak­że mylą­cym, ale prze­cież tra­fio­nym – być może z myśliw­skiej dubel­tów­ki ojca – tytu­łem, moż­na zakwa­li­fi­ko­wać do tak wła­śnie roz­pa­try­wa­nej liry­ki. Świa­do­mie asce­tycz­nej, momen­ta­mi wręcz buj­nie korzy­sta­ją­cej z kate­go­rii dosłow­no­ści. Wol­nej od nad­mier­nych arty­stycz­nych i filo­zo­ficz­nych aspi­ra­cji, ale pogłę­bio­nej psy­cho­lo­gicz­nie, i to nie jedy­nie na pozio­mie dawa­nia świa­dec­twa związ­kom i rela­cjom. Jak słusz­nie zauwa­ża w blur­bie Roman Honet, redak­tor zbio­ru – liry­ki nie­po­zba­wio­nej dystan­su, peł­nej czu­łej iro­nii, za to nie­prze­ja­wia­ją­cej cech prze­śmiew­czych rodem z zako­rze­nio­ne­go zbyt instan­cyj­nie w pol­skiej poezji poko­le­nia „bru­Lio­nu”. Ale prze­cież tu nie ma odno­śni­ków meta­li­te­rac­kich, nie ma pole­mi­ki z nad­re­pre­zen­ta­cją lubież­nych dzia­dów ani hasz­ta­gów zwią­za­nych z eko­lo­gicz­nym, spo­łecz­nym czy post­pa­mię­cio­wym zaan­ga­żo­wa­niem. Ponie­waż „oczy mru­ży się tak­że po to, by wyraź­niej widzieć”, jak traf­nie pod­su­mo­wu­je autor „ser­ca”. Tak się skła­da, że widze­nie – w zna­cze­niu doświad­cze­nia przez obraz – sta­no­wi tu waż­ną kate­go­rię poznaw­czą.

Pra­ca z pamię­cią nastę­pu­je nie­spiesz­nie, bez szcze­gól­nych stra­te­gii i zało­żeń: zda­nia są pew­ne, jak­by gdzieś zza pierw­szo­pla­no­we­go tła prze­świ­ty­wa­ła kon­sta­ta­cja, że to, co naj­istot­niej­sze, nale­ży powie­dzieć wprost. „Nale­ży”, ale nie „moż­na”, ponie­waż tu nie cho­dzi o poten­cjal­ność lite­ra­tu­ry, lecz o jej doraź­ną, zbaw­czo-meta­fi­zycz­ną funk­cję. Naj­pierw humor. Póź­niej roz­li­cze­nie, kathar­sis. Tera­peu­tycz­ność? Stop. Start. Tele­gram wysła­ny do rze­czy­wi­sto­ści, tej czy­tel­ni­czej lub w ogó­le jako takiej, w pew­nym roz­wi­nię­ciu brzmią­cy: już czu­ję się dobrze, możesz kon­ty­nu­ować lek­tu­rę. „Życie jest spra­wą zbyt waż­ną, by mówić o nim poważ­nie”2 – tak gło­si nad wyraz traf­nie dobra­ne mot­to z Osca­ra Wilde’a. Nawet jeśli brzmi ono śmier­tel­nie poważ­nie, zaraz przed­tem poja­wia się zapis: „Dedy­ku­ję mojej Mamie”3 (pisow­nia ory­gi­nal­na).

A póź­niej Zdro­jew­ska ser­wu­je czter­dzie­ści jeden wier­szy róż­nej dłu­go­ści, czy to bia­łych, czy zda­nio­wych, z kon­kret­nie wyeks­po­no­wa­ny­mi zna­cze­nia­mi. Jak­by uwzględ­nia­jąc czy­tel­ni­ka, któ­ry po poezję się­ga oka­zjo­nal­nie, a być może nawet nigdy nie miał z nią do czy­nie­nia. Autor­ka trak­tu­je go zarów­no z sza­cun­kiem, jak i cier­pli­wo­ścią. Jak­by nie zamie­rza­ła przej­mo­wać się poten­cjal­ny­mi zarzu­ta­mi, że za mało, zbyt płyt­ko, za wąsko, hoł­du­jąc zasa­dzie nakre­ślo­nej w jed­nym z hete­ro­ni­mów przez Fer­nan­da Pes­soę: rze­czy są takie, jakie są – i wła­śnie w ten spo­sób powin­no się je opi­sy­wać. Żad­nych zbęd­nych nad­dat­ków. Żad­nych ocen – owszem, tu mógł­by kła­niać się Grze­gorz Wró­blew­ski i jego ponad­cza­so­wo-kosmicz­ny mini­ma­lizm, lecz prze­cież Zdro­jew­ska do nie­go nie nawią­zu­je; popa­da w powtó­rze­nia i uogól­nie­nia, klu­czo­we tre­ści celo­wo powie­la niczym refre­ny, choć bez struk­tu­ry pio­sen­ko­wej. To nie przy­tyk, to stwier­dze­nie fak­tu.

Głów­ną posta­cią tomu jest mat­ka, a raczej figu­ra mat­ki. Zaraz po niej ojciec / figu­ra ojca. Oby­dwie roz­gry­wa­ne z psy­cho­lo­gicz­ną pre­cy­zją. Zapi­sać „wyko­rzy­sta­ne” to było­by za dużo i zbyt for­mal­nie, a więc: opi­sy­wa­ne, uka­zy­wa­ne, doświad­cza­ne. W ogó­le oso­ba mówią­ca w wier­szach Zdro­jew­skiej nie gra; jeśli już, to pie­śni, a cza­sem swo­iste tre­ny a cap­pel­la. Odzna­cza­ją się one muzycz­no­ścią fraz zbli­żo­ną do spro­za­izo­wa­nych rela­cji. Uczci­wych, o lek­kim, cho­ciaż wyraź­nym zabar­wie­niu emo­cjo­nal­nym.

A w szcze­gó­le? W tomie poja­wia­ją się jed­no­wąt­ko­we ilu­mi­na­cje, na przy­kład wiersz o tęsk­no­cie4 na temat gęstej ukra­iń­skiej śmie­ta­ny. Obec­ne są tu rów­nież prze­wrot­ne kon­sta­ta­cje, jak choć­by w utwo­rze powrót do prze­szło­ści5, trak­tu­ją­cym o tym, jak na postrze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści wpły­wa grzyw­ka. Tra­fia­ją się tak­że mini­po­ema­ty podróż­ni­czo-sana­to­ryj­ne, jak ten o wszyst­ko zdra­dza­ją­cym tytu­le pokaż mi swój Cie­cho­ci­nek6. Wresz­cie – zda­rza­ją się utwo­ry utrzy­ma­ne w duchu jun­gow­skim (nie­ko­niecz­nie za spra­wą zapo­śred­ni­cze­nia poję­cia Marion Wood­man), jak wiersz na pocie­sze­nie wynisz­czo­ne­go oblu­bień­ca7, z istot­ną puen­tą: „nie czas na rewo­lu­cję / ale na depre­sję”8.

Wszel­ka podróż doty­czy więc kie­run­ków pro­wa­dzą­cych w głąb. Czy może­my mieć tu jakiś las? Czy jedzie z nami leśnik? Drwal lub myśli­wy o nie­przy­jem­nej fizjo­no­mii? Nie, to tyl­ko nie­obec­ny ojciec przy (nad)obecnej mat­ce. Praw­dzi­wa dycho­to­mia, jak dwa Kra­ko­wy bez Nowej Huty – by stra­we­sto­wać tekst Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go. Miłość ojca jako „brak regu­la­cji eko­sys­te­mu w rodzi­nie” (tytu­ło­wy darz­bór)9. Nie­ja­ko glo­są, posło­wiem, appen­dik­sem, for­mą reprise’u jest zapi­sa­ny kur­sy­wą wiersz spro­sto­wa­nie10 – komen­tarz mat­ki do zawar­to­ści zbio­ru w for­mie roz­sze­rzo­nej histo­rycz­nie noty auto­bio­gra­ficz­nej.

Ponad­to w tomie Darz­bór poja­wia­ją się dzie­ci, zja­wia­ją się byli, obec­ni i ewen­tu­al­nie przy­szli człon­ko­wie rodzi­ny czy part­ne­rzy. Cza­sem pacjen­ci, cza­sem sąsie­dzi. Nie oce­niam. Wysłu­chu­ję, wczy­tu­ję się, akcep­tu­ję, niczym pod­czas tera­pii (prze­pro­wa­dza­nej w lustrze? być może). Wyda­je mi się to opty­mal­ną posta­wą w świe­tle – i cie­niu – poetyc­kich wyznań z wier­szy Zdro­jew­skiej.

Nie­kie­dy książ­kę pisze się tyl­ko po to, żeby lepiej wybrzmia­ły jej nie­licz­ne frag­men­ty. Może, w skraj­nych przy­pad­kach, zale­d­wie jeden frag­ment, jed­no zda­nie. Jeden wiersz. Dla­te­go w tym wypad­ku sku­pię się na utwo­rze, któ­ry mógł­by zre­de­fi­nio­wać poezję autor­ki. W pew­nym sen­sie sta­no­wi on bowiem wyraz otwar­cia się na kom­pli­ko­wa­nie mate­rii języ­ka, obra­zu i emo­cji, rów­nież doko­ny­wa­ne­go na pozio­mie prze­mil­czeń, wyparć i elip­tycz­no­ści zna­czeń. Mam na myśli tę waż­niej­szą część tek­stu, któ­ra ist­nie­je wyłącz­nie w domy­śle, nie­ja­ko obok usta­no­wio­nej już języ­ko­wo i for­mal­nie cało­ści. To część w pro­ce­sie, w ruchu – powsta­je zgod­nie z ryt­mem kolej­nych lek­tur, a prze­cież mimo to pozo­sta­wia prze­strzeń na nie­do­po­wie­dze­nia, nie­do­mknię­cia – uchy­la furt­kę, żeby kom­for­to­wo ucho­dzić w nie­na­zwa­ne.

Za wła­śnie tego rodza­ju wiersz uzna­ję stra­tę przy uli­cy Bałuc­kie­go11. Pozwo­lę sobie zacy­to­wać go w cało­ści:

ktoś nie zdą­żył na tak­sów­kę
coś zgu­bi­łam
mat­ka uprze­dza­ła mnie
są męż­czyź­ni któ­rzy czer­pią z utra­ty
cier­pią ze szczę­ścia
i w bra­ku pęka­ją jak cze­re­śnie

Kil­ka (meta)warstw bra­ku i pust­ki. Kil­ka inter­pre­ta­cji stra­ty, utra­ty, zabo­ru emo­cjo­nal­ne­go mie­nia. Każ­de sło­wo na swo­im miej­scu: żeby bola­ło. A jed­no­cze­śnie całość spra­wia wra­że­nie, jak­by zosta­ła napi­sa­na od nie­chce­nia, zło­żo­na niczym notat­ka na ulot­nej kart­ce lub ser­wet­ce. Nie­sa­mo­wi­ta siła w sła­bo­ści. Suge­styw­ność w bra­ku suge­stii: kon­kret zbu­do­wa­ny przez nie­wy­po­wie­dzia­ne, nakre­ślo­ny w naj­do­sko­nal­szej zna­cze­nio­wo for­mie. Wresz­cie: wizyj­nie wia­ry­god­na i soczy­sta meta­fo­ra z uwie­ra­ją­cą pest­ką w puen­cie. Mogę zostać z samym obra­zem, nicze­go sobie ani innym ludziom nie tłu­ma­cząc, gdy ten wiersz się dzie­je. Wła­śnie o tym chcia­łem uczci­wie zaświad­czyć.

Okładka tomu wierszy Aleksandry Zdrojewskiej pod tytułem „Darzbór”.
Aleksandra Zdrojewska, „Darzbór”, Kraków: Wydawnictwo Modyfikacje, 2025.

Ktoś może pomy­śleć: bok­su­ję się z nega­tyw­ną recep­cją książ­ki i – ponie­kąd wbrew sobie, zwa­żyw­szy na moją dość kry­tycz­ną i zaczep­ną recen­zenc­ko prze­szłość – pró­bu­ję nie nazwać tego sta­nu po imie­niu. Otóż nie, to wca­le nie przed­sta­wia się tak zero-jedyn­ko­wo. Oto, co zdą­ży­łem odkryć i czym dzie­lę się z coraz więk­szą śmia­ło­ścią: wiersz ma kon­struk­cję wyj­ścio­wą, ale jest pozba­wio­ny doce­lo­wej. To miej­sce twór­czej wol­no­ści, nawet jeśli zosta­ło obar­czo­ne for­mą: wyłącz­nie w wier­szu moż­na ją roz­sz­czel­nić, zde­kon­stru­ować, zepsuć i do koń­ca nie napra­wiać, zagrać jej nad­mia­rem lub bra­kiem. Wręcz: uwol­nić się od niej. Tak wła­śnie przed­sta­wia się moja inten­cja: nie pozwo­lić na nad­mier­ne nagi­na­nie reguł na potrze­by poetyc­kie, nie zga­dzać się na for­ma­to­wa­nie rodem z pro­gra­mu o ogra­ni­czo­nych funk­cjach poznaw­czych. Wbrew inten­cji jako poję­ciu wyj­ścio­we­mu. Wbrew szu­flad­kom, sza­fom, ety­kie­tom, met­kom i innym zna­kom (pozor­nej) jako­ści.

Wolę ory­gi­nal­ność nie­do­sko­na­łą, ska­żo­ną niż hiper­po­praw­ną reali­za­cję mod­nej dyk­cji, któ­ra niczym kro­pla zni­ka w morzu nie­uchwyt­nych potrzeb. Wolę zbu­do­wa­nie zna­cze­nia zamiast jego odwo­ła­nia, i to zanim w ogó­le zdo­ła się wyło­nić z sur­re­ali­stycz­nie prze­ni­co­wa­nej pust­ki. Niech sło­wa się sobie dzi­wią, a języ­ki doty­ka­ją bie­gu­na­mi niczym w pop­pun­ko­wej pio­sen­ce Pidża­my Por­no. Prę­dzej zasnę i nie wyśnię sobie cią­gu dal­sze­go.

Tok podą­ża­nia za rozu­mie­niem bywa linio­wo jasny: kolor bor­do­wy impli­ku­je bor­der. Boha­ter­ka jed­ne­go z naj­now­szych wier­szy Zofii Bał­dy­gi „nie pamię­ta dzie­ciń­stwa”, w rezul­ta­cie wers o wła­śnie tej tre­ści nabie­ra naj­in­ten­syw­niej­szych kolo­rów i zna­czeń. Lęk pro­wa­dzi naj­pew­niej, choć prze­cież budzi tyle nie­pew­no­ści. Lęk to źró­dło i doce­lo­wość, tak­że po oswo­je­niu w sobie tego dzi­kie­go zwie­rzę­cia – dziec­ka pod­czas pła­czu, dziec­ka pod­czas zaba­wy, dziec­ka, któ­re zosta­ło porzu­co­ne; zosta­ło samo i chcia­ło sobie z tym pora­dzić. Tak mam jako czy­tel­nik, jako recen­zent, jako czło­wiek po lite­rac­kich przej­ściach. Docho­dzę do ścia­ny i nie zamie­rzam się z nią zde­rzać, dla­te­go hamu­ję, zanim będzie za póź­no.

Darz­bór umoż­li­wia rów­nież tego rodza­ju ambi­wa­lent­ne spo­tka­nia, prze­lot­ne kon­tak­ty i dra­śnię­cia: tak, oczy­wi­ście. Zosta­wia nas gdzieś w poło­wie dro­gi mię­dzy świa­dec­twem (doj­rza­ło­ści) a roz­li­cze­niem (błę­dów mło­do­ści). Ma siłę tera­peu­tycz­ną, ma ludz­ką sła­bość. Bro­ni się, cho­ciaż go nie ata­ku­ję. Jest, zacho­wu­jąc cząst­kę rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra ura­sta do ran­gi mikro­świa­ta. Gościn­ne­go, nawet jeśli wykre­owa­ne­go roz­li­cze­nio­wo w ramach intro­spek­cji. „I nie mam nic wię­cej do doda­nia”12, jak koń­czy utwór spro­sto­wa­nie – sło­wa­mi mat­ki – autor­ka, pod­miot­ka, demiurż­ka, gdy wier­sze wyszły ze słów i zaczę­ły towa­rzy­szyć jakie­muś, nie­ko­niecz­nie już opi­sa­ne­mu życiu.

Wła­śnie tego Alek­san­drze Zdro­jew­skiej i pań­stwu życzę.

 

1 A. Zdro­jew­ska, Darz­bór, Kra­ków: Wydaw­nic­two Mody­fi­ka­cje, 2025.

2 Tam­że, s. 7.

3 Tam­że, s. 5.

4 Tam­że, s. 20.

5 Tam­że, s. 47.

6 Tam­że, s. 62.

7 Tam­że, s. 12.

8 Tam­że.

9 Tam­że, s. 66.

10 Tam­że, s. 69.

11 Tam­że, s. 27.

12 Tam­że, s. 70.

– poeta, krytyk, recenzent, animator kultury, wydawca.

więcej →

– poetka, psychoterapeutka, dziennikarka.

więcej →

Powiązane teksty