„Znaczenie jest cudem”, twierdzi Jon Fosse, a ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że faktycznie cudem byłoby wyczytanie jakiegoś spójnego sensu z jego dzieł. Ktoś mniej złośliwy – w tej przypowieści ową cierpliwą, skromną osobą jestem ja – odpowiedziałby natomiast, że prawdę poznajemy tylko dzięki łasce, otrzymujemy ją w darze, a wszelki sens musi być nam cudownie objawiony, w przeciwnym wypadku nie będzie żadnym wartym uwagi sensem. Albo coś podobnego.
Można zatem dać szansę pisaniu Fossego, zwłaszcza jego prozie, jako modlitwie o sens. Jego Septologia jest zresztą zbudowana na planie różańca, oddycha jego rytmem, a jej siedmiotomowa struktura odpowiada w fabule ostatnim siedmiu dniom adwentu. Jak to w modlitwie, na końcu, kiedykolwiek miałby on nastąpić, pada tu krótkie „amen” – i od tej chwili niewiele już zależy czy to od nas, czytelników, czy to od autora. Ktoś złośliwy mógłby stwierdzić, że można tak uzasadnić każdą grafomanię o zabarwieniu religijnym. Ktoś mniej złośliwy mógłby odpowiedzieć tylko, że nie każdą.
*
Norweski noblista polaryzuje odbiorców swojej twórczości, jest częstym bohaterem nagłówków w stylu: „Geniusz czy szarlatan?”, „Wielki mistyk czy podrzędny kaznodzieja?”. Fosse twierdzi, że pisze raczej ręką niż głową – tym samym w większym stopniu uznaje własne pisarstwo za natchnieniowy trans niż pracę intelektualną; za coś w nim lub spoza/sponad niego niż pełną emanację jego samego. Doprawdy trudno jednak uwierzyć, że ten sam Duch Święty podyktował fatalne wiersze wydane w zbiorze Pies i anioł oraz mimo wszystko genialną Septologię. Do tego przyjdzie nam jeszcze wrócić.
Jeśli Fosse w ogóle jest „jakiś”, to na pewno eklektyczny – do tego stopnia, że łatwo zacząć podejrzewać go o fałszowanie tropów, konfabulacje lub przynajmniej zwykłe rozchwianie i brak konsekwencji. Trudno szukać spójnej linii w deklarowanych przezeń inspiracjach, kiedy jednym tchem wymienia on wśród nich Mistrza Eckharta, Virginię Woolf, Knuta Hamsuna i Samuela Becketta lub gdy opowiada o fundamentach swojej twórczości, a zatem i duchowości, zawierając w jednej anegdocie Jacques’a Derridę i norweski purytanizm, wreszcie – dodając do tego ironię, stanowiącą jakoby podstawę jego rozumienia powieści. Nie chodzi o ironię starożytnych mówców, ale o to, co było przedmiotem rozważań Friedricha Schlegla i Sørena Kierkegaarda – o sposób istnienia twórczego podmiotu, przez ciągłe kwestionowanie i autokwestionowanie uwznioślającego swój byt i swoją twórczość.
Osiągnięciem ironii romantyków jest, jak twierdzą filozofowie, umożliwienie podmiotowi trwania w stanie paradoksu, który dla Fossego jest regułą porządkującą świat, logiką jego wiary:
Dla mnie wszystko, w pewnym sensie, staje się w końcu paradoksem. Czasem czuję się tak pełen przeciwieństw, że sam nie rozumiem jak udaje mi się zachować spójność, pozostać jednością.
Nie udaje ci się, drogi norweski przyjacielu, o czym obaj wiemy. I wie o tym, a przynajmniej to podejrzewa, każdy, kto śledził rozwarstwienia i duplikacje widoczne w twojej twórczości, wszystkie równoległe ścieżki przemierzane choćby przez bohatera Septologii. Bohater, czy może bohaterowie, których trudno jednoznacznie policzyć, ale którzy na pewno są niepojedynczy, podobni do derridiańskiej „społeczności widm”, zawsze w liczbie plus d’un: nigdy jedno.
A jednak, poznawszy twórczość Fossego, muszę przyznać, że coś tu jest na rzeczy. Z jego katalogu dzieł – obszernego, ale powracającego obsesyjnie do tych samych tematów, chwytów, wątków; tych samych imion – wyłania się coś, co albo jest pewnym projektem egzystencjalistyczno-mistycznej chrześcijańskiej dekonstrukcji, albo, oglądane w długim półmroku norweskiej jesieni, do złudzenia ją przypomina. Czy taka obserwacja przybliża nas jakkolwiek do tego cudu zwanego znaczeniem? To pozostaje do sprawdzenia.
**
Niech wesprze nas przyjaciółka biografia: Jon Fosse urodził się w rodzinie nieortodoksyjnych norweskich kwakrów – protestantów o mocnych tradycjach purytanizmu i powszechnego kapłaństwa, wyrastającego z wiary w „wewnętrzne światło” i z imperatywu niesienia tegoż światła między ludzi. Jest to denominacja skrajnie zdecentralizowana, stawiająca na indywidualną relację człowieka z Bogiem, i taką też relację przeżywali – wedle relacji samego autora – dziadkowie Fossego.
Według popularnej narracji autor uważał się za ateistę do 2012 roku – wtedy nastąpił moment przełomu, równoczesny z odwykiem od alkoholu: Norweg zmienił swoje życie, przeszedł na katolicyzm i, co ciekawe, wrócił do pisania prozy, niegdyś stanowiącej dla niego podstawowy środek ekspresji, zaniedbanej na rzecz świetnie przyjmowanych dramatów. Jednocześnie, mimo przemian, Fosse już po odebraniu Nobla w 2024 roku mówił: „[moja twórczość pochodzi – M.G.] z sekretnego miejsca wewnątrz mnie – które od 50 lat jest tym samym miejscem”. Nie osadzałbym zatem duchowej drogi Norwega w estetyce kiczowatego nagłego nawrócenia, snopu światła i dźwięku anielskich chórów (nawet jeśli sam autor czasem się do niej zbliża) – lecz, przeciwnie, opisałbym ją jako konsekwentne poszukiwanie mroku i ciszy. Zresztą, mówiąc o powodach, dla których to akurat katolicka tradycja przyciągnęła go do siebie, Fosse opowiadał, jak podczas licznych podróży związanych z adaptacjami jego sztuk teatralnych chronił się przed zgiełkiem w katedrach. Ktoś złośliwy powiedziałby może, że istotnie, nigdzie Bóg nie milczy tak głucho jak w kościele katolickim. Ktoś mniej złośliwy mógłby odpowiedzieć, że nigdzie Bóg nie jest prawdziwszy niż w ciszy.
Cisza jest zresztą kluczową kategorią artystyczną w dziełach Norwega: to jej autor poszukuje, jej daje wybrzmieć, powtarzając ciągle słowo „pauza” w swoich dramatach, piętrząc powtórzenia w swojej prozie. Podstawowa teza projektu artystycznego Fossego brzmi: w ciszy wybrzmiewa to, co niewyrażalne, prawdy istniejące poza językiem i poza zmysłami, które „nie znaczą, lecz są”. Pisanie, biegunowo odmienne od mowy, jest zdolne wywoływać ciszę, wydobywać Znaczenie (nieprzypadkowo używam wielkiej litery) spomiędzy znaczeń słów. To wszystko również oczywiście jest w pewien sposób paradoksalne.
Jako kolejny paradoks należałoby wskazać relację między wręcz ostentacyjną prostotą prozy Fossego i natchnieniową metodą twórczą, w ramach której powstaje, a jego erudycją i świadomością teoretyczną. Pozwala je jakoś pogodzić zbiór esejów Norwega Når ein engel går gjennom scenen og andre essay (tłum. ang. An Angel Walks Through The Stage and Other Essays). Fosse pisywał teorię rzadko, a od pewnego momentu wcale; „wybrał fikcję” – twierdzi Cecilie Nyborg Seiness, autorka przedmowy. Zanim to jednak zrobił, dość czytelnie umieścił swój projekt literacki – tak, niewątpliwie mamy do czynienia z konsekwentnym, przemyślanym projektem – na tle swojej wizji rozwoju powieści jako gatunku, filozofii języka, swoich lektur tekstów Ludwiga Wittgensteina czy Jacques’a Derridy. To zbiór nierówny – ponadto zawarte w nim eseje czasem niezręcznie zdradzają swój wiek – ale przeciekawie dopełniający literacką twórczość Norwega; pokazujący, że nawet jako domniemany ateista był on myślicielem głęboko chrześcijańskim oraz że nawet jako pisarz katolicki pozostaje przenikliwym teoretykiem literatury. W obu wydaniach Fosse dąży do tego, by właśnie w ten sposób obudować słowami to, co niewyrażalne, by choć przez chwilę ukazał się najgłębszy sens rzeczy – i żeby „anioł przeszedł przez scenę”1.
***
Powiedziałbym: „zostawmy teologię”, ale to niemożliwe – rozmawiając o Fossem, pozostaniemy w jej orbicie. Tym bardziej, że sam pisarz jest tak konsekwentny w stylu i tematyce, że wręcz utrudnia to periodyzację. Opublikowana w zeszłym roku przez ArtRage jako przystawka przed trzecim tomem Septologii krótka nowela To jest Ales wydaje się utworem niezwykle bliskim tej flagowej powieści, rodzajem wstępu, czy może alternatywnej wersji – kuszą określenia, takie jak spin-off czy multiwersum, również dlatego, że sam Fosse z pewnością byłby nimi załamany. Obie narracje kręcą się wokół Aslego i Ales, obie opowiadają o doświadczeniach bohaterów obserwujących równoległe wersje samych siebie, zwielokrotnionych, istniejących jakby w kilku czasach naraz. Obie, co oczywiste, podtrzymują leitmotivy twórczości Fossego: fiord, dom na fiordzie, okno na ocean, łódź. Tymczasem To jest Ales to tekst z 1993 roku – znacznie poprzedzający nawrócenie pisarza, ponad dwadzieścia pięć lat starszy niż Septologia. O ile narracja tej drugiej wypełniona jest modlitwami i duchowymi rozważaniami, o tyle w pierwszym tekście są one nieobecne aż do momentu, gdy Signe, nękana wizjami zmarłych bliskich, a także obrazami samej siebie na różnych etapach życia, wypowiada krótkie: „Jezu kochany, dopomóż mi”, które zamyka – czy może raczej urywa – utwór.
To jest Ales pozostaje (obok Septologii) najlepszą prozą norweskiego noblisty dostępną na polskim rynku książki – niezdecydowanemu czytelnikowi, który nie chciałby decydować się w ciemno na czasochłonną lekturę, poleciłbym ów tytuł zdecydowanie bardziej niż nowszą i popularniejszą Białość. Ta z kolei jest nowelą prostą na poziomie fabuły, niemal pozbawioną wydarzeń – jej treść to głównie wewnętrzny monolog bohatera. Bezimienny narrator z zaskakującym spokojem akceptuje bieg wypadków – nie wie, po co pojechał w środku nocy donikąd ani w jakim celu wyszedł z samochodu i ruszył w ciemny las, nie kwestionuje prawdziwości spotkanych tam istot, w tym własnych rodziców. Oświadcza już na samym początku: „To była kolejna bzdura, mówienie, że coś, cokolwiek, prowadzi, bez względu na to, co to znaczy, do czegoś, do czegokolwiek innego”. Jest w tym głęboki nihilizm i poczucie bezsensu, które – co Fosse w swoich dziełach wielokrotnie podkreśla – ściśle związane jest z pokorą wobec świata, losu, Boga i własnego braku sprawczości.
****
Filip Matwiejczuk dostrzega podobieństwo stylistyczne i duchowe Białości i pism średniowiecznych mistyków, w tym ulubionego przez pisarza Mistrza Eckharta. To słuszny trop, choć pokora niemieckiego mistyka jest pokorą dalece nieoczywistą, miejscami – paradoksalnie, a jakże – odwracającą do góry nogami własny sens: „Moja pokora daje Bogu Jego Bóstwo”, czytamy w Kazaniach.
W myśli Eckharta Bóg jest tożsamy z transcendentną Jednością, którą na najwyższym poziomie można rozumieć jako Nicość – a droga do niego również wiedzie przez pustkę. Opróżniając siebie z siebie, eliminując jednostkowe Ja, osiągając maksymalną receptywność na to, co Boskie, człowiek otwiera w sobie przestrzeń, którą wypełnia Bóg. Wypełnia, bo musi ją wypełnić – ważnym elementem mistyki Eckharta, jednym z bardziej bluźnierczych, jest spętanie Boga w logicznych konsekwencjach jego własnej boskości: Bóg musi być dobry, a zatem nie jest w stanie odmówić swej obecności umartwiającemu się ascecie, zignorować jego poświęcenia. Człowiek jest Bogu absolutnie niezbędny, „bierze udział w czynnościach Boga, a więc stworzył razem z Nim niebo i ziemię […]. Bóg nic nie umie czynić bez takiego człowieka”.
Choć Aslemu-narratorowi Septologii daleko do tej teologicznej brawury, z uznaniem wspomina on swoją lekturę dzieł Eckharta, cytuje go i komentuje, wreszcie – towarzyszy mu najzupełniej eckhartiańska myśl. Pragnie przez swoje malarstwo „wymalować” z siebie obrazy, które przechowuje wewnątrz Ja. Ta kompulsja napędza jego sztukę, porządkuje jego życie, nadaje mu cel. Dopiero kiedy wydaje się, że ów cel zrealizował, przynajmniej w jakimś sensie, może ruszyć dalej, przerwać skrajnie powtarzalny rytm życia oparty na malowaniu i zawożeniu obrazów do galerii Beyera. Ta fascynująca postać znanego bjorgvińskiego marszanda – z pewnością będącego dobrodziejem Aslego, który odkrył jego talent i pomógł mu na nim zarabiać – ma w sobie coś demonicznego. Wiemy, że Beyer odnalazł nastoletniego Aslego na skutek dziwnego zbiegu okoliczności, rozpoznał w nim wybitnego malarza i na stałe związał go ze sobą i swoją galerią; na zawsze wpisał jego samorodny talent w ramy kapitalistycznego obiegu sztuki jako towaru. Dopiero gdy Asle czuje, że wymalował to, co miał do wymalowania, jest w stanie podjąć przełomową decyzję – po raz pierwszy przyjąć zaproszenie swojego sąsiada, Åsleika, do spędzenia świąt z nim i z jego siostrą, kobietą imieniem Guro, która (podobnie jak on sam) jest w świecie powieści pomnożona, funkcjonuje w dwóch równoważnych kopiach. Przygotowania do tej wizyty i sama podróż stają się osią fabuły trzeciego tomu Septologii, zatytułowanego Nowe imię.
*****
Cofnijmy się jednak o kilka kroków. Siedmiotomowe magnum opus Norwega mówi o kilku rzeczach, ale o niczym bardziej intensywnie, na wskroś, niż o żałobie. Żałobie rozumianej na sposób widmontologiczny, będącej podstawą całej poznawalnej dla człowieka rzeczywistości, rozproszonej i nielinearnej, w której „żyć” oznacza tyle co „dziedziczyć”, a zatem również, z konieczności, „tracić”. Nie chodzi tylko o to, że Asle jest wdowcem, ani też o to, że jest wdowcem aktywnie odczuwającym duchową bliskość swojej zmarłej żony, rozmawiającym z nią, widującym ją w różnych momentach tak, jakby nigdy nie umarła. Chodzi o to, że całe swoje życie postrzega on jakby poza czasem, że dla bohatera-narratora tej dziwnej opowieści świat jest płaskim obszarem, na którym po horyzont rozciąga się jednolita teraźniejszość – współistnieje ze sobą to, co było, i to, co będzie.
Podmiot Septologii nie jest jednak panem ani władcą, ani nawet wolnym podróżnikiem po tej czasowej równinie. Przeciwnie, podstawową cechą Aslego jest bierność – wobec świata zewnętrznego i wobec samego siebie. Asle nie panuje nad pędem swoich myśli, nie panuje nad obrazami, które przewijają się w jego głowie, choć „myślę” i „widzę” to dwa powtarzające się raz za razem słowa, nadające bieg całej narracji. Podobnie jak w Białości, podmiot rezygnuje tu z wiary w przyczynowo-skutkowy porządek rzeczy. Tym samym jednak staje się więźniem nieskończonego pędu kolejnych „widzę”, „idę”, „myślę”, „mówię” – Aslego nie ma nigdzie poza teraźniejszością, a skoro tak, to jest ona w równym stopniu jego więzieniem, co gwarancją bytu. Jego kryptą. Znaną cechą cyklu Fossego jest brak kropek – całą narrację stanowi tu jak gdyby jedno, ciągle trwające zdanie, choć przerywają je dialogi bądź sen narratora. Kropka jest dokładnie tym, przed czym Asle ucieka w rytmie kolejnych czasowników; według wewnętrznej logiki Septologii koniec zdania byłby bowiem tożsamy z końcem podmiotu.
We wszystkich trzech częściach wiele jest stania w oknie, patrzenia na fiord, leżenia w bezruchu – ulubionych przez Fossego sytuacji dramatycznych. Oprócz tego Septologia jest jednak całkiem bogata w fabułę, choć streszczenie jej w oderwaniu od neurotyczno-mantrycznej pierwszoosobowej narracji Aslego praktycznie nie miałoby sensu. Podobny problem dotyczy cytowania: struktura tej opowieści sprawia, że gdybym raz otwarł cudzysłów, mógłbym nie znaleźć już miejsca, w którym dałoby się go zamknąć. Powiedzmy sobie jednak przynajmniej tyle, że jako czytelnicy poznajemy dwóch Aslech, identycznie wyglądających malarzy o podobnych nawykach i historiach życia, choć te z czasem coraz wyraźniej się rozwidlają. To nie opowieść o wariantach jednego życia czy o sobowtórach – obaj mężczyźni w ciągu opisywanych ostatnich siedmiu dni adwentu współistnieją na płaszczyźnie świata przedstawionego równorzędnie, spotykają się, z czasem zaprzyjaźniają, nigdy specjalnie nie dziwią się swojemu podobieństwu. Pierwszy Asle (to moje rozróżnienia, Fosse nigdzie ich nie wprowadza) dzięki wierze i swojej żonie wychodzi z alkoholizmu, Drugi – nie wychodzi i dość wcześnie trafia z jego powodu do szpitala, odwieziony tam zresztą przez Pierwszego.
To współistnienie głównego bohatera w dwóch postaciach, traktowane w świecie przedstawionym jako co najwyżej osobliwa ciekawostka, sprawia, że w Septologii stale narasta napięcie, potęgowane dodatkowo przez lawinowy styl narracji. Czytelnik co prawda szybko powinien się zorientować, że nie ma do czynienia z prozą łatwo odsłaniającą tajemnice i zaskakującą zgrabnym plot twistem, po którym elementy układanki trafiają na swoje miejsce – a jednak powieść podsyca jego pytania za sprawą postaci Guro. Spotkana w Bjørgvin samotna kobieta okazuje się również – w jakiś sposób – podwojona; dzieli historię życia z siostrą Åsleika, sąsiada i przyjaciela Aslego. Co więcej, Guro zna naszego bohatera, sugeruje nawet, jakoby byli kochankami, podczas gdy on najwyraźniej nic z tego nie pamięta. Wreszcie, już w Nowym imieniu, dowiadujemy się, że Guro (czy na pewno ona? w której wersji?) jest obecna w jego życiu już długo. Młodziutcy Asle i Ales podczas swoich schadzek raz za razem trafiają na kobietę wyglądającą jak ona, budzącą w żonie bohatera głęboki niepokój i zazdrość. Czy słusznie? Trzeba przyznać, że poznajemy Ales jako kobietę trochę dziwną i bardzo zazdrosną. Jednak bez wątpienia odgrywa ona rolę anioła stróża w życiu Pierwszego Aslego. Czy ostrzega go przed czymś istotnym? Przed czymś, przed czym nikt nie ostrzegł Drugiego?
Nic dziwnego, że świąteczna wyprawa Åsleika i Aslego do siostry – Drugiej Guro – działa na czytelnika niczym suspens w niezłym thrillerze. Oczywiście po drodze czekają nas kolejne strony rozmyślań narratora, cudownie powtarzalnych i bełkotliwych dialogów obu mężczyzn. Fosse lubi, zwłaszcza w dramatach, wprowadzać czytelnika w stan wyczekiwania na coś, co nigdy się nie wydarzy. To sytuacja beckettowska, ale też, jak nawet ktoś wcale niezłośliwy mógłby powiedzieć, na wskroś katolicka.
******
Nie chcę psuć czytelnikowi obcowania z tą długo wyczekiwaną powieścią, powiem zatem mgliście, że – o dziwo – spotkanie z Drugą Guro jest jakiegoś rodzaju domknięciem kręgu. Nawet jeśli dowiadujemy się głównie tego, że bohaterka ta nie trzyma w garści rozwiązania zagadek, nie odpowie na nurtujące nas przez siedem części pytania; że jest kolejnym imieniem zagadującym ciszę, kolejnym wrzuconym w potok tej dziwnej narracji podmiotem tęsknoty – wierną wyrobniczką pracy żałoby, będącej siłą napędową świata Aslego.
Jednocześnie, tak to widzę, jej zaloty i sposób, w jaki bohater na nie odpowiada, to ostatni test Aslego, ostatnia szansa na powrót do materialnego tu i teraz, w którym czas naprawdę płynie. Rezygnacja z cielesnego zbliżenia z tą obcą, choć nieobcą kobietą, kategoryczne wyznanie „ja i moja żona wciąż jesteśmy małżeństwem” są równoznaczne z ostatecznym wyborem świata przeszłości, świata zmarłych, z którym od pierwszego dnia mężczyzna jest znacznie bardziej związany. Po utracie niemal wszystkich relacji i po odmowie zawarcia nowej, która mogłaby zakotwiczyć go w rzeczywistości, Asle zwyczajnie ją opuszcza.
W gruncie rzeczy zakończenie Septologii jest takie jak cała powieść: genialne, głęboko niesatysfakcjonujące, godzące ze sobą kiczowaty wręcz banał oraz autentyczną głębię.
*******
Pies – niech będzie to poczciwy Brage, którego Asle zabrał z domu Drugiego Aslego, gdy ten trafił do szpitala; będący spełnieniem połówki marzenia bohatera (skoro ten zawsze pragnął mieć „łódź i psa”) – szczeka. Anioły idą przez scenę dalej.
1 Fosse często przytacza powiedzenie, które podczas pobytu na Węgrzech usłyszał od tamtejszych ludzi teatru. Sformułowanie angyal szállt el felettünk, azaz a színpad felett, które w tłumaczeniu na język polski mogłoby brzmieć: „Anioł przeleciał nad nami, to znaczy nad sceną”, odnosi się do sytuacji, gdy zapada cisza, jakby nikt nie śmiał lub nie mógł przemówić, a jednak coś, co wcześniej było trudne do zrozumienia, nagle zaczyna być zrozumiałe [przyp. red.].
Bibliografia
Derrida J., Widma Marksa. Stan długu, praca żałoby i nowa Międzynarodówka, tłum. T. Załuski, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2016.
Evre M., Jon Fosse’s Search for Peace, “The New Yorker”, online: https://www.newyorker.com/culture/the-new-yorker-interview/jon-fosses-search-for-peace [dostęp: 21.09.2025].
Fosse J., Białość, tłum. I. Zimnicka, Warszawa: ArtRage, 2024.
Fosse J., Drugie imię, tłum. I. Zimnicka, Warszawa: ArtRage, 2023.
Fosse J., Ja to ktoś inny, tłum. I. Zimnicka, Warszawa: ArtRage, 2024.
Fosse J., Ktoś tu przyjdzie, tłum. H. Thylve, M. Grossman-Kliber, E. Frątczak-Nawotny, Warszawa: Agencja Dramatu i Teatru „ADiT”, 2024.
Fosse J., Nowe imię, tłum. I. Zimnicka, Warszawa: ArtRage, 2025.
Fosse J., Pies i anioł, tłum. E. Frątczak-Nowotny, posł. G.B. Szewczyk, Kołobrzeg: Biuro Literackie, 2024.
Fosse J., To jest Ales, tłum. I. Zimnicka, Warszawa: ArtRage, 2025.
Jon Fosse: Nobel Prize Conversations, Nobel Prize Outreach, online: https://open.spotify.com/episode/5RenxSK4mmSSgV6xtg8acG [dostęp: 21.09.2025].
Komisja Kultury | Jon Fosse – wybitny mistyk czy kiczowaty teolog?, Podcasty Rzeczpospolitej, online: https://open.spotify.com/episode/2aigLyDOFaavP8lE9yADpX [dostęp: 21.09.2025].
Matwiejczuk F., Mężczyzna z samochodem, „Nowy Napis Co Tydzień” 2024, nr 255, online: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-255/artykul/mezczyzna-z-samochodem [dostęp: 21.09.2025].
Sunde S.C., Silence and Space. The New Drama of Jon Fosse, “PAJ: A Journal of Performance and Art” 2007, vol. 29, no. 3.