Kiedy pauza jest modlitwą

„Zna­cze­nie jest cudem”, twier­dzi Jon Fos­se, a ktoś zło­śli­wy mógł­by powie­dzieć, że fak­tycz­nie cudem było­by wyczy­ta­nie jakie­goś spój­ne­go sen­su z jego dzieł. Ktoś mniej zło­śli­wy – w tej przy­po­wie­ści ową cier­pli­wą, skrom­ną oso­bą jestem ja – odpo­wie­dział­by nato­miast, że praw­dę pozna­je­my tyl­ko dzię­ki łasce, otrzy­mu­je­my ją w darze, a wszel­ki sens musi być nam cudow­nie obja­wio­ny, w prze­ciw­nym wypad­ku nie będzie żad­nym war­tym uwa­gi sen­sem. Albo coś podob­ne­go.

Moż­na zatem dać szan­sę pisa­niu Fos­se­go, zwłasz­cza jego pro­zie, jako modli­twie o sens. Jego Sep­to­lo­gia jest zresz­tą zbu­do­wa­na na pla­nie różań­ca, oddy­cha jego ryt­mem, a jej sied­mio­to­mo­wa struk­tu­ra odpo­wia­da w fabu­le ostat­nim sied­miu dniom adwen­tu. Jak to w modli­twie, na koń­cu, kie­dy­kol­wiek miał­by on nastą­pić, pada tu krót­kie „amen” – i od tej chwi­li nie­wie­le już zale­ży czy to od nas, czy­tel­ni­ków, czy to od auto­ra. Ktoś zło­śli­wy mógł­by stwier­dzić, że moż­na tak uza­sad­nić każ­dą gra­fo­ma­nię o zabar­wie­niu reli­gij­nym. Ktoś mniej zło­śli­wy mógł­by odpo­wie­dzieć tyl­ko, że nie każ­dą.

*

Nor­we­ski nobli­sta pola­ry­zu­je odbior­ców swo­jej twór­czo­ści, jest czę­stym boha­te­rem nagłów­ków w sty­lu: „Geniusz czy szar­la­tan?”, „Wiel­ki mistyk czy pod­rzęd­ny kazno­dzie­ja?”. Fos­se twier­dzi, że pisze raczej ręką niż gło­wą – tym samym w więk­szym stop­niu uzna­je wła­sne pisar­stwo za natchnie­nio­wy trans niż pra­cę inte­lek­tu­al­ną; za coś w nim lub spoza/sponad nie­go niż peł­ną ema­na­cję jego same­go. Dopraw­dy trud­no jed­nak uwie­rzyć, że ten sam Duch Świę­ty podyk­to­wał fatal­ne wier­sze wyda­ne w zbio­rze Pies i anioł oraz mimo wszyst­ko genial­ną Sep­to­lo­gię. Do tego przyj­dzie nam jesz­cze wró­cić.

Jeśli Fos­se w ogó­le jest „jakiś”, to na pew­no eklek­tycz­ny – do tego stop­nia, że łatwo zacząć podej­rze­wać go o fał­szo­wa­nie tro­pów, kon­fa­bu­la­cje lub przy­naj­mniej zwy­kłe roz­chwia­nie i brak kon­se­kwen­cji. Trud­no szu­kać spój­nej linii w dekla­ro­wa­nych prze­zeń inspi­ra­cjach, kie­dy jed­nym tchem wymie­nia on wśród nich Mistrza Eckhar­ta, Vir­gi­nię Woolf, Knu­ta Ham­su­na i Samu­ela Bec­ket­ta lub gdy opo­wia­da o fun­da­men­tach swo­jej twór­czo­ści, a zatem i ducho­wo­ści, zawie­ra­jąc w jed­nej aneg­do­cie Jacques’a Der­ri­dę i nor­we­ski pury­ta­nizm, wresz­cie – doda­jąc do tego iro­nię, sta­no­wią­cą jako­by pod­sta­wę jego rozu­mie­nia powie­ści. Nie cho­dzi o iro­nię sta­ro­żyt­nych mów­ców, ale o to, co było przed­mio­tem roz­wa­żań Frie­dri­cha Schle­gla i Søre­na Kier­ke­ga­ar­da – o spo­sób ist­nie­nia twór­cze­go pod­mio­tu, przez cią­głe kwe­stio­no­wa­nie i auto­kwe­stio­no­wa­nie uwznio­śla­ją­ce­go swój byt i swo­ją twór­czość.

Osią­gnię­ciem iro­nii roman­ty­ków jest, jak twier­dzą filo­zo­fo­wie, umoż­li­wie­nie pod­mio­to­wi trwa­nia w sta­nie para­dok­su, któ­ry dla Fos­se­go jest regu­łą porząd­ku­ją­cą świat, logi­ką jego wia­ry:

Dla mnie wszyst­ko, w pew­nym sen­sie, sta­je się w koń­cu para­dok­sem. Cza­sem czu­ję się tak pełen prze­ci­wieństw, że sam nie rozu­miem jak uda­je mi się zacho­wać spój­ność, pozo­stać jed­no­ścią.

Nie uda­je ci się, dro­gi nor­we­ski przy­ja­cie­lu, o czym obaj wie­my. I wie o tym, a przy­naj­mniej to podej­rze­wa, każ­dy, kto śle­dził roz­war­stwie­nia i dupli­ka­cje widocz­ne w two­jej twór­czo­ści, wszyst­kie rów­no­le­głe ścież­ki prze­mie­rza­ne choć­by przez boha­te­ra Sep­to­lo­gii. Boha­ter, czy może boha­te­ro­wie, któ­rych trud­no jed­no­znacz­nie poli­czyć, ale któ­rzy na pew­no są nie­po­je­dyn­czy, podob­ni do der­ri­diań­skiej „spo­łecz­no­ści widm”, zawsze w licz­bie plus d’un: nigdy jed­no.

A jed­nak, poznaw­szy twór­czość Fos­se­go, muszę przy­znać, że coś tu jest na rze­czy. Z jego kata­lo­gu dzieł – obszer­ne­go, ale powra­ca­ją­ce­go obse­syj­nie do tych samych tema­tów, chwy­tów, wąt­ków; tych samych imion – wyła­nia się coś, co albo jest pew­nym pro­jek­tem egzy­sten­cja­li­stycz­no-mistycz­nej chrze­ści­jań­skiej dekon­struk­cji, albo, oglą­da­ne w dłu­gim pół­mro­ku nor­we­skiej jesie­ni, do złu­dze­nia ją przy­po­mi­na. Czy taka obser­wa­cja przy­bli­ża nas jak­kol­wiek do tego cudu zwa­ne­go zna­cze­niem? To pozo­sta­je do spraw­dze­nia.

**

Niech wes­prze nas przy­ja­ciół­ka bio­gra­fia: Jon Fos­se uro­dził się w rodzi­nie nie­orto­dok­syj­nych nor­we­skich kwa­krów – pro­te­stan­tów o moc­nych tra­dy­cjach pury­ta­ni­zmu i powszech­ne­go kapłań­stwa, wyra­sta­ją­ce­go z wia­ry w „wewnętrz­ne świa­tło” i z impe­ra­ty­wu nie­sie­nia tegoż świa­tła mię­dzy ludzi. Jest to deno­mi­na­cja skraj­nie zde­cen­tra­li­zo­wa­na, sta­wia­ją­ca na indy­wi­du­al­ną rela­cję czło­wie­ka z Bogiem, i taką też rela­cję prze­ży­wa­li – wedle rela­cji same­go auto­ra – dziad­ko­wie Fos­se­go.

Według popu­lar­nej nar­ra­cji autor uwa­żał się za ate­istę do 2012 roku – wte­dy nastą­pił moment prze­ło­mu, rów­no­cze­sny z odwy­kiem od alko­ho­lu: Nor­weg zmie­nił swo­je życie, prze­szedł na kato­li­cyzm i, co cie­ka­we, wró­cił do pisa­nia pro­zy, nie­gdyś sta­no­wią­cej dla nie­go pod­sta­wo­wy śro­dek eks­pre­sji, zanie­dba­nej na rzecz świet­nie przyj­mo­wa­nych dra­ma­tów. Jed­no­cze­śnie, mimo prze­mian, Fos­se już po ode­bra­niu Nobla w 2024 roku mówił: „[moja twór­czość pocho­dzi – M.G.] z sekret­ne­go miej­sca wewnątrz mnie – któ­re od 50 lat jest tym samym miej­scem”. Nie osa­dzał­bym zatem ducho­wej dro­gi Nor­we­ga w este­ty­ce kiczo­wa­te­go nagłe­go nawró­ce­nia, sno­pu świa­tła i dźwię­ku aniel­skich chó­rów (nawet jeśli sam autor cza­sem się do niej zbli­ża) – lecz, prze­ciw­nie, opi­sał­bym ją jako kon­se­kwent­ne poszu­ki­wa­nie mro­ku i ciszy. Zresz­tą, mówiąc o powo­dach, dla któ­rych to aku­rat kato­lic­ka tra­dy­cja przy­cią­gnę­ła go do sie­bie, Fos­se opo­wia­dał, jak pod­czas licz­nych podró­ży zwią­za­nych z adap­ta­cja­mi jego sztuk teatral­nych chro­nił się przed zgieł­kiem w kate­drach. Ktoś zło­śli­wy powie­dział­by może, że istot­nie, nigdzie Bóg nie mil­czy tak głu­cho jak w koście­le kato­lic­kim. Ktoś mniej zło­śli­wy mógł­by odpo­wie­dzieć, że nigdzie Bóg nie jest praw­dziw­szy niż w ciszy.

Cisza jest zresz­tą klu­czo­wą kate­go­rią arty­stycz­ną w dzie­łach Nor­we­ga: to jej autor poszu­ku­je, jej daje wybrzmieć, powta­rza­jąc cią­gle sło­wo „pau­za” w swo­ich dra­ma­tach, pię­trząc powtó­rze­nia w swo­jej pro­zie. Pod­sta­wo­wa teza pro­jek­tu arty­stycz­ne­go Fos­se­go brzmi: w ciszy wybrzmie­wa to, co nie­wy­ra­żal­ne, praw­dy ist­nie­ją­ce poza języ­kiem i poza zmy­sła­mi, któ­re „nie zna­czą, lecz ”. Pisa­nie, bie­gu­no­wo odmien­ne od mowy, jest zdol­ne wywo­ły­wać ciszę, wydo­by­wać Zna­cze­nie (nie­przy­pad­ko­wo uży­wam wiel­kiej lite­ry) spo­mię­dzy zna­czeń słów. To wszyst­ko rów­nież oczy­wi­ście jest w pewien spo­sób para­dok­sal­ne.

Jako kolej­ny para­doks nale­ża­ło­by wska­zać rela­cję mię­dzy wręcz osten­ta­cyj­ną pro­sto­tą pro­zy Fos­se­go i natchnie­nio­wą meto­dą twór­czą, w ramach któ­rej powsta­je, a jego eru­dy­cją i świa­do­mo­ścią teo­re­tycz­ną. Pozwa­la je jakoś pogo­dzić zbiór ese­jów Nor­we­ga Når ein engel går gjen­nom sce­nen og andre essay (tłum. ang. An Angel Walks Thro­ugh The Sta­ge and Other Essays). Fos­se pisy­wał teo­rię rzad­ko, a od pew­ne­go momen­tu wca­le; „wybrał fik­cję” – twier­dzi Ceci­lie Nyborg Seiness, autor­ka przed­mo­wy. Zanim to jed­nak zro­bił, dość czy­tel­nie umie­ścił swój pro­jekt lite­rac­ki – tak, nie­wąt­pli­wie mamy do czy­nie­nia z kon­se­kwent­nym, prze­my­śla­nym pro­jek­tem – na tle swo­jej wizji roz­wo­ju powie­ści jako gatun­ku, filo­zo­fii języ­ka, swo­ich lek­tur tek­stów Ludwi­ga Wit­t­gen­ste­ina czy Jacques’a Der­ri­dy. To zbiór nie­rów­ny – ponad­to zawar­te w nim ese­je cza­sem nie­zręcz­nie zdra­dza­ją swój wiek – ale prze­cie­ka­wie dopeł­nia­ją­cy lite­rac­ką twór­czość Nor­we­ga; poka­zu­ją­cy, że nawet jako domnie­ma­ny ate­ista był on myśli­cie­lem głę­bo­ko chrze­ści­jań­skim oraz że nawet jako pisarz kato­lic­ki pozo­sta­je prze­ni­kli­wym teo­re­ty­kiem lite­ra­tu­ry. W obu wyda­niach Fos­se dąży do tego, by wła­śnie w ten spo­sób obu­do­wać sło­wa­mi to, co nie­wy­ra­żal­ne, by choć przez chwi­lę uka­zał się naj­głęb­szy sens rze­czy – i żeby „anioł prze­szedł przez sce­nę”1.

***

Powie­dział­bym: „zostaw­my teo­lo­gię”, ale to nie­moż­li­we – roz­ma­wia­jąc o Fos­sem, pozo­sta­nie­my w jej orbi­cie. Tym bar­dziej, że sam pisarz jest tak kon­se­kwent­ny w sty­lu i tema­ty­ce, że wręcz utrud­nia to perio­dy­za­cję. Opu­bli­ko­wa­na w zeszłym roku przez ArtRa­ge jako przy­staw­ka przed trze­cim tomem Sep­to­lo­gii krót­ka nowe­la To jest Ales wyda­je się utwo­rem nie­zwy­kle bli­skim tej fla­go­wej powie­ści, rodza­jem wstę­pu, czy może alter­na­tyw­nej wer­sji – kuszą okre­śle­nia, takie jak spin-off czy mul­ti­wer­sum, rów­nież dla­te­go, że sam Fos­se z pew­no­ścią był­by nimi zała­ma­ny. Obie nar­ra­cje krę­cą się wokół Asle­go i Ales, obie opo­wia­da­ją o doświad­cze­niach boha­te­rów obser­wu­ją­cych rów­no­le­głe wer­sje samych sie­bie, zwie­lo­krot­nio­nych, ist­nie­ją­cych jak­by w kil­ku cza­sach naraz. Obie, co oczy­wi­ste, pod­trzy­mu­ją leit­mo­ti­vy twór­czo­ści Fos­se­go: fiord, dom na fior­dzie, okno na oce­an, łódź. Tym­cza­sem To jest Ales to tekst z 1993 roku – znacz­nie poprze­dza­ją­cy nawró­ce­nie pisa­rza, ponad dwa­dzie­ścia pięć lat star­szy niż Sep­to­lo­gia. O ile nar­ra­cja tej dru­giej wypeł­nio­na jest modli­twa­mi i ducho­wy­mi roz­wa­ża­nia­mi, o tyle w pierw­szym tek­ście są one nie­obec­ne aż do momen­tu, gdy Signe, nęka­na wizja­mi zmar­łych bli­skich, a tak­że obra­za­mi samej sie­bie na róż­nych eta­pach życia, wypo­wia­da krót­kie: „Jezu kocha­ny, dopo­móż mi”, któ­re zamy­ka – czy może raczej ury­wa – utwór.

To jest Ales pozo­sta­je (obok Sep­to­lo­gii) naj­lep­szą pro­zą nor­we­skie­go nobli­sty dostęp­ną na pol­skim ryn­ku książ­ki – nie­zde­cy­do­wa­ne­mu czy­tel­ni­ko­wi, któ­ry nie chciał­by decy­do­wać się w ciem­no na cza­so­chłon­ną lek­tu­rę, pole­cił­bym ów tytuł zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż now­szą i popu­lar­niej­szą Bia­łość. Ta z kolei jest nowe­lą pro­stą na pozio­mie fabu­ły, nie­mal pozba­wio­ną wyda­rzeń – jej treść to głów­nie wewnętrz­ny mono­log boha­te­ra. Bez­i­mien­ny nar­ra­tor z zaska­ku­ją­cym spo­ko­jem akcep­tu­je bieg wypad­ków – nie wie, po co poje­chał w środ­ku nocy doni­kąd ani w jakim celu wyszedł z samo­cho­du i ruszył w ciem­ny las, nie kwe­stio­nu­je praw­dzi­wo­ści spo­tka­nych tam istot, w tym wła­snych rodzi­ców. Oświad­cza już na samym począt­ku: „To była kolej­na bzdu­ra, mówie­nie, że coś, cokol­wiek, pro­wa­dzi, bez wzglę­du na to, co to zna­czy, do cze­goś, do cze­go­kol­wiek inne­go”. Jest w tym głę­bo­ki nihi­lizm i poczu­cie bez­sen­su, któ­re – co Fos­se w swo­ich dzie­łach wie­lo­krot­nie pod­kre­śla – ści­śle zwią­za­ne jest z poko­rą wobec świa­ta, losu, Boga i wła­sne­go bra­ku spraw­czo­ści.

****

Filip Matwiej­czuk dostrze­ga podo­bień­stwo sty­li­stycz­ne i ducho­we Bia­ło­ści i pism śre­dnio­wiecz­nych misty­ków, w tym ulu­bio­ne­go przez pisa­rza Mistrza Eckhar­ta. To słusz­ny trop, choć poko­ra nie­miec­kie­go misty­ka jest poko­rą dale­ce nie­oczy­wi­stą, miej­sca­mi – para­dok­sal­nie, a jak­że – odwra­ca­ją­cą do góry noga­mi wła­sny sens: „Moja poko­ra daje Bogu Jego Bóstwo”, czy­ta­my w Kaza­niach.

W myśli Eckhar­ta Bóg jest toż­sa­my z trans­cen­dent­ną Jed­no­ścią, któ­rą na naj­wyż­szym pozio­mie moż­na rozu­mieć jako Nicość – a dro­ga do nie­go rów­nież wie­dzie przez pust­kę. Opróż­nia­jąc sie­bie z sie­bie, eli­mi­nu­jąc jed­nost­ko­we Ja, osią­ga­jąc mak­sy­mal­ną recep­tyw­ność na to, co Boskie, czło­wiek otwie­ra w sobie prze­strzeń, któ­rą wypeł­nia Bóg. Wypeł­nia, bo musi ją wypeł­nić – waż­nym ele­men­tem misty­ki Eckhar­ta, jed­nym z bar­dziej bluź­nier­czych, jest spę­ta­nie Boga w logicz­nych kon­se­kwen­cjach jego wła­snej bosko­ści: Bóg musi być dobry, a zatem nie jest w sta­nie odmó­wić swej obec­no­ści umar­twia­ją­ce­mu się asce­cie, zigno­ro­wać jego poświę­ce­nia. Czło­wiek jest Bogu abso­lut­nie nie­zbęd­ny, „bie­rze udział w czyn­no­ściach Boga, a więc stwo­rzył razem z Nim nie­bo i zie­mię […]. Bóg nic nie umie czy­nić bez takie­go czło­wie­ka”.

Choć Asle­mu-nar­ra­to­ro­wi Sep­to­lo­gii dale­ko do tej teo­lo­gicz­nej bra­wu­ry, z uzna­niem wspo­mi­na on swo­ją lek­tu­rę dzieł Eckhar­ta, cytu­je go i komen­tu­je, wresz­cie – towa­rzy­szy mu naj­zu­peł­niej eckhar­tiań­ska myśl. Pra­gnie przez swo­je malar­stwo „wyma­lo­wać” z sie­bie obra­zy, któ­re prze­cho­wu­je wewnątrz Ja. Ta kom­pul­sja napę­dza jego sztu­kę, porząd­ku­je jego życie, nada­je mu cel. Dopie­ro kie­dy wyda­je się, że ów cel zre­ali­zo­wał, przy­naj­mniej w jakimś sen­sie, może ruszyć dalej, prze­rwać skraj­nie powta­rzal­ny rytm życia opar­ty na malo­wa­niu i zawo­że­niu obra­zów do gale­rii Bey­era. Ta fascy­nu­ją­ca postać zna­ne­go bjor­gviń­skie­go mar­szan­da – z pew­no­ścią będą­ce­go dobro­dzie­jem Asle­go, któ­ry odkrył jego talent i pomógł mu na nim zara­biać – ma w sobie coś demo­nicz­ne­go. Wie­my, że Bey­er odna­lazł nasto­let­nie­go Asle­go na sku­tek dziw­ne­go zbie­gu oko­licz­no­ści, roz­po­znał w nim wybit­ne­go mala­rza i na sta­łe zwią­zał go ze sobą i swo­ją gale­rią; na zawsze wpi­sał jego samo­rod­ny talent w ramy kapi­ta­li­stycz­ne­go obie­gu sztu­ki jako towa­ru. Dopie­ro gdy Asle czu­je, że wyma­lo­wał to, co miał do wyma­lo­wa­nia, jest w sta­nie pod­jąć prze­ło­mo­wą decy­zję – po raz pierw­szy przy­jąć zapro­sze­nie swo­je­go sąsia­da, Åsle­ika, do spę­dze­nia świąt z nim i z jego sio­strą, kobie­tą imie­niem Guro, któ­ra (podob­nie jak on sam) jest w świe­cie powie­ści pomno­żo­na, funk­cjo­nu­je w dwóch rów­no­waż­nych kopiach. Przy­go­to­wa­nia do tej wizy­ty i sama podróż sta­ją się osią fabu­ły trze­cie­go tomu Sep­to­lo­gii, zaty­tu­ło­wa­ne­go Nowe imię.

*****

Cof­nij­my się jed­nak o kil­ka kro­ków. Sied­mio­to­mo­we magnum opus Nor­we­ga mówi o kil­ku rze­czach, ale o niczym bar­dziej inten­syw­nie, na wskroś, niż o żało­bie. Żało­bie rozu­mia­nej na spo­sób wid­mon­to­lo­gicz­ny, będą­cej pod­sta­wą całej pozna­wal­nej dla czło­wie­ka rze­czy­wi­sto­ści, roz­pro­szo­nej i nie­li­ne­ar­nej, w któ­rej „żyć” ozna­cza tyle co „dzie­dzi­czyć”, a zatem rów­nież, z koniecz­no­ści, „tra­cić”. Nie cho­dzi tyl­ko o to, że Asle jest wdow­cem, ani też o to, że jest wdow­cem aktyw­nie odczu­wa­ją­cym ducho­wą bli­skość swo­jej zmar­łej żony, roz­ma­wia­ją­cym z nią, widu­ją­cym ją w róż­nych momen­tach tak, jak­by nigdy nie umar­ła. Cho­dzi o to, że całe swo­je życie postrze­ga on jak­by poza cza­sem, że dla boha­te­ra-nar­ra­to­ra tej dziw­nej opo­wie­ści świat jest pła­skim obsza­rem, na któ­rym po hory­zont roz­cią­ga się jed­no­li­ta teraź­niej­szość – współ­ist­nie­je ze sobą to, co było, i to, co będzie.

Pod­miot Sep­to­lo­gii nie jest jed­nak panem ani wład­cą, ani nawet wol­nym podróż­ni­kiem po tej cza­so­wej rów­ni­nie. Prze­ciw­nie, pod­sta­wo­wą cechą Asle­go jest bier­ność – wobec świa­ta zewnętrz­ne­go i wobec same­go sie­bie. Asle nie panu­je nad pędem swo­ich myśli, nie panu­je nad obra­za­mi, któ­re prze­wi­ja­ją się w jego gło­wie, choć „myślę” i „widzę” to dwa powta­rza­ją­ce się raz za razem sło­wa, nada­ją­ce bieg całej nar­ra­cji. Podob­nie jak w Bia­ło­ści, pod­miot rezy­gnu­je tu z wia­ry w przy­czy­no­wo-skut­ko­wy porzą­dek rze­czy. Tym samym jed­nak sta­je się więź­niem nie­skoń­czo­ne­go pędu kolej­nych „widzę”, „idę”, „myślę”, „mówię” – Asle­go nie ma nigdzie poza teraź­niej­szo­ścią, a sko­ro tak, to jest ona w rów­nym stop­niu jego wię­zie­niem, co gwa­ran­cją bytu. Jego kryp­tą. Zna­ną cechą cyklu Fos­se­go jest brak kro­pek – całą nar­ra­cję sta­no­wi tu jak gdy­by jed­no, cią­gle trwa­ją­ce zda­nie, choć prze­ry­wa­ją je dia­lo­gi bądź sen nar­ra­to­ra. Krop­ka jest dokład­nie tym, przed czym Asle ucie­ka w ryt­mie kolej­nych cza­sow­ni­ków; według wewnętrz­nej logi­ki Sep­to­lo­gii koniec zda­nia był­by bowiem toż­sa­my z koń­cem pod­mio­tu.

We wszyst­kich trzech czę­ściach wie­le jest sta­nia w oknie, patrze­nia na fiord, leże­nia w bez­ru­chu – ulu­bio­nych przez Fos­se­go sytu­acji dra­ma­tycz­nych. Oprócz tego Sep­to­lo­gia jest jed­nak cał­kiem boga­ta w fabu­łę, choć stresz­cze­nie jej w ode­rwa­niu od neu­ro­tycz­no-man­trycz­nej pierw­szo­oso­bo­wej nar­ra­cji Asle­go prak­tycz­nie nie mia­ło­by sen­su. Podob­ny pro­blem doty­czy cyto­wa­nia: struk­tu­ra tej opo­wie­ści spra­wia, że gdy­bym raz otwarł cudzy­słów, mógł­bym nie zna­leźć już miej­sca, w któ­rym dało­by się go zamknąć. Powiedz­my sobie jed­nak przy­naj­mniej tyle, że jako czy­tel­ni­cy pozna­je­my dwóch Aslech, iden­tycz­nie wyglą­da­ją­cych mala­rzy o podob­nych nawy­kach i histo­riach życia, choć te z cza­sem coraz wyraź­niej się roz­wi­dla­ją. To nie opo­wieść o warian­tach jed­ne­go życia czy o sobo­wtó­rach – obaj męż­czyź­ni w cią­gu opi­sy­wa­nych ostat­nich sied­miu dni adwen­tu współ­ist­nie­ją na płasz­czyź­nie świa­ta przed­sta­wio­ne­go rów­no­rzęd­nie, spo­ty­ka­ją się, z cza­sem zaprzy­jaź­nia­ją, nigdy spe­cjal­nie nie dzi­wią się swo­je­mu podo­bień­stwu. Pierw­szy Asle (to moje roz­róż­nie­nia, Fos­se nigdzie ich nie wpro­wa­dza) dzię­ki wie­rze i swo­jej żonie wycho­dzi z alko­ho­li­zmu, Dru­gi – nie wycho­dzi i dość wcze­śnie tra­fia z jego powo­du do szpi­ta­la, odwie­zio­ny tam zresz­tą przez Pierw­sze­go.

To współ­ist­nie­nie głów­ne­go boha­te­ra w dwóch posta­ciach, trak­to­wa­ne w świe­cie przed­sta­wio­nym jako co naj­wy­żej oso­bli­wa cie­ka­wost­ka, spra­wia, że w Sep­to­lo­gii sta­le nara­sta napię­cie, potę­go­wa­ne dodat­ko­wo przez lawi­no­wy styl nar­ra­cji. Czy­tel­nik co praw­da szyb­ko powi­nien się zorien­to­wać, że nie ma do czy­nie­nia z pro­zą łatwo odsła­nia­ją­cą tajem­ni­ce i zaska­ku­ją­cą zgrab­nym plot twi­stem, po któ­rym ele­men­ty ukła­dan­ki tra­fia­ją na swo­je miej­sce – a jed­nak powieść pod­sy­ca jego pyta­nia za spra­wą posta­ci Guro. Spo­tka­na w Bjør­gvin samot­na kobie­ta oka­zu­je się rów­nież – w jakiś spo­sób – podwo­jo­na; dzie­li histo­rię życia z sio­strą Åsle­ika, sąsia­da i przy­ja­cie­la Asle­go. Co wię­cej, Guro zna nasze­go boha­te­ra, suge­ru­je nawet, jako­by byli kochan­ka­mi, pod­czas gdy on naj­wy­raź­niej nic z tego nie pamię­ta. Wresz­cie, już w Nowym imie­niu, dowia­du­je­my się, że Guro (czy na pew­no ona? w któ­rej wer­sji?) jest obec­na w jego życiu już dłu­go. Mło­dziut­cy Asle i Ales pod­czas swo­ich scha­dzek raz za razem tra­fia­ją na kobie­tę wyglą­da­ją­cą jak ona, budzą­cą w żonie boha­te­ra głę­bo­ki nie­po­kój i zazdrość. Czy słusz­nie? Trze­ba przy­znać, że pozna­je­my Ales jako kobie­tę tro­chę dziw­ną i bar­dzo zazdro­sną. Jed­nak bez wąt­pie­nia odgry­wa ona rolę anio­ła stró­ża w życiu Pierw­sze­go Asle­go. Czy ostrze­ga go przed czymś istot­nym? Przed czymś, przed czym nikt nie ostrzegł Dru­gie­go?

Nic dziw­ne­go, że świą­tecz­na wypra­wa Åsle­ika i Asle­go do sio­stry – Dru­giej Guro – dzia­ła na czy­tel­ni­ka niczym suspens w nie­złym thril­le­rze. Oczy­wi­ście po dro­dze cze­ka­ją nas kolej­ne stro­ny roz­my­ślań nar­ra­to­ra, cudow­nie powta­rzal­nych i beł­ko­tli­wych dia­lo­gów obu męż­czyzn. Fos­se lubi, zwłasz­cza w dra­ma­tach, wpro­wa­dzać czy­tel­ni­ka w stan wycze­ki­wa­nia na coś, co nigdy się nie wyda­rzy. To sytu­acja bec­ket­tow­ska, ale też, jak nawet ktoś wca­le nie­zło­śli­wy mógł­by powie­dzieć, na wskroś kato­lic­ka.

******

Nie chcę psuć czy­tel­ni­ko­wi obco­wa­nia z tą dłu­go wycze­ki­wa­ną powie­ścią, powiem zatem mgli­ście, że – o dzi­wo – spo­tka­nie z Dru­gą Guro jest jakie­goś rodza­ju domknię­ciem krę­gu. Nawet jeśli dowia­du­je­my się głów­nie tego, że boha­ter­ka ta nie trzy­ma w gar­ści roz­wią­za­nia zaga­dek, nie odpo­wie na nur­tu­ją­ce nas przez sie­dem czę­ści pyta­nia; że jest kolej­nym imie­niem zaga­du­ją­cym ciszę, kolej­nym wrzu­co­nym w potok tej dziw­nej nar­ra­cji pod­mio­tem tęsk­no­ty – wier­ną wyrob­nicz­ką pra­cy żało­by, będą­cej siłą napę­do­wą świa­ta Asle­go.

Jed­no­cze­śnie, tak to widzę, jej zalo­ty i spo­sób, w jaki boha­ter na nie odpo­wia­da, to ostat­ni test Asle­go, ostat­nia szan­sa na powrót do mate­rial­ne­go tu i teraz, w któ­rym czas napraw­dę pły­nie. Rezy­gna­cja z cie­le­sne­go zbli­że­nia z tą obcą, choć nie­ob­cą kobie­tą, kate­go­rycz­ne wyzna­nie „ja i moja żona wciąż jeste­śmy mał­żeń­stwem” są rów­no­znacz­ne z osta­tecz­nym wybo­rem świa­ta prze­szło­ści, świa­ta zmar­łych, z któ­rym od pierw­sze­go dnia męż­czy­zna jest znacz­nie bar­dziej zwią­za­ny. Po utra­cie nie­mal wszyst­kich rela­cji i po odmo­wie zawar­cia nowej, któ­ra mogła­by zako­twi­czyć go w rze­czy­wi­sto­ści, Asle zwy­czaj­nie ją opusz­cza.

W grun­cie rze­czy zakoń­cze­nie Sep­to­lo­gii jest takie jak cała powieść: genial­ne, głę­bo­ko nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce, godzą­ce ze sobą kiczo­wa­ty wręcz banał oraz auten­tycz­ną głę­bię.

*******

Pies – niech będzie to poczci­wy Bra­ge, któ­re­go Asle zabrał z domu Dru­gie­go Asle­go, gdy ten tra­fił do szpi­ta­la; będą­cy speł­nie­niem połów­ki marze­nia boha­te­ra (sko­ro ten zawsze pra­gnął mieć „łódź i psa”) – szcze­ka. Anio­ły idą przez sce­nę dalej.

 

1 Fos­se czę­sto przy­ta­cza powie­dze­nie, któ­re pod­czas poby­tu na Węgrzech usły­szał od tam­tej­szych ludzi teatru. Sfor­mu­ło­wa­nie angy­al szállt el felet­tünk, azaz a szín­pad felett, któ­re w tłu­ma­cze­niu na język pol­ski mogło­by brzmieć: „Anioł prze­le­ciał nad nami, to zna­czy nad sce­ną”, odno­si się do sytu­acji, gdy zapa­da cisza, jak­by nikt nie śmiał lub nie mógł prze­mó­wić, a jed­nak coś, co wcze­śniej było trud­ne do zro­zu­mie­nia, nagle zaczy­na być zro­zu­mia­łe [przyp. red.].

 

Biblio­gra­fia

Der­ri­da J., Wid­ma Mark­sa. Stan dłu­gu, pra­ca żało­by i nowa Mię­dzy­na­ro­dów­ka, tłum. T. Zału­ski, War­sza­wa: Wydaw­nic­two Nauko­we PWN, 2016.

Evre M., Jon Fosse’s Search for Peace, “The New Yor­ker”, onli­ne: https://www.newyorker.com/culture/the-new-yorker-interview/jon-fosses-search-for-peace [dostęp: 21.09.2025].

Fos­se J., Bia­łość, tłum. I. Zim­nic­ka, War­sza­wa: ArtRa­ge, 2024.

Fos­se J., Dru­gie imię, tłum. I. Zim­nic­ka, War­sza­wa: ArtRa­ge, 2023.

Fos­se J., Ja to ktoś inny, tłum. I. Zim­nic­ka, War­sza­wa: ArtRa­ge, 2024.

Fos­se J., Ktoś tu przyj­dzie, tłum. H. Thy­lve, M. Gros­sman-Kli­ber, E. Frąt­czak-Nawot­ny, War­sza­wa: Agen­cja Dra­ma­tu i Teatru „ADiT”, 2024.

Fos­se J., Nowe imię, tłum. I. Zim­nic­ka, War­sza­wa: ArtRa­ge, 2025.

Fos­se J., Pies i anioł, tłum. E. Frąt­czak-Nowot­ny, posł. G.B. Szew­czyk, Koło­brzeg: Biu­ro Lite­rac­kie, 2024.

Fos­se J., To jest Ales, tłum. I. Zim­nic­ka, War­sza­wa: ArtRa­ge, 2025.

Jon Fos­se: Nobel Pri­ze Conver­sa­tions, Nobel Pri­ze Outre­ach, onli­ne: https://open.spotify.com/episode/5RenxSK4mmSSgV6xtg8acG [dostęp: 21.09.2025].

Komi­sja Kul­tu­ry | Jon Fos­se – wybit­ny mistyk czy kiczo­wa­ty teo­log?, Pod­ca­sty Rzecz­po­spo­li­tej, onli­ne: https://open.spotify.com/episode/2aigLyDOFaavP8lE9yADpX [dostęp: 21.09.2025].

Matwiej­czuk F., Męż­czy­zna z samo­cho­dem, „Nowy Napis Co Tydzień” 2024, nr 255, onli­ne: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-255/artykul/mezczyzna-z-samochodem [dostęp: 21.09.2025].

Sun­de S.C., Silen­ce and Spa­ce. The New Dra­ma of Jon Fos­se, “PAJ: A Jour­nal of Per­for­man­ce and Art” 2007, vol. 29, no. 3.

Michał Gliński

– doktorant literaturoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, krytyk, redaktor, wydawca.

więcej →

– norweski pisarz i dramaturg.

więcej →

Powiązane teksty