Radość katastrof

„Czy wyście powa­rio­wa­li? Ja niby miał­bym współ­pra­co­wać z cza­so­pi­smem? Jestem porząd­nym czło­wie­kiem, któ­ry nie­mal całe dnie spę­dza w łóż­ku, paląc i czy­ta­jąc, i wycho­dzi tyl­ko od cza­su do cza­su, aby zło­żyć komuś wizy­tę lub pójść do kine­ma­to­gra­fu. Co wię­cej, żaden tam ze mnie mesja­ni­stycz­ny popu­la­ry­za­tor, nigdy nie czu­łem potrze­by dzie­le­nia się swo­imi prze­my­śle­nia­mi z inny­mi, a tym bar­dziej z czy­tel­ni­ka­mi cza­so­pism”1 – tymi sło­wa­mi Rober­to Bazlen skwi­to­wał pro­po­zy­cję Euge­nia Mon­ta­le­go, któ­ry jesie­nią 1925 roku nie­opatrz­nie popro­sił go o prze­sła­nie jakie­goś arty­ku­łu do redak­cji maga­zy­nu „Sola­ria”.

1.

Przy­wo­ła­nej powy­żej reak­cji Bazle­na nie moż­na się dzi­wić, dwu­dzie­sto­trzy­let­ni Bobi był wów­czas bar­dzo zaję­ty. Cho­ciaż dopie­ro co porzu­cił stu­dia eko­no­micz­ne, krew­ni wciąż żywi­li nadzie­ję na to, że uda im się z nie­go zro­bić miesz­czu­cha com­me il faut. Według wuja, Igna­zia Hir­scha – pro­wo­dy­ra rodzin­nej bry­ga­dy ratun­ko­wej – naj­le­piej było­by, gdy­by jego pod­opiecz­ny został urzęd­ni­kiem. W związ­ku z tym Bazlen musiał napręd­ce nauczyć się pisa­nia na maszy­nie. Cóż, począt­ko­we rezul­ta­ty pozo­sta­wia­ły raczej wie­le do życze­nia:

Bar­dzo trud­no stać się porząd­nym czło­wie­kiem pró­bo­wa­łem w ostat­nich dniach ale brak suk­ce­su był cał­ko­wi­ty przy­kro mi nie z moje­go powo­du gdyż pora­dzę sobie rów­nież z tym lecz z powo­du mojej rodzi­ny któ­ra mogła jed­nak spo­dzie­wać się cze­goś wię­cej po oso­bie tak inte­li­gent­nej jak jej syn może i jestem bar­dzo inte­li­gent­ny ale nie umiem pisać na maszy­nie a więc na co mi ta cała inte­li­gen­cja to jest abso­lut­na praw­da abso­lut­na jestem i pozo­sta­nę hybry­dą czymś pomię­dzy bur­żu­jem a out­si­de­rem2.

Ale stu­kot kla­wi­szy nie usta­wał. Bobi, cał­ko­wi­cie świa­do­my tego, że te dwie toż­sa­mo­ści trud­no będzie z sobą pogo­dzić, posta­no­wił poczy­nić rady­kal­ne kro­ki i raz na zawsze wyeli­mi­no­wać z gry inte­lek­tu­ali­stę. Przy­go­to­wu­jąc rytu­al­ny mord, odda­wał się bło­gim fan­ta­zjom:

Kie­dy wybuch­nie rewo­lu­cja wło­żę smo­king i zapa­lę papie­ro­sa […] poczy­tam książ­kę Henry’ego Jame­sa i zacze­kam aż syn mojej daw­nej dozor­czy­ni przyj­dzie po mnie i zapro­wa­dzi mnie na gilo­ty­nę to będą pięk­ne cza­sy miej­my nadzie­ję że nie oka­żę się tchó­rzem i nie będę się bał cho­ciaż ta wybit­nie miesz­czań­ska cecha nie żenu­je mnie bar­dziej niż to koniecz­ne gdyż jest napraw­dę jed­nym z naj­pięk­niej­szych przy­kła­dów instynk­tu samo­za­cho­waw­cze­go3.

Wizje dość szyb­ko jed­nak stra­ci­ły swój począt­ko­wy kolo­ryt. Z cza­sem lite­ry zaczę­ły ukła­dać się w cią­gi bez­sen­sow­nych zna­ków. Tak jak­by z każ­dą stro­ną tusz wsią­kał coraz głę­biej w myśli Bazle­na. Biel, obez­wład­nia­ją­ca biel! Zaczer­nia­nie kolej­nych arku­szy sta­ło się udrę­ką:

nie mam do powie­dze­nia abso­lut­nie nic nic nic i raz jesz­cze się zasta­na­wiam… po raz pią­ty albo szó­sty… czy mam napi­sać o… czy o… lub o… trze­ba w tym miej­scu zauwa­żyć, że umie­ści­łem wie­lo­krop­ki gdyż nie wie­dzia­łem czym je zastą­pić, bo cho­ciaż jestem czło­wie­kiem obda­rzo­nym buj­ną wyobraź­nią, kie­dy sie­dzę przed maszy­ną do pisa­nia, któ­ra para­li­żu­je wszyst­kie moje wła­dze umy­sło­we, jaka­kol­wiek moż­li­wość twór­czo­ści się blo­ku­je4.

Ale arty­stow­skie roz­ter­ki musia­ły chwi­lo­wo zejść na dal­szy plan. Na począt­ku 1926 roku dzię­ki wsta­wien­nic­twu wuja Bobi otrzy­mał posa­dę u Emi­lia Rein­dla, trie­steń­skie­go impor­te­ra kawy. „Potrak­to­wał swój staż na tyle poważ­nie, że zapo­wia­da się na wytrwa­łe­go pra­cow­ni­ka”5 – dono­sił Mon­ta­le­mu w liście z 10 mar­ca inny lokal­ny przed­się­bior­ca, nie­ja­ki Etto­re Schmitz. I rze­czy­wi­ście: Bazlen miał prze­pra­co­wać we wspo­mnia­nej fir­mie dobrych parę lat, co – jak na jego stan­dar­dy – sta­no­wi­ło nie lada wyczyn. Tak czy ina­czej w 1929 roku obwie­ścił zna­jo­mym, że prze­cho­dzi na „eme­ry­tu­rę”. Wła­śnie odzie­dzi­czył pokaź­ny mają­tek po Hir­schu i zamie­rzał cał­ko­wi­cie sku­pić się na czy­ta­niu i pisa­niu, lecz wciąż wzbra­niał się przed publi­ka­cją cze­go­kol­wiek. Na samą myśl o tym, że jego nazwi­sko mogło­by zostać wydru­ko­wa­ne, wpa­dał w histe­rię. Gdy dowie­dział się, że dzien­ni­karz Adria­no Gran­de zamie­rza wspo­mnieć o nim w arty­ku­le dla „Il gior­na­le di Geno­va”, natych­miast napi­sał do Mon­ta­le­go, aby „wszel­ki­mi środ­ka­mi, legal­ny­mi lub nie­le­gal­ny­mi6 zapo­biec podob­nej publi­ka­cji. Kie­dy zaś inny przy­ja­ciel jedy­nie napo­mknął o nim na łamach „Ita­lia Let­te­ra­ria”, Bobi przez parę następ­nych dni cho­dził jak stru­ty. Naj­wi­docz­niej „czcion­ki dru­kar­skie były dla nie­go czymś zbyt krzy­kli­wym, zbyt zewnętrz­nym wobec tego, co miał do powie­dze­nia”7 – zasu­ge­ru­je po latach Ita­lo Calvi­no. Tym­cza­sem Bazlen zwie­rzał się w kore­spon­den­cji foto­graf­ce Ger­ti Frankl, że sza­le­nie boi się sło­wa pisa­ne­go, „ponie­waż na piśmie wszyst­ko sta­je się czymś innym”8. A jeśli to, co prze­ży­łem, wca­le nie było tym, czym mi się wyda­wa­ło? Bobi pod żad­nym pozo­rem nie chciał dopu­ścić do sie­bie takiej ewen­tu­al­no­ści.

Spa­dek po wuju roz­trwo­nił w zale­d­wie kil­ka lat. „Nie lubię pie­nię­dzy / Dla­te­go je wyda­ję”9 – mógł­by śmia­ło powtó­rzyć za współ­cze­snym poetą. W każ­dym razie musiał nie­zwłocz­nie powró­cić do pra­cy. Ale na prze­strze­ni kolej­nej deka­dy nie zagrzał nigdzie miej­sca na dłu­żej niż parę mie­się­cy – w tym cza­sie trud­nił się mię­dzy inny­mi sprze­da­żą futer i… doradz­twem finan­so­wym. Poza tym zasły­nął jako spe­cja­li­sta do spraw mar­ke­tin­gu i rekla­my, któ­ry w całej swo­jej „karie­rze” nie wymy­ślił ani jed­ne­go slo­ga­nu. Jego przy­ja­cie­le uwa­ża­li, że „był abso­lut­nie bez­rad­ny wobec naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych pro­ble­mów życia codzien­ne­go”10. Rober­to Calas­so stwier­dzi wręcz, że „Bazlen nie nada­wał się do żad­nej funk­cji, potra­fił jedy­nie rozu­mieć i być”11. Ale to nie­praw­da. Umiał jesz­cze gawę­dzić i plot­ko­wać. Oraz opo­wia­dać zna­jo­mym o prze­czy­ta­nych książ­kach.

2.

W listo­pa­dzie 1925 roku na łamach medio­lań­skie­go cza­so­pi­sma „L’Esame” uka­zał się nie­wiel­ki szkic, któ­ry miał trwa­le prze­kształ­cić wło­ski kra­jo­braz kul­tu­ro­wy prze­ło­mu XIX i XX wie­ku. Mon­ta­le zwró­cił w nim uwa­gę na rewe­la­tor­ską – a przez deka­dy noto­rycz­nie igno­ro­wa­ną – twór­czość Ita­la Sve­va. Tym samym zapi­sał się w anna­łach histo­rii jako odkryw­ca talen­tu oso­bli­we­go trie­steń­czy­ka. Kto wie, czy poeta z Genui kie­dy­kol­wiek zetknął­by się z dzie­ła­mi wybit­ne­go wło­skie­go moder­ni­sty, gdy­by nie Bobi – to wła­śnie on pod­su­nął Mon­ta­le­mu Sta­rośćZena Cosi­nie­go. Bazlen mie­sią­ca­mi zabie­gał o zain­te­re­so­wa­nie dorob­kiem Sve­va wśród ówcze­snych kry­ty­ków i dzien­ni­ka­rzy – roz­sy­łał egzem­pla­rze jego ksią­żek nie tyl­ko do wło­skich, lecz rów­nież do nie­miec­kich i fran­cu­skich redak­cji. I skru­pu­lat­nie śle­dził w pra­sie każ­dą wzmian­kę na temat pisa­rza. „Chciał­bym z wiel­kim hukiem zde­to­no­wać bom­bę Sve­vo”12 – wyzna­wał przy­ja­cie­lo­wi w kore­spon­den­cji z tam­te­go okre­su. Sam Mon­ta­le zresz­tą nie­zwy­kle cenił sobie opi­nie i uwa­gi Bobie­go. „Powiedz mi bez­względ­nie, co o tym sądzisz i czy uwa­żasz, że powi­nie­nem prze­stać pisać wier­sze”13 – zda­rza­ło mu się nawet bła­gać go w despe­ra­cji. „Osią­gną­łeś […] szczyt swo­ich moż­li­wo­ści” – odpo­wia­dał entu­zja­stycz­nie Bazlen. A po śred­ni­ku dorzu­cał: „ale dla mnie to wciąż za mało”14.

Cóż, Bobi nigdy nie stro­nił od dosad­nych stwier­dzeń. „Kotwi­ca huma­ni­zmu ugrzę­zła w gów­nie”15 – zapi­sał cho­ciaż­by w jed­nym z notat­ni­ków, roz­my­śla­jąc o kry­zy­sie kul­tu­ry euro­pej­skiej. Nie był rów­nież oso­bą sko­rą do jakich­kol­wiek ustępstw. Ponoć gdy w 1919 roku Umber­to Saba otwo­rzył swój słyn­ny trie­steń­ski anty­kwa­riat przy via San Nico­lò 30, Bazlen zaj­rzał do nie­go i zapy­tał o dostęp­ność dru­ków futu­ry­stycz­nych. Usły­szaw­szy to, Saba miał zacząć w roz­draż­nie­niu recy­to­wać utwo­ry Petrar­ki, aby nauczyć nasto­lat­ka ogła­dy lite­rac­kiej. Tyle że Bobi nic sobie z tego nie robił. Co wię­cej, bez­wstyd­nie zaga­ił Sabę o aktu­al­ne tren­dy w sztu­ce współ­cze­snej. Zdez­o­rien­to­wa­ny sprze­daw­ca powie­dział mu, że w takim razie posta­ra się zdo­być dla nie­go jakiś tomik. Odtąd chło­pak jął regu­lar­nie prze­sia­dy­wać w tej „mrocz­nej pie­cza­rze” po lek­cjach – godzi­na­mi wer­to­wał zaku­rzo­ne wolu­mi­ny, a w prze­rwach od czy­ta­nia wsłu­chi­wał się w mor­skie opo­wie­ści Saby i wda­wał z nim w roz­mo­wy o T.S. Elio­cie, nie­miec­kich neo­ro­man­ty­kach i warsz­ta­cie poetyc­kim. Anty­kwa­riusz cenił je do tego stop­nia, że wkrót­ce włą­czył Bazle­na w poczet swo­ich pamięt­nych „sze­ściu czy­tel­ni­ków”, z któ­ry­mi włó­czył się wie­czo­ra­mi po trie­steń­skich kawiar­niach i któ­rym zade­dy­ko­wał póź­niej pierw­sze wyda­nie Śpiew­ni­ka.

Oczy­wi­ście, to tyl­ko mło­dzień­cze aneg­do­ty. Ale już na ich pod­sta­wie wyraź­nie widać, że powo­ła­niem Bobie­go było – tu zno­wu Calvi­no – „łącze­nie ludzi, idei, ksią­żek, ale zawsze poje­dyn­czych osób, nie­zwy­kłych tek­stów, prze­żyć, nigdy zbio­ro­wych abs­trak­cji czy ogól­nych idei”16. Nie inte­re­so­wa­ły go holi­stycz­ne uję­cia, uni­wer­sal­ne nar­ra­cje ani pano­ra­micz­ne per­spek­ty­wy – liczy­ła się jedy­nie jed­nost­ka i jej autor­ska sygna­tu­ra. Kon­kret­ne zda­nie, pierw­sze sko­ja­rze­nie, kaprys chwi­li. Bazlen sta­now­czo prze­ciw­sta­wiał się „kom­plek­so­wej idei twór­czo­ści”17, odrzu­cał sztyw­ne hie­rar­chie i kano­ny, kwe­stio­no­wał nawet samą zasad­ność pod­trzy­my­wa­nia w XX wie­ku dal­szej aktyw­no­ści lite­rac­kiej. „Uwa­żam, że nie da się już pisać ksią­żek. / Dla­te­go ich nie piszę – / Nie­mal wszyst­kie książ­ki to przy­pi­sy roz­dę­te do roz­mia­rów tomów (volu­mi­na). Sam two­rzę jedy­nie przy­pi­sy”18 – gorz­ko kon­klu­do­wał na kar­tach oso­bi­ste­go notat­ni­ka. Tym, co nie­zmier­nie go fascy­no­wa­ło i cze­go nie­ustan­nie poszu­ki­wał w lite­ra­tu­rze, była „pierw­szo­ra­zo­wość”19. Zale­ża­ło mu na uchwy­ce­niu tego szcze­gól­ne­go momen­tu, w któ­rym jakieś prze­ży­cie – dotych­czas raczej tajem­ni­cze i nie­do­okre­ślo­ne – zosta­je wresz­cie przez kogoś odpo­wied­nio nazwa­ne. Ale i w tym przy­pad­ku uwa­gę Bobie­go przy­ku­wa­ło wła­ści­wie samo wyda­rze­nie, a nie opo­wieść o nim – samo zetknię­cie się z rze­czy­wi­sto­ścią, a nie jego lite­rac­ka obrób­ka. „Gdy­by ktoś mnie zapy­tał, na czym pole­gał naj­więk­szy wpływ, jaki wywarł na mnie Bazlen, musiał­bym odpo­wie­dzieć: znie­chę­cił mnie do pisa­nia”20 – wyzna pod koniec życia Calas­so. Zda­niem auto­ra Zaślu­bin Kad­mo­sa z Har­mo­nią książ­ka była dla Bobie­go czymś abso­lut­nie przy­god­nym, „dru­go­rzęd­nym rezul­ta­tem, któ­ry wyma­gał, by poprze­dzi­ło go jakieś inne, wyjąt­ko­we doświad­cze­nie”21. Dla­te­go Bazlen nie prze­pa­dał za twór­ca­mi, „któ­rzy ćwi­czy­li się w pisa­niu, jak gdy­by był to osta­tecz­ny sens ich życia”22. W koń­cu – jak prze­ko­ny­wał w jed­nym z afo­ry­zmów – swój praw­dzi­wy styl pisarz zacho­wu­je wyłącz­nie w sfe­rze pry­wat­nej. W strzęp­kach roz­mów, luź­nych notat­kach i kre­ślo­nych w pośpie­chu listach.

3.

Na począt­ku 1939 roku Bobi prze­niósł się na sta­łe do Rzy­mu i zamiesz­kał w nie­wiel­kim poko­iku przy via Mar­gut­ta 7. Nie­speł­na dwa lata wcze­śniej zaczął pra­co­wać jako kon­sul­tant wydaw­ni­czy u Fras­si­nel­le­go oraz nawią­zał nie­zwy­kle istot­ną dla swo­ich dal­szych losów zna­jo­mość z wpły­wo­wym agen­tem lite­rac­kim Lucia­nem Foà. Po prze­pro­wadz­ce do sto­li­cy Bazlen zacie­śnił rów­nież wię­zy z dzia­ła­czem poli­tycz­nym Adria­nem Oli­vet­tim i nie­dłu­go póź­niej pod­jął z nim współ­pra­cę przy pro­jek­cie Nuove Edi­zio­ni Ivrea. Ich zało­że­nie było nad­zwy­czaj śmia­łe – chcie­li stwo­rzyć ofi­cy­nę, któ­ra po upad­ku Mus­so­li­nie­go przy­bli­ży­ła­by wło­skiej publicz­no­ści zarów­no utwo­ry lata­mi zaka­zy­wa­ne przez faszy­stów, jak i tytu­ły nie­do­ce­nia­ne lub sta­now­czo odrzu­ca­ne we Wło­szech ze wzglę­du na ówcze­sne uwa­run­ko­wa­nia kul­tu­ro­we. Pod szyl­dem NEI mia­ły uka­zać się mię­dzy inny­mi dzie­ła z zakre­su psy­cho­ana­li­zy, reli­gio­znaw­stwa, filo­zo­fii, eko­no­mii i antro­po­lo­gii oraz naj­now­sze doko­na­nia zagra­nicz­nych awan­gard lite­rac­kich. Legen­da gło­si, że w przy­go­to­wa­nym przez Bobie­go kata­lo­gu zna­la­zło się – baga­te­la! – dwa tysią­ce fiszek. Nie­mniej ambit­ne pla­ny speł­zły na niczym – w 1943 roku Oli­vet­ti został aresz­to­wa­ny i musiał rato­wać się uciecz­ką do Szwaj­ca­rii. Jego wyjazd sku­tecz­nie unie­moż­li­wił kon­ty­nu­owa­nie całe­go przed­się­wzię­cia i osta­tecz­nie NEI opu­bli­ko­wa­ło jedy­nie trzy książ­ki.

Szcze­rze mówiąc, z inny­mi wydaw­ca­mi też nie ukła­da­ło się Bazle­no­wi naj­le­piej. „Pra­cu­ję tro­chę dla Bom­pia­nie­go, tro­chę dla Guan­dy i zara­biam bar­dzo dużo, to zna­czy tyle, że star­cza mi na życie przez jeden tydzień w mie­sią­cu, ale spę­dzam go – dopraw­dy – w nie­mal cywi­li­zo­wa­nych warun­kach”23 – dono­sił przy­ja­cie­lo­wi w liście wysła­nym zaraz po woj­nie. Lecz mimo nie­sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści naj­wi­docz­niej jakoś uda­ło mu się zwią­zać koniec z koń­cem. W następ­nych latach – na zle­ce­nie wydaw­nic­twa Astro­la­bio – prze­tłu­ma­czył na wło­ski Wpro­wa­dze­nie do psy­cho­ana­li­zyObja­śnia­nie marzeń sen­nych Sig­mun­da Freu­da, a tak­że kil­ka waż­niej­szych prac z ogrom­ne­go dorob­ku Car­la Gusta­va Jun­ga. Były to skąd­inąd jedy­ne książ­ki, pod któ­rych prze­kła­da­mi pod­pi­sał się wła­snym imie­niem i nazwi­skiem. W innych przy­pad­kach albo uży­wał samych ini­cja­łów, albo posłu­gi­wał się pseu­do­ni­mem, któ­ry wymy­ślił na potrze­by publi­ka­cji Inte­re­sów pana Juliu­sza Ceza­ra Ber­tol­ta Brech­ta w ofi­cy­nie Giu­lia Einau­die­go. „Wyda­je mi się, że tłu­macz Brech­ta powi­nien nazy­wać się Loren­zo. Nazwi­sko: jak naj­ba­nal­niej­sze”24 – poin­stru­ował wów­czas swo­je­go redak­to­ra Bobi. I tak naro­dził się Loren­zo Bas­si, któ­re­mu włosz­czy­zna zawdzię­cza cho­ciaż­by Ero­sa i cywi­li­za­cję Her­ber­ta Mar­cu­se­go czy opo­wia­da­nia Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa…

Ale wszyst­ko wska­zu­je na to, że nawet Einau­di nie zaofe­ro­wał Bazle­no­wi godzi­we­go wyna­gro­dze­nia za wyko­ny­wa­ną pra­cę – w zacho­wa­nej kore­spon­den­cji wewnętrz­nej wydaw­nic­twa moż­na natknąć się na list z 1953 roku, w któ­rym Foà wprost infor­mu­je swo­je­go prze­ło­żo­ne­go o bez­na­dziej­nej sytu­acji kon­sul­tan­ta: „Współ­pra­cu­je z nami od trzech lat, prze­ka­zu­jąc nam pora­dy i opi­nie, a nie otrzy­mał od nas jesz­cze ani gro­sza”25. Następ­nie zaś suge­ru­je, by w takim wypad­ku… wypła­cić mu jed­no­ra­zo­wo jakąś drob­ną kwo­tę. W turyń­skiej ofi­cy­nie – podob­nie jak w więk­szo­ści ówcze­snych domów wydaw­ni­czych – pro­po­zy­cje Bobie­go naj­czę­ściej odrzu­ca­no jako zbyt eks­cen­trycz­ne i zupeł­nie nie­do­cho­do­we. To wła­śnie w takim kon­tek­ście nale­ży czy­tać zna­ko­mi­ty list Bazle­na na temat opus magnum Rober­ta Musi­la. W kore­spon­den­cji Bobi zapew­niał redak­to­ra, że „powieść ta pozo­sta­je jed­nym z naj­więk­szych osią­gnięć pośród wszyst­kich innych wybit­nych eks­pe­ry­men­tów w dzie­dzi­nie nie­kon­for­mi­stycz­nej pro­zy po pierw­szej woj­nie świa­to­wej”26 i że decy­zję o wyda­niu utwo­ru nale­ża­ło­by wręcz pod­jąć „z zamknię­ty­mi ocza­mi”. Jed­no­cze­śnie sta­rał się prze­ko­nać adre­sa­ta, że wspo­mnia­na książ­ka jest nie­wąt­pli­wie:

zbyt dłu­ga,
zbyt frag­men­ta­rycz­na,
zbyt powol­na (albo nud­na, albo trud­na, albo jak­kol­wiek zechcesz to nazwać),
zbyt austriac­ka27.

W kore­spon­den­cji z tam­tych lat Bobi zachwy­cał się rów­nież „bole­śnie posęp­ną”28 Śle­pą sową Sade­gha Heda­ja­ta, skru­pu­lat­nie rela­cjo­no­wał swo­je zma­ga­nia ze zwod­ni­czą ese­isty­ką Maurice’a Blan­cho­ta oraz z entu­zja­zmem wypo­wia­dał się o Fer­dy­dur­ke Witol­da Gom­bro­wi­cza, któ­rą uznał za „napraw­dę god­ną posza­no­wa­nia i nie­zwy­kle pożyw­ną lek­tu­rę”29. Nie oszczę­dził za to „mono­mań­skich”30 teo­rii Mar­shal­la McLu­ha­na ani den­nych fabuł Edwi­na O’Connora. O auto­rze Oście­nia smut­ku pisał w dodat­ku w abso­lut­nie roz­kosz­ny spo­sób:

Dosko­na­ły pro­za­ik. Prze­czy­ta­łem sto stron. Zapo­mnia­łem o tym. Dowie­dzia­łem się, że otrzy­mał Pulit­ze­ra. Się­gną­łem ponow­nie. Prze­czy­ta­łem dwa­dzie­ścia stron. Zasną­łem. Poży­czy­łem czy­tel­nicz­ce powie­ści. Nie była w sta­nie przez to prze­brnąć. […] Niech prze­czy­ta to ktoś, komu ufasz. Dla mnie to ostat­nia irlandz­ka powieść w moim życiu31.

W tym wred­nym liści­ku dość dobrze uwi­dacz­nia się pew­na cha­rak­te­ry­stycz­na cecha recen­zji wydaw­ni­czych Bobie­go. Postę­pu­jąc nie­ja­ko w myśl dewi­zy, że „naj­gor­szym wro­giem jest ten, kto posłu­gu­je się naszy­mi argu­men­ta­mi”32, zwykł on wygła­szać nad­zwy­czaj wyra­zi­ste, nie­mal bez­dy­sku­syj­ne opi­nie tyl­ko po to, by następ­nie… same­mu podać je w wąt­pli­wość. Gdy coś mu się nie spodo­ba­ło, skła­dał to na karb nie­sprzy­ja­ją­cych warun­ków życio­wych lub kiep­skie­go samo­po­czu­cia. I zale­cał prze­słać nie­szczę­sną książ­kę jesz­cze komuś, kto – rzecz jasna – oce­ni ją bar­dziej wia­ry­god­nie. Coś go zachwy­ci­ło? Cóż, w tam­tym dniu naj­praw­do­po­dob­niej miał gorącz­kę, co – natu­ral­nie – mogło w znacz­nym stop­niu wpły­nąć na jego wra­że­nia czy­tel­ni­cze… Obie­cy­wał więc, że – tak dla pew­no­ści – zapo­zna się z tek­stem po raz dru­gi, gdy tyl­ko wyzdro­wie­je. „Bazlen zata­jał aksjo­ma­ty, lek­ce­wa­żył regu­ły gry myśli, nie utrzy­my­wał też nigdy, że zamie­rza je respek­to­wać. Jego pre­cy­zja posłusz­na była odmien­nym zasa­dom”33 – napi­sze póź­niej Calas­so, traf­nie uchwy­tu­jąc clue dzia­łal­no­ści kry­tycz­nej legen­dar­ne­go kon­sul­tan­ta. Autor Pawi­lo­nu Baudelaire’a przy­zna zresz­tą po latach, że Bobi jako jeden z nie­wie­lu przed­sta­wi­cie­li tam­tej gene­ra­cji rze­czy­wi­ście „zdo­łał uwol­nić się od wszyst­kich obie­go­wych sądów34 – pod­czas gdy inni wciąż uzna­wa­li je za „odwiecz­ne praw­dy”, on już pod­skór­nie prze­czu­wał, że „to tyl­ko przy­miot­ni­ki”35. Mimo to – upar­cie mil­czał. Dosko­na­le zda­wał sobie spra­wę z tego, że „histo­ria reali­zu­je się poprzez zamęt”36; pozwa­lał two­rzyć ją tym, „któ­rzy tło­czą się przy drzwiach tram­wa­ju”, i tym, „któ­rzy krzy­czą, gdy sta­tek tonie”37. A potem, nie­śmia­ło nad­sta­wia­jąc uszu, z prze­ką­sem odno­to­wy­wał: „Nie mam słu­chu muzycz­ne­go – potra­fię roz­róż­niać jedy­nie cisze”38.

4.

Z bie­giem lat Bazlen pod­upadł na zdro­wiu. Prze­stra­szył się jed­nak dopie­ro wte­dy, gdy uświa­do­mił sobie, że nie wie, „jak się umie­ra”39. Spo­rzą­dził „listę zamie­rzeń, któ­re speł­zły na niczym”40, i zaczął ćwi­czyć się w „sztu­ce umie­ra­nia w każ­dej sekun­dzie”41. Chciał nawet „wymy­ślić nową śmierć”42, lecz szyb­ko doszedł do wnio­sku, że wła­ści­wie i tak już nie żyje. „To jest świat śmier­ci – kie­dyś ludzie rodzi­li się żywi i poma­łu umie­ra­li. Dziś rodzą się umar­li – nie­któ­rzy zdo­ła­ją poma­łu stać się żywy­mi”43 – zapi­sał wów­czas w notat­ni­ku. W grud­niu 1964 roku eks­mi­to­wa­no go z miesz­ka­nia przy via Mar­gut­ta 7. Przy­go­to­wu­jąc się do wypro­wadz­ki, spa­lił więk­szość swo­ich ręko­pi­sów, a pozo­sta­łe doku­men­ty prze­ka­zał Silva­nie Rado­gnie – wie­lo­let­niej przy­ja­ciół­ce, któ­rej bez­gra­nicz­nie ufał. „Jeśli przy­tra­fi mi się jakieś nie­szczę­ście, zniszcz wszyst­ko”44 – pole­cił jej. Zmarł kil­ka mie­się­cy póź­niej. Po pogrze­bie Rado­gna wzię­ła do rąk otrzy­ma­ne od Bazle­na papie­rzy­ska. Prze­glą­da­jąc je, natknę­ła się na dogłęb­nie poru­sza­ją­cy frag­ment, w któ­rym pewien kapi­tan żeglu­gi wiel­kiej, prze­żyw­szy kata­stro­fę mor­ską, uświa­da­mia sobie, że „śmierć nie jest żad­nym roz­wią­za­niem, lecz tyl­ko koń­cem naszej żało­snej sztu­ki”45. W tym miej­scu prze­rwa­ła lek­tu­rę i zadzwo­ni­ła do Foà…

I tak w 1968 roku nakła­dem wydaw­nic­twa Adel­phi, któ­re Bobi zało­żył wraz z Foà parę lat wcze­śniej, uka­za­ły się Let­te­re edi­to­ria­li nie­ja­kie­go Rober­ta Bazle­na. W kolej­nej deka­dzie opu­bli­ko­wa­no jesz­cze wybór jego szki­ców i zapi­sków Note sen­za testo oraz nie­do­koń­czo­ną powieść Il capi­ta­no di lun­go cor­so. Wszyst­kie trzy tomy weszły następ­nie w skład Scrit­ti – zbior­czej edy­cji tek­stów Bobie­go z 1984 roku, do któ­rej włą­czo­no rów­nież garść jego mło­dzień­czej kore­spon­den­cji z Mon­ta­lem. Za przy­go­to­wa­nie manu­skryp­tów do dru­ku odpo­wia­dał Calas­so. Nawia­sem mówiąc, musiał on prze­ło­żyć znacz­ną część ręko­pi­sów Bazle­na z nie­miec­kie­go. Jak dowo­dzi badacz­ka Giu­lia de Savor­gna­ni, był to bowiem jedy­ny język, któ­rym Bobi się posłu­gi­wał, „kie­dy chciał opo­wia­dać o sobie”, i któ­ry pozwa­lał mu „szcze­rze wyra­żać swo­ją toż­sa­mość”46. Wła­śnie w nim napi­sał Il capi­ta­no… – a w zasa­dzie Der Kapi­tän – absur­dal­nie zabaw­ny pastisz Ody­sei, rów­nie sza­leń­czy i zachwy­ca­ją­cy co Thro­ugh the Bil­l­bo­ard Pro­mi­sed Land Witho­ut Ever Stop­ping Dere­ka Jar­ma­na.

Bazlen, któ­ry uwa­żał, że „zachod­nia mito­lo­gia ofe­ru­je nam jedy­nie boha­te­rów dra­ma­tu, a nie sam dra­mat”47, posta­no­wił nie­co uno­wo­cze­śnić losy Ody­se­usza i zamiast nie­po­trzeb­nie sku­piać się na dra­ma­tis per­so­nae, odtwo­rzył po pro­stu to, co im się przy­da­rza. Ale jego Kapi­tan to nie żaden Musi­low­ski „czło­wiek bez wła­ści­wo­ści”, to wręcz post­mo­der­ni­stycz­na „wła­ści­wość bez czło­wie­ka”48. Podob­nie jak pozo­sta­łe posta­ci powie­ści – nie ma nawet imie­nia. Na kar­tach Il capi­ta­no… wszy­scy defi­niu­ją się bowiem przy pomo­cy swo­ich cech cha­rak­te­ry­stycz­nych lub peł­nio­nych przez sie­bie funk­cji. I w grun­cie rze­czy – są w tej histo­rii abso­lut­nie zbęd­ni. Cały ten ahi­sto­rycz­ny szta­faż, w któ­rym kuter­no­gi żło­pią piw­sko w por­to­wych spe­lun­kach, a zde­ge­ne­ro­wa­ne syre­ny rekla­mu­ją w nich coca-colę, słu­ży Bobie­mu wyłącz­nie do tego, aby Kapi­tan uzmy­sło­wił sobie wresz­cie, że „tym, cze­go szu­kał przez całe życie, była kata­stro­fa” – że „to było jego wiel­kie wyzwo­le­nie…”49 W tym momen­cie nar­ra­cja tra­ci dotych­cza­so­wą zwię­złość i spek­ta­ku­lar­nie roz­pa­da się w ciąg mniej lub bar­dziej sen­sow­nych zapi­sków. Dla­te­go Calas­so już wcze­śniej – w ory­gi­nal­nej przed­mo­wie do Note sen­za testo – prze­strze­gał czy­tel­ni­ków i czy­tel­nicz­ki:

Tu nie ma żad­ne­go dzie­ła, jedy­nie tro­chę nota­tek, zebra­nych przez innych po to, by zło­ży­ły się na książ­kę. Bazlen zdo­łał tak umie­jęt­nie prze­śli­zgnąć się przez oka sie­ci, że uda­rem­nił wszel­kie pró­by powią­za­nia tek­stów z wła­snym nazwi­skiem. Powie­dział­bym wręcz, że jest to naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cy powód, z jakie­go nale­ży je opu­bli­ko­wać, a powo­dem jest pew­ność, iż żaden wysi­łek nie wystar­czy, by dzie­ło-wid­mo prze­mie­nić w dzie­ło Rober­to Bazle­na50.

Lecz ostrze­że­nia na nic się zda­ły. Z cza­sem Bazle­now­skie „życie prze­ciw­ko dzie­łu”51 obro­sło w nie­zno­śny mit. I tak Enri­que Vila-Matas – z wła­ści­wą sobie prze­sa­dą – prze­ko­nu­je cho­ciaż­by w jed­nym ze swo­ich ese­jów, że przy­pa­dek Bobie­go to „coś na kształt czar­ne­go słoń­ca kry­zy­su w kul­tu­rze Zacho­du”. Samo jego ist­nie­nie wyda­je się hisz­pań­skie­mu twór­cy „praw­dzi­wym kre­sem lite­ra­tu­ry, skraj­ną posta­cią bra­ku dzie­ła, śmier­ci auto­ra”52. Wobec tak kary­ka­tu­ral­nej wizji trud­no nie zgo­dzić się z Gior­giem Agam­be­nem, któ­ry uwa­ża, że nic nie zaszko­dzi­ło Bazle­no­wi „tak bar­dzo, jak […] «papie­ro­wa legen­da» stwo­rzo­na wokół nie­go. Nie był mistrzem zen ani tao­istą, był zale­d­wie – jak sam to ujął – «porząd­nym czło­wie­kiem, któ­ry nie­mal całe dnie spę­dza w łóż­ku, paląc i czy­ta­jąc»”53. A wszyst­ko, co ten porząd­ny czło­wiek „zawarł w nie­zli­czo­nych notat­kach, listach, pro­zach i wier­szach” – tu z kolei Foà – „jest niczym innym jak ogrom­nym dzien­ni­kiem pokła­do­wym, spi­sa­nym w ocze­ki­wa­niu na nowe, ożyw­cze kata­stro­fy”54. I dla­te­go u kre­su tej podró­ży, któ­ra – nie ukry­wam – spra­wi­ła mi w ostat­nich dniach wie­le rado­ści, oddam głos pew­ne­mu kapi­ta­no­wi żeglu­gi wiel­kiej, z któ­rym praw­do­po­dob­nie jesz­cze nie raz zda­rzy mi się wypły­nąć na nie­zna­ne wody:

– I co zamie­rzasz zro­bić?
– Jesz­cze nie wiem. Zade­cy­du­ję póź­niej. Wszyst­kie morza sto­ją przede mną otwo­rem… Naj­pierw chciał­bym skoń­czyć pisać swo­ją książ­kę.
– A co ty wła­ści­wie spi­su­jesz?
– Moją histo­rię… histo­rię pew­ne­go kapi­ta­na żeglu­gi wiel­kiej.
– I dużo ci jesz­cze zosta­ło?
– Nie, zale­d­wie… parę lini­jek.
– Czy­li nie potrwa to dłu­go
– Kto wie, może się jesz­cze prze­dłu­żyć.
– Mam czas.
– Ale przy mnie linij­ki się… wydłu­ża­ją.
– Mam wię­cej cza­su niż ty.
– Niby kto ma wię­cej cza­su?
– Zoba­czy­my. Ta roz­mo­wa jest uwzględ­nio­na?
– Oczy­wi­ście, teraz już napraw­dę bra­ku­je mi tyl­ko… paru lini­jek. Ale prze­stań, bo roz­mo­wa wyj­dzie poza ram­kę. I wte­dy trze­ba będzie dopi­sać kolej­ne linij­ki. Jeśli ich nie usu­nie­my, koniec nastą­pi w samym środ­ku zda­nia.
Obo­je się roze­śmia­li.
– Po co w ogó­le pro­wa­dzi­my tę głu­pią roz­mo­wę?
– Cóż, myślę, że to spraw­ka iro­nii roman­tycz­nej.

I Kapi­tan napi­sał ostat­nią linij­kę55.

 

1 R. Bazlen, Let­te­re a Mon­ta­le [w:] tegoż, Scrit­ti, red. R. Calas­so, Mila­no: Adel­phi, 2013, s. 363. Jeśli nie zazna­czo­no ina­czej, cyta­ty ze źró­deł obco­ję­zycz­nych poda­ję w swo­im tłu­ma­cze­niu.

2 Maszy­no­pi­sy Bazle­na z tam­te­go okre­su zosta­ły zebra­ne w tomie La lot­ta con la mac­chi­na da scri­ve­re, red. L. Foà, H. Jane­czek, Mila­no: Adel­phi, 1993. Cyt. za: R. Calas­so, Bobi [w:] tegoż, Memè Scian­ca. Bobi, tłum. J. Ugniew­ska, Gdańsk: Fun­da­cja Tery­to­ria Książ­ki, 2024, s 77.

3 Tam­że, s. 79.

4 Tam­że, s 76–77.

5 I. Sve­vo, E. Mon­ta­le, Car­teg­gio. Con gli scrit­ti di Mon­ta­le su Sve­vo, red. G. Zampa. Mila­no: Mon­da­do­ri, 1976, s. 11.

6 R. Bazlen, Let­te­re a Mon­ta­le, s. 358. Wszyst­kie pod­kre­śle­nia pocho­dzą od auto­rów przy­ta­cza­nych tek­stów.

7 I. Calvi­no, Ricor­do di Bobi Bazlen [w:] tegoż, Sag­gi. 1945–1985, t. 1, red. M. Baren­ghi, Mila­no: Mon­da­do­ri, 1995, s. 1007.

8 Cyt. za: W. Fischer, Il viag­gio di Ger­ti [w:] Il viag­gio di Ger­ti. Ger­ti Frankl Tolaz­zi (1902–1989), kata­log wysta­wy, 14 grud­nia 2005-12 stycz­nia 2006, Trie­ste: Biblio­te­ca sta­ta­le del Popo­lo, 2006, s. 10.

9 F. Matwiej­czuk, Moje sło­iki [w:] tegoż, Paso­żyt, Kra­ków: KONTENT, 2023, s. 9. Lite­rac­kie powi­no­wac­two poetyk Bazle­na i Matwiej­czu­ka to temat na osob­ny szkic. Jeśli miał­bym wska­zać w pol­skim piśmien­nic­twie coś, co jak­kol­wiek przy­po­mi­na Il capi­ta­no di lun­go cor­so, praw­do­po­dob­nie mój wybór padł­by na poemat Aha, no z cyto­wa­ne­go tomu.

10 Cyt. za: C. Bat­toc­let­ti, Bobi Bazlen. L’ombra di Trie­ste, Mila­no: La nave di Teseo, 2017 (ebo­ok).

11 R. Calas­so, Bobi, s. 76.

12 R. Bazlen, Let­te­re a Mon­ta­le, s. 365.

13 Cyt. za: R. Calas­so, Bobi, s. 94.

14 R. Bazlen, Let­te­re a Mon­ta­le, s. 379.

15 Ten­że, Note sen­za testo [w:] tegoż, Scrit­ti, s. 220.

16 I. Calvi­no, Ricor­do di Bobi Bazlen, s. 1007–1008.

17 R. Calas­so, Książ­ki jedy­ne, tłum. J. Ugniew­ska [w:] tegoż, Ślad wydaw­cy, tłum. S. Kasprzy­siak, J. Ugniew­ska, Gdańsk: Fun­da­cja Tery­to­ria Książ­ki, 2018, s. 30.

18 R. Bazlen, Note sen­za testo, s. 203.

19 Tam­że, s. 230. Por. R. Calas­so, Bobi, s. 106.

20 R. Calas­so, Bobi, s. 72.

21 Ten­że, Książ­ki jedy­ne, s. 12.

22 Ten­że, Bobi, s. 73.

23 Cyt. za: C. Bat­toc­let­ti, Bobi Bazlen… (ebo­ok).

24 Cyt. za: M. Lepo­re, The Art of Dying Eve­ry Second. On the Repre­sen­ta­tions, Publi­shing Lega­cy, and Post­hu­mo­us Wri­tings of Rober­to Bazlen, roz­pra­wa dok­tor­ska, Phi­la­del­phia: Uni­ver­si­ty of Pen­n­sy­lva­nia, 2019, s. 158.

25 Cyt. za: V. Ribo­li, Rober­to Bazlen edi­to­re nasco­sto, Roma: Fon­da­zio­ne Adria­no Oli­vet­ti, 2013, s. 116.

26 R. Bazlen, Musil – Czło­wiek bez wła­ści­wo­ści [w:] R. Calas­so, Memè Scian­ca…, s. 136.

27 Tam­że, s. 137.

28 Ten­że, Let­te­re edi­to­ria­li [w:] tegoż, Scrit­ti, s. 290.

29 Tam­że, s. 285.

30 Tam­że, s. 329.

31 Tam­że, s. 320.

32 Cyt. za: R. Calas­so, Bobi, s. 100.

33 Ten­że, Widzia­ne z punk­tu, któ­ry jest próż­nią [w:] tegoż, Memè Scian­ca…, s. 121–122.

34 Ten­że, Bobi, s. 70.

35 R. Bazlen, Note sen­za testo, s. 231.

36 Tam­że, s. 202.

37 Tam­że, s. 201.

38 Tam­że, s. 233.

39 Tam­że, s. 177.

40 Cyt. za: R. Calas­so, Bobi, s. 81–82.

41 R. Bazlen, Note sen­za testo, s. 181.

42 Tam­że, s. 178.

43 Cyt. za: R. Calas­so, Bobi, s. 91.

44 Cyt. za: C. Bat­toc­let­ti, Bobi Bazlen… (ebo­ok).

45 R. Bazlen, Il capi­ta­no di lun­go cor­so [w:] tegoż, Scrit­ti, s. 75. Nie wiem, czy Rado­gnę poru­szy­ło aku­rat to zda­nie. Ze wzglę­dów arty­stycz­nych pozwa­lam sobie tutaj na jaw­ną kon­fa­bu­la­cję.

46 Cyt. za: M. Lepo­re, The Art of Dying…, s. 233.

47 R. Bazlen, Note sen­za testo, s. 188.

48 Tam­że, s. 175.

49 Ten­że, Il capi­ta­no…, s. 70.

50 R. Calas­so, Widzia­ne z punk­tu…, s. 125.

51 R. Bazlen, Note sen­za testo, s. 184. Por. R. Calas­so, Widzia­ne z punk­tu…, s. 126.

52 E. Vila-Matas, Bar­tle­by i spół­ka, tłum. A. Top­czew­ska, War­sza­wa: Muza, 2007, s. 33.

53 G. Agam­ben, Auto­ri­trat­to nel­lo stu­dio, Mila­no: Not­te­tem­po, 2017 (ebo­ok).

54 Cyt. za: M. Lepo­re, The Art of Dying…, s. 105.

55 R. Bazlen, Il capi­ta­no…, s. 149.

– księgarz i redaktor.

więcej →

Fallback Avatar

– włoski tłumacz, znawca literatury i konsultant wydawniczy.

więcej →

Powiązane teksty