„Czy wyście powariowali? Ja niby miałbym współpracować z czasopismem? Jestem porządnym człowiekiem, który niemal całe dnie spędza w łóżku, paląc i czytając, i wychodzi tylko od czasu do czasu, aby złożyć komuś wizytę lub pójść do kinematografu. Co więcej, żaden tam ze mnie mesjanistyczny popularyzator, nigdy nie czułem potrzeby dzielenia się swoimi przemyśleniami z innymi, a tym bardziej z czytelnikami czasopism”1 – tymi słowami Roberto Bazlen skwitował propozycję Eugenia Montalego, który jesienią 1925 roku nieopatrznie poprosił go o przesłanie jakiegoś artykułu do redakcji magazynu „Solaria”.
1.
Przywołanej powyżej reakcji Bazlena nie można się dziwić, dwudziestotrzyletni Bobi był wówczas bardzo zajęty. Chociaż dopiero co porzucił studia ekonomiczne, krewni wciąż żywili nadzieję na to, że uda im się z niego zrobić mieszczucha comme il faut. Według wuja, Ignazia Hirscha – prowodyra rodzinnej brygady ratunkowej – najlepiej byłoby, gdyby jego podopieczny został urzędnikiem. W związku z tym Bazlen musiał naprędce nauczyć się pisania na maszynie. Cóż, początkowe rezultaty pozostawiały raczej wiele do życzenia:
Bardzo trudno stać się porządnym człowiekiem próbowałem w ostatnich dniach ale brak sukcesu był całkowity przykro mi nie z mojego powodu gdyż poradzę sobie również z tym lecz z powodu mojej rodziny która mogła jednak spodziewać się czegoś więcej po osobie tak inteligentnej jak jej syn może i jestem bardzo inteligentny ale nie umiem pisać na maszynie a więc na co mi ta cała inteligencja to jest absolutna prawda absolutna jestem i pozostanę hybrydą czymś pomiędzy burżujem a outsiderem2.
Ale stukot klawiszy nie ustawał. Bobi, całkowicie świadomy tego, że te dwie tożsamości trudno będzie z sobą pogodzić, postanowił poczynić radykalne kroki i raz na zawsze wyeliminować z gry intelektualistę. Przygotowując rytualny mord, oddawał się błogim fantazjom:
Kiedy wybuchnie rewolucja włożę smoking i zapalę papierosa […] poczytam książkę Henry’ego Jamesa i zaczekam aż syn mojej dawnej dozorczyni przyjdzie po mnie i zaprowadzi mnie na gilotynę to będą piękne czasy miejmy nadzieję że nie okażę się tchórzem i nie będę się bał chociaż ta wybitnie mieszczańska cecha nie żenuje mnie bardziej niż to konieczne gdyż jest naprawdę jednym z najpiękniejszych przykładów instynktu samozachowawczego3.
Wizje dość szybko jednak straciły swój początkowy koloryt. Z czasem litery zaczęły układać się w ciągi bezsensownych znaków. Tak jakby z każdą stroną tusz wsiąkał coraz głębiej w myśli Bazlena. Biel, obezwładniająca biel! Zaczernianie kolejnych arkuszy stało się udręką:
nie mam do powiedzenia absolutnie nic nic nic i raz jeszcze się zastanawiam… po raz piąty albo szósty… czy mam napisać o… czy o… lub o… trzeba w tym miejscu zauważyć, że umieściłem wielokropki gdyż nie wiedziałem czym je zastąpić, bo chociaż jestem człowiekiem obdarzonym bujną wyobraźnią, kiedy siedzę przed maszyną do pisania, która paraliżuje wszystkie moje władze umysłowe, jakakolwiek możliwość twórczości się blokuje4.
Ale artystowskie rozterki musiały chwilowo zejść na dalszy plan. Na początku 1926 roku dzięki wstawiennictwu wuja Bobi otrzymał posadę u Emilia Reindla, triesteńskiego importera kawy. „Potraktował swój staż na tyle poważnie, że zapowiada się na wytrwałego pracownika”5 – donosił Montalemu w liście z 10 marca inny lokalny przedsiębiorca, niejaki Ettore Schmitz. I rzeczywiście: Bazlen miał przepracować we wspomnianej firmie dobrych parę lat, co – jak na jego standardy – stanowiło nie lada wyczyn. Tak czy inaczej w 1929 roku obwieścił znajomym, że przechodzi na „emeryturę”. Właśnie odziedziczył pokaźny majątek po Hirschu i zamierzał całkowicie skupić się na czytaniu i pisaniu, lecz wciąż wzbraniał się przed publikacją czegokolwiek. Na samą myśl o tym, że jego nazwisko mogłoby zostać wydrukowane, wpadał w histerię. Gdy dowiedział się, że dziennikarz Adriano Grande zamierza wspomnieć o nim w artykule dla „Il giornale di Genova”, natychmiast napisał do Montalego, aby „wszelkimi środkami, legalnymi lub nielegalnymi”6 zapobiec podobnej publikacji. Kiedy zaś inny przyjaciel jedynie napomknął o nim na łamach „Italia Letteraria”, Bobi przez parę następnych dni chodził jak struty. Najwidoczniej „czcionki drukarskie były dla niego czymś zbyt krzykliwym, zbyt zewnętrznym wobec tego, co miał do powiedzenia”7 – zasugeruje po latach Italo Calvino. Tymczasem Bazlen zwierzał się w korespondencji fotografce Gerti Frankl, że szalenie boi się słowa pisanego, „ponieważ na piśmie wszystko staje się czymś innym”8. A jeśli to, co przeżyłem, wcale nie było tym, czym mi się wydawało? Bobi pod żadnym pozorem nie chciał dopuścić do siebie takiej ewentualności.
Spadek po wuju roztrwonił w zaledwie kilka lat. „Nie lubię pieniędzy / Dlatego je wydaję”9 – mógłby śmiało powtórzyć za współczesnym poetą. W każdym razie musiał niezwłocznie powrócić do pracy. Ale na przestrzeni kolejnej dekady nie zagrzał nigdzie miejsca na dłużej niż parę miesięcy – w tym czasie trudnił się między innymi sprzedażą futer i… doradztwem finansowym. Poza tym zasłynął jako specjalista do spraw marketingu i reklamy, który w całej swojej „karierze” nie wymyślił ani jednego sloganu. Jego przyjaciele uważali, że „był absolutnie bezradny wobec najbardziej podstawowych problemów życia codziennego”10. Roberto Calasso stwierdzi wręcz, że „Bazlen nie nadawał się do żadnej funkcji, potrafił jedynie rozumieć i być”11. Ale to nieprawda. Umiał jeszcze gawędzić i plotkować. Oraz opowiadać znajomym o przeczytanych książkach.
2.
W listopadzie 1925 roku na łamach mediolańskiego czasopisma „L’Esame” ukazał się niewielki szkic, który miał trwale przekształcić włoski krajobraz kulturowy przełomu XIX i XX wieku. Montale zwrócił w nim uwagę na rewelatorską – a przez dekady notorycznie ignorowaną – twórczość Itala Sveva. Tym samym zapisał się w annałach historii jako odkrywca talentu osobliwego triesteńczyka. Kto wie, czy poeta z Genui kiedykolwiek zetknąłby się z dziełami wybitnego włoskiego modernisty, gdyby nie Bobi – to właśnie on podsunął Montalemu Starość i Zena Cosiniego. Bazlen miesiącami zabiegał o zainteresowanie dorobkiem Sveva wśród ówczesnych krytyków i dziennikarzy – rozsyłał egzemplarze jego książek nie tylko do włoskich, lecz również do niemieckich i francuskich redakcji. I skrupulatnie śledził w prasie każdą wzmiankę na temat pisarza. „Chciałbym z wielkim hukiem zdetonować bombę Svevo”12 – wyznawał przyjacielowi w korespondencji z tamtego okresu. Sam Montale zresztą niezwykle cenił sobie opinie i uwagi Bobiego. „Powiedz mi bezwzględnie, co o tym sądzisz i czy uważasz, że powinienem przestać pisać wiersze”13 – zdarzało mu się nawet błagać go w desperacji. „Osiągnąłeś […] szczyt swoich możliwości” – odpowiadał entuzjastycznie Bazlen. A po średniku dorzucał: „ale dla mnie to wciąż za mało”14.
Cóż, Bobi nigdy nie stronił od dosadnych stwierdzeń. „Kotwica humanizmu ugrzęzła w gównie”15 – zapisał chociażby w jednym z notatników, rozmyślając o kryzysie kultury europejskiej. Nie był również osobą skorą do jakichkolwiek ustępstw. Ponoć gdy w 1919 roku Umberto Saba otworzył swój słynny triesteński antykwariat przy via San Nicolò 30, Bazlen zajrzał do niego i zapytał o dostępność druków futurystycznych. Usłyszawszy to, Saba miał zacząć w rozdrażnieniu recytować utwory Petrarki, aby nauczyć nastolatka ogłady literackiej. Tyle że Bobi nic sobie z tego nie robił. Co więcej, bezwstydnie zagaił Sabę o aktualne trendy w sztuce współczesnej. Zdezorientowany sprzedawca powiedział mu, że w takim razie postara się zdobyć dla niego jakiś tomik. Odtąd chłopak jął regularnie przesiadywać w tej „mrocznej pieczarze” po lekcjach – godzinami wertował zakurzone woluminy, a w przerwach od czytania wsłuchiwał się w morskie opowieści Saby i wdawał z nim w rozmowy o T.S. Eliocie, niemieckich neoromantykach i warsztacie poetyckim. Antykwariusz cenił je do tego stopnia, że wkrótce włączył Bazlena w poczet swoich pamiętnych „sześciu czytelników”, z którymi włóczył się wieczorami po triesteńskich kawiarniach i którym zadedykował później pierwsze wydanie Śpiewnika.
Oczywiście, to tylko młodzieńcze anegdoty. Ale już na ich podstawie wyraźnie widać, że powołaniem Bobiego było – tu znowu Calvino – „łączenie ludzi, idei, książek, ale zawsze pojedynczych osób, niezwykłych tekstów, przeżyć, nigdy zbiorowych abstrakcji czy ogólnych idei”16. Nie interesowały go holistyczne ujęcia, uniwersalne narracje ani panoramiczne perspektywy – liczyła się jedynie jednostka i jej autorska sygnatura. Konkretne zdanie, pierwsze skojarzenie, kaprys chwili. Bazlen stanowczo przeciwstawiał się „kompleksowej idei twórczości”17, odrzucał sztywne hierarchie i kanony, kwestionował nawet samą zasadność podtrzymywania w XX wieku dalszej aktywności literackiej. „Uważam, że nie da się już pisać książek. / Dlatego ich nie piszę – / Niemal wszystkie książki to przypisy rozdęte do rozmiarów tomów (volumina). Sam tworzę jedynie przypisy”18 – gorzko konkludował na kartach osobistego notatnika. Tym, co niezmiernie go fascynowało i czego nieustannie poszukiwał w literaturze, była „pierwszorazowość”19. Zależało mu na uchwyceniu tego szczególnego momentu, w którym jakieś przeżycie – dotychczas raczej tajemnicze i niedookreślone – zostaje wreszcie przez kogoś odpowiednio nazwane. Ale i w tym przypadku uwagę Bobiego przykuwało właściwie samo wydarzenie, a nie opowieść o nim – samo zetknięcie się z rzeczywistością, a nie jego literacka obróbka. „Gdyby ktoś mnie zapytał, na czym polegał największy wpływ, jaki wywarł na mnie Bazlen, musiałbym odpowiedzieć: zniechęcił mnie do pisania”20 – wyzna pod koniec życia Calasso. Zdaniem autora Zaślubin Kadmosa z Harmonią książka była dla Bobiego czymś absolutnie przygodnym, „drugorzędnym rezultatem, który wymagał, by poprzedziło go jakieś inne, wyjątkowe doświadczenie”21. Dlatego Bazlen nie przepadał za twórcami, „którzy ćwiczyli się w pisaniu, jak gdyby był to ostateczny sens ich życia”22. W końcu – jak przekonywał w jednym z aforyzmów – swój prawdziwy styl pisarz zachowuje wyłącznie w sferze prywatnej. W strzępkach rozmów, luźnych notatkach i kreślonych w pośpiechu listach.
3.
Na początku 1939 roku Bobi przeniósł się na stałe do Rzymu i zamieszkał w niewielkim pokoiku przy via Margutta 7. Niespełna dwa lata wcześniej zaczął pracować jako konsultant wydawniczy u Frassinellego oraz nawiązał niezwykle istotną dla swoich dalszych losów znajomość z wpływowym agentem literackim Lucianem Foà. Po przeprowadzce do stolicy Bazlen zacieśnił również więzy z działaczem politycznym Adrianem Olivettim i niedługo później podjął z nim współpracę przy projekcie Nuove Edizioni Ivrea. Ich założenie było nadzwyczaj śmiałe – chcieli stworzyć oficynę, która po upadku Mussoliniego przybliżyłaby włoskiej publiczności zarówno utwory latami zakazywane przez faszystów, jak i tytuły niedoceniane lub stanowczo odrzucane we Włoszech ze względu na ówczesne uwarunkowania kulturowe. Pod szyldem NEI miały ukazać się między innymi dzieła z zakresu psychoanalizy, religioznawstwa, filozofii, ekonomii i antropologii oraz najnowsze dokonania zagranicznych awangard literackich. Legenda głosi, że w przygotowanym przez Bobiego katalogu znalazło się – bagatela! – dwa tysiące fiszek. Niemniej ambitne plany spełzły na niczym – w 1943 roku Olivetti został aresztowany i musiał ratować się ucieczką do Szwajcarii. Jego wyjazd skutecznie uniemożliwił kontynuowanie całego przedsięwzięcia i ostatecznie NEI opublikowało jedynie trzy książki.
Szczerze mówiąc, z innymi wydawcami też nie układało się Bazlenowi najlepiej. „Pracuję trochę dla Bompianiego, trochę dla Guandy i zarabiam bardzo dużo, to znaczy tyle, że starcza mi na życie przez jeden tydzień w miesiącu, ale spędzam go – doprawdy – w niemal cywilizowanych warunkach”23 – donosił przyjacielowi w liście wysłanym zaraz po wojnie. Lecz mimo niesprzyjających okoliczności najwidoczniej jakoś udało mu się związać koniec z końcem. W następnych latach – na zlecenie wydawnictwa Astrolabio – przetłumaczył na włoski Wprowadzenie do psychoanalizy i Objaśnianie marzeń sennych Sigmunda Freuda, a także kilka ważniejszych prac z ogromnego dorobku Carla Gustava Junga. Były to skądinąd jedyne książki, pod których przekładami podpisał się własnym imieniem i nazwiskiem. W innych przypadkach albo używał samych inicjałów, albo posługiwał się pseudonimem, który wymyślił na potrzeby publikacji Interesów pana Juliusza Cezara Bertolta Brechta w oficynie Giulia Einaudiego. „Wydaje mi się, że tłumacz Brechta powinien nazywać się Lorenzo. Nazwisko: jak najbanalniejsze”24 – poinstruował wówczas swojego redaktora Bobi. I tak narodził się Lorenzo Bassi, któremu włoszczyzna zawdzięcza chociażby Erosa i cywilizację Herberta Marcusego czy opowiadania Williama Carlosa Williamsa…
Ale wszystko wskazuje na to, że nawet Einaudi nie zaoferował Bazlenowi godziwego wynagrodzenia za wykonywaną pracę – w zachowanej korespondencji wewnętrznej wydawnictwa można natknąć się na list z 1953 roku, w którym Foà wprost informuje swojego przełożonego o beznadziejnej sytuacji konsultanta: „Współpracuje z nami od trzech lat, przekazując nam porady i opinie, a nie otrzymał od nas jeszcze ani grosza”25. Następnie zaś sugeruje, by w takim wypadku… wypłacić mu jednorazowo jakąś drobną kwotę. W turyńskiej oficynie – podobnie jak w większości ówczesnych domów wydawniczych – propozycje Bobiego najczęściej odrzucano jako zbyt ekscentryczne i zupełnie niedochodowe. To właśnie w takim kontekście należy czytać znakomity list Bazlena na temat opus magnum Roberta Musila. W korespondencji Bobi zapewniał redaktora, że „powieść ta pozostaje jednym z największych osiągnięć pośród wszystkich innych wybitnych eksperymentów w dziedzinie niekonformistycznej prozy po pierwszej wojnie światowej”26 i że decyzję o wydaniu utworu należałoby wręcz podjąć „z zamkniętymi oczami”. Jednocześnie starał się przekonać adresata, że wspomniana książka jest niewątpliwie:
zbyt długa,
zbyt fragmentaryczna,
zbyt powolna (albo nudna, albo trudna, albo jakkolwiek zechcesz to nazwać),
zbyt austriacka27.
W korespondencji z tamtych lat Bobi zachwycał się również „boleśnie posępną”28 Ślepą sową Sadegha Hedajata, skrupulatnie relacjonował swoje zmagania ze zwodniczą eseistyką Maurice’a Blanchota oraz z entuzjazmem wypowiadał się o Ferdydurke Witolda Gombrowicza, którą uznał za „naprawdę godną poszanowania i niezwykle pożywną lekturę”29. Nie oszczędził za to „monomańskich”30 teorii Marshalla McLuhana ani dennych fabuł Edwina O’Connora. O autorze Ościenia smutku pisał w dodatku w absolutnie rozkoszny sposób:
Doskonały prozaik. Przeczytałem sto stron. Zapomniałem o tym. Dowiedziałem się, że otrzymał Pulitzera. Sięgnąłem ponownie. Przeczytałem dwadzieścia stron. Zasnąłem. Pożyczyłem czytelniczce powieści. Nie była w stanie przez to przebrnąć. […] Niech przeczyta to ktoś, komu ufasz. Dla mnie to ostatnia irlandzka powieść w moim życiu31.
W tym wrednym liściku dość dobrze uwidacznia się pewna charakterystyczna cecha recenzji wydawniczych Bobiego. Postępując niejako w myśl dewizy, że „najgorszym wrogiem jest ten, kto posługuje się naszymi argumentami”32, zwykł on wygłaszać nadzwyczaj wyraziste, niemal bezdyskusyjne opinie tylko po to, by następnie… samemu podać je w wątpliwość. Gdy coś mu się nie spodobało, składał to na karb niesprzyjających warunków życiowych lub kiepskiego samopoczucia. I zalecał przesłać nieszczęsną książkę jeszcze komuś, kto – rzecz jasna – oceni ją bardziej wiarygodnie. Coś go zachwyciło? Cóż, w tamtym dniu najprawdopodobniej miał gorączkę, co – naturalnie – mogło w znacznym stopniu wpłynąć na jego wrażenia czytelnicze… Obiecywał więc, że – tak dla pewności – zapozna się z tekstem po raz drugi, gdy tylko wyzdrowieje. „Bazlen zatajał aksjomaty, lekceważył reguły gry myśli, nie utrzymywał też nigdy, że zamierza je respektować. Jego precyzja posłuszna była odmiennym zasadom”33 – napisze później Calasso, trafnie uchwytując clue działalności krytycznej legendarnego konsultanta. Autor Pawilonu Baudelaire’a przyzna zresztą po latach, że Bobi jako jeden z niewielu przedstawicieli tamtej generacji rzeczywiście „zdołał uwolnić się od wszystkich obiegowych sądów”34 – podczas gdy inni wciąż uznawali je za „odwieczne prawdy”, on już podskórnie przeczuwał, że „to tylko przymiotniki”35. Mimo to – uparcie milczał. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że „historia realizuje się poprzez zamęt”36; pozwalał tworzyć ją tym, „którzy tłoczą się przy drzwiach tramwaju”, i tym, „którzy krzyczą, gdy statek tonie”37. A potem, nieśmiało nadstawiając uszu, z przekąsem odnotowywał: „Nie mam słuchu muzycznego – potrafię rozróżniać jedynie cisze”38.
4.
Z biegiem lat Bazlen podupadł na zdrowiu. Przestraszył się jednak dopiero wtedy, gdy uświadomił sobie, że nie wie, „jak się umiera”39. Sporządził „listę zamierzeń, które spełzły na niczym”40, i zaczął ćwiczyć się w „sztuce umierania w każdej sekundzie”41. Chciał nawet „wymyślić nową śmierć”42, lecz szybko doszedł do wniosku, że właściwie i tak już nie żyje. „To jest świat śmierci – kiedyś ludzie rodzili się żywi i pomału umierali. Dziś rodzą się umarli – niektórzy zdołają pomału stać się żywymi”43 – zapisał wówczas w notatniku. W grudniu 1964 roku eksmitowano go z mieszkania przy via Margutta 7. Przygotowując się do wyprowadzki, spalił większość swoich rękopisów, a pozostałe dokumenty przekazał Silvanie Radognie – wieloletniej przyjaciółce, której bezgranicznie ufał. „Jeśli przytrafi mi się jakieś nieszczęście, zniszcz wszystko”44 – polecił jej. Zmarł kilka miesięcy później. Po pogrzebie Radogna wzięła do rąk otrzymane od Bazlena papierzyska. Przeglądając je, natknęła się na dogłębnie poruszający fragment, w którym pewien kapitan żeglugi wielkiej, przeżywszy katastrofę morską, uświadamia sobie, że „śmierć nie jest żadnym rozwiązaniem, lecz tylko końcem naszej żałosnej sztuki”45. W tym miejscu przerwała lekturę i zadzwoniła do Foà…
I tak w 1968 roku nakładem wydawnictwa Adelphi, które Bobi założył wraz z Foà parę lat wcześniej, ukazały się Lettere editoriali niejakiego Roberta Bazlena. W kolejnej dekadzie opublikowano jeszcze wybór jego szkiców i zapisków Note senza testo oraz niedokończoną powieść Il capitano di lungo corso. Wszystkie trzy tomy weszły następnie w skład Scritti – zbiorczej edycji tekstów Bobiego z 1984 roku, do której włączono również garść jego młodzieńczej korespondencji z Montalem. Za przygotowanie manuskryptów do druku odpowiadał Calasso. Nawiasem mówiąc, musiał on przełożyć znaczną część rękopisów Bazlena z niemieckiego. Jak dowodzi badaczka Giulia de Savorgnani, był to bowiem jedyny język, którym Bobi się posługiwał, „kiedy chciał opowiadać o sobie”, i który pozwalał mu „szczerze wyrażać swoją tożsamość”46. Właśnie w nim napisał Il capitano… – a w zasadzie Der Kapitän – absurdalnie zabawny pastisz Odysei, równie szaleńczy i zachwycający co Through the Billboard Promised Land Without Ever Stopping Dereka Jarmana.
Bazlen, który uważał, że „zachodnia mitologia oferuje nam jedynie bohaterów dramatu, a nie sam dramat”47, postanowił nieco unowocześnić losy Odyseusza i zamiast niepotrzebnie skupiać się na dramatis personae, odtworzył po prostu to, co im się przydarza. Ale jego Kapitan to nie żaden Musilowski „człowiek bez właściwości”, to wręcz postmodernistyczna „właściwość bez człowieka”48. Podobnie jak pozostałe postaci powieści – nie ma nawet imienia. Na kartach Il capitano… wszyscy definiują się bowiem przy pomocy swoich cech charakterystycznych lub pełnionych przez siebie funkcji. I w gruncie rzeczy – są w tej historii absolutnie zbędni. Cały ten ahistoryczny sztafaż, w którym kuternogi żłopią piwsko w portowych spelunkach, a zdegenerowane syreny reklamują w nich coca-colę, służy Bobiemu wyłącznie do tego, aby Kapitan uzmysłowił sobie wreszcie, że „tym, czego szukał przez całe życie, była katastrofa” – że „to było jego wielkie wyzwolenie…”49 W tym momencie narracja traci dotychczasową zwięzłość i spektakularnie rozpada się w ciąg mniej lub bardziej sensownych zapisków. Dlatego Calasso już wcześniej – w oryginalnej przedmowie do Note senza testo – przestrzegał czytelników i czytelniczki:
Tu nie ma żadnego dzieła, jedynie trochę notatek, zebranych przez innych po to, by złożyły się na książkę. Bazlen zdołał tak umiejętnie prześlizgnąć się przez oka sieci, że udaremnił wszelkie próby powiązania tekstów z własnym nazwiskiem. Powiedziałbym wręcz, że jest to najbardziej przekonujący powód, z jakiego należy je opublikować, a powodem jest pewność, iż żaden wysiłek nie wystarczy, by dzieło-widmo przemienić w dzieło Roberto Bazlena50.
Lecz ostrzeżenia na nic się zdały. Z czasem Bazlenowskie „życie przeciwko dziełu”51 obrosło w nieznośny mit. I tak Enrique Vila-Matas – z właściwą sobie przesadą – przekonuje chociażby w jednym ze swoich esejów, że przypadek Bobiego to „coś na kształt czarnego słońca kryzysu w kulturze Zachodu”. Samo jego istnienie wydaje się hiszpańskiemu twórcy „prawdziwym kresem literatury, skrajną postacią braku dzieła, śmierci autora”52. Wobec tak karykaturalnej wizji trudno nie zgodzić się z Giorgiem Agambenem, który uważa, że nic nie zaszkodziło Bazlenowi „tak bardzo, jak […] «papierowa legenda» stworzona wokół niego. Nie był mistrzem zen ani taoistą, był zaledwie – jak sam to ujął – «porządnym człowiekiem, który niemal całe dnie spędza w łóżku, paląc i czytając»”53. A wszystko, co ten porządny człowiek „zawarł w niezliczonych notatkach, listach, prozach i wierszach” – tu z kolei Foà – „jest niczym innym jak ogromnym dziennikiem pokładowym, spisanym w oczekiwaniu na nowe, ożywcze katastrofy”54. I dlatego u kresu tej podróży, która – nie ukrywam – sprawiła mi w ostatnich dniach wiele radości, oddam głos pewnemu kapitanowi żeglugi wielkiej, z którym prawdopodobnie jeszcze nie raz zdarzy mi się wypłynąć na nieznane wody:
– I co zamierzasz zrobić?
– Jeszcze nie wiem. Zadecyduję później. Wszystkie morza stoją przede mną otworem… Najpierw chciałbym skończyć pisać swoją książkę.
– A co ty właściwie spisujesz?
– Moją historię… historię pewnego kapitana żeglugi wielkiej.
– I dużo ci jeszcze zostało?
– Nie, zaledwie… parę linijek.
– Czyli nie potrwa to długo
– Kto wie, może się jeszcze przedłużyć.
– Mam czas.
– Ale przy mnie linijki się… wydłużają.
– Mam więcej czasu niż ty.
– Niby kto ma więcej czasu?
– Zobaczymy. Ta rozmowa jest uwzględniona?
– Oczywiście, teraz już naprawdę brakuje mi tylko… paru linijek. Ale przestań, bo rozmowa wyjdzie poza ramkę. I wtedy trzeba będzie dopisać kolejne linijki. Jeśli ich nie usuniemy, koniec nastąpi w samym środku zdania.
Oboje się roześmiali.
– Po co w ogóle prowadzimy tę głupią rozmowę?
– Cóż, myślę, że to sprawka ironii romantycznej.
…
I Kapitan napisał ostatnią linijkę55.
1 R. Bazlen, Lettere a Montale [w:] tegoż, Scritti, red. R. Calasso, Milano: Adelphi, 2013, s. 363. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty ze źródeł obcojęzycznych podaję w swoim tłumaczeniu.
2 Maszynopisy Bazlena z tamtego okresu zostały zebrane w tomie La lotta con la macchina da scrivere, red. L. Foà, H. Janeczek, Milano: Adelphi, 1993. Cyt. za: R. Calasso, Bobi [w:] tegoż, Memè Scianca. Bobi, tłum. J. Ugniewska, Gdańsk: Fundacja Terytoria Książki, 2024, s 77.
3 Tamże, s. 79.
4 Tamże, s 76–77.
5 I. Svevo, E. Montale, Carteggio. Con gli scritti di Montale su Svevo, red. G. Zampa. Milano: Mondadori, 1976, s. 11.
6 R. Bazlen, Lettere a Montale, s. 358. Wszystkie podkreślenia pochodzą od autorów przytaczanych tekstów.
7 I. Calvino, Ricordo di Bobi Bazlen [w:] tegoż, Saggi. 1945–1985, t. 1, red. M. Barenghi, Milano: Mondadori, 1995, s. 1007.
8 Cyt. za: W. Fischer, Il viaggio di Gerti [w:] Il viaggio di Gerti. Gerti Frankl Tolazzi (1902–1989), katalog wystawy, 14 grudnia 2005-12 stycznia 2006, Trieste: Biblioteca statale del Popolo, 2006, s. 10.
9 F. Matwiejczuk, Moje słoiki [w:] tegoż, Pasożyt, Kraków: KONTENT, 2023, s. 9. Literackie powinowactwo poetyk Bazlena i Matwiejczuka to temat na osobny szkic. Jeśli miałbym wskazać w polskim piśmiennictwie coś, co jakkolwiek przypomina Il capitano di lungo corso, prawdopodobnie mój wybór padłby na poemat Aha, no z cytowanego tomu.
10 Cyt. za: C. Battocletti, Bobi Bazlen. L’ombra di Trieste, Milano: La nave di Teseo, 2017 (ebook).
11 R. Calasso, Bobi, s. 76.
12 R. Bazlen, Lettere a Montale, s. 365.
13 Cyt. za: R. Calasso, Bobi, s. 94.
14 R. Bazlen, Lettere a Montale, s. 379.
15 Tenże, Note senza testo [w:] tegoż, Scritti, s. 220.
16 I. Calvino, Ricordo di Bobi Bazlen, s. 1007–1008.
17 R. Calasso, Książki jedyne, tłum. J. Ugniewska [w:] tegoż, Ślad wydawcy, tłum. S. Kasprzysiak, J. Ugniewska, Gdańsk: Fundacja Terytoria Książki, 2018, s. 30.
18 R. Bazlen, Note senza testo, s. 203.
19 Tamże, s. 230. Por. R. Calasso, Bobi, s. 106.
20 R. Calasso, Bobi, s. 72.
21 Tenże, Książki jedyne, s. 12.
22 Tenże, Bobi, s. 73.
23 Cyt. za: C. Battocletti, Bobi Bazlen… (ebook).
24 Cyt. za: M. Lepore, The Art of Dying Every Second. On the Representations, Publishing Legacy, and Posthumous Writings of Roberto Bazlen, rozprawa doktorska, Philadelphia: University of Pennsylvania, 2019, s. 158.
25 Cyt. za: V. Riboli, Roberto Bazlen editore nascosto, Roma: Fondazione Adriano Olivetti, 2013, s. 116.
26 R. Bazlen, Musil – Człowiek bez właściwości [w:] R. Calasso, Memè Scianca…, s. 136.
27 Tamże, s. 137.
28 Tenże, Lettere editoriali [w:] tegoż, Scritti, s. 290.
29 Tamże, s. 285.
30 Tamże, s. 329.
31 Tamże, s. 320.
32 Cyt. za: R. Calasso, Bobi, s. 100.
33 Tenże, Widziane z punktu, który jest próżnią [w:] tegoż, Memè Scianca…, s. 121–122.
34 Tenże, Bobi, s. 70.
35 R. Bazlen, Note senza testo, s. 231.
36 Tamże, s. 202.
37 Tamże, s. 201.
38 Tamże, s. 233.
39 Tamże, s. 177.
40 Cyt. za: R. Calasso, Bobi, s. 81–82.
41 R. Bazlen, Note senza testo, s. 181.
42 Tamże, s. 178.
43 Cyt. za: R. Calasso, Bobi, s. 91.
44 Cyt. za: C. Battocletti, Bobi Bazlen… (ebook).
45 R. Bazlen, Il capitano di lungo corso [w:] tegoż, Scritti, s. 75. Nie wiem, czy Radognę poruszyło akurat to zdanie. Ze względów artystycznych pozwalam sobie tutaj na jawną konfabulację.
46 Cyt. za: M. Lepore, The Art of Dying…, s. 233.
47 R. Bazlen, Note senza testo, s. 188.
48 Tamże, s. 175.
49 Tenże, Il capitano…, s. 70.
50 R. Calasso, Widziane z punktu…, s. 125.
51 R. Bazlen, Note senza testo, s. 184. Por. R. Calasso, Widziane z punktu…, s. 126.
52 E. Vila-Matas, Bartleby i spółka, tłum. A. Topczewska, Warszawa: Muza, 2007, s. 33.
53 G. Agamben, Autoritratto nello studio, Milano: Nottetempo, 2017 (ebook).
54 Cyt. za: M. Lepore, The Art of Dying…, s. 105.
55 R. Bazlen, Il capitano…, s. 149.