W pułapce wojny

Uro­dzo­ny w 1955 roku w Dubli­nie Seba­stian Bar­ry, autor sztuk teatral­nych, powie­ści i poezji, ze wzglę­du na zain­te­re­so­wa­nie prze­szło­ścią i jej wpły­wem na chwi­lę obec­ną czę­sto okre­śla­ny jest jako rewi­zjo­ni­sta histo­rycz­ny.

W swo­im pisa­niu szu­ka on nowych para­dyg­ma­tów opi­su toż­sa­mo­ści irlandz­kiej i pró­bu­je opo­wie­dzieć histo­rię naro­du w ode­rwa­niu od zasta­nych, kli­szo­wych podzia­łów na kato­li­ków i pro­te­stan­tów czy nacjo­na­li­stów i roja­li­stów. W tym duchu utrzy­ma­na jest bodaj naj­bar­dziej zna­na sztu­ka Barry’ego, The Ste­ward of Chri­sten­dom (Zarząd­ca kra­jów chrze­ści­jań­skich), w któ­rej sto­ją­cy na pro­gu śmier­ci były naczel­nik dubliń­skiej poli­cji Tho­mas Dun­ne pró­bu­je roz­li­czyć się z prze­szło­ścią. Już sam fakt, że jest kato­li­kiem i roja­li­stą, czy­ni go figu­rą nie­ty­po­wą, bo w lite­ra­tu­rze irlandz­kiej tego typu posta­ci są bar­dzo rzad­kie. Jeśli już się poja­wia­ją, to naj­czę­ściej w roli bez­i­de­owych, pozba­wio­nych toż­sa­mo­ści paria­sów, od któ­rych stro­nią zarów­no nacjo­na­li­ści, jak i pro­te­stanc­cy unio­ni­ści. Nie jest też Dun­ne wyjąt­kiem, bo na kar­tach powie­ści Barry’ego poja­wia­ją się licz­ni mu podob­ni, nie­przy­sta­ją­cy do żad­nych ste­reo­ty­pów boha­te­ro­wie. Czę­ścio­wo z tego powo­du naj­now­sze opra­co­wa­nia kry­tycz­ne współ­cze­snej pro­zy anglo-irlandz­kiej pomi­ja­ją twór­czość tego auto­ra, jest ona bowiem wyso­ce idio­syn­kra­tycz­na, o czym decy­du­ją nie tyl­ko nie­oczy­wi­ste zapa­try­wa­nia poli­tycz­no-histo­rycz­ne pisa­rza, ale też impre­syj­ny styl, łączą­cy lirycz­ne pas­su­sy z wręcz natu­ra­li­stycz­ny­mi opi­sa­mi życia czy to współ­cze­snej kla­sy śred­niej, chłop­stwa z począt­ku XX wie­ku, czy też żoł­nie­rzy pierw­szej poło­wy tego stu­le­cia.

Wspo­mnia­na sztu­ka jest o tyle istot­na, że Tho­mas Dun­ne to ojciec Wil­lie­go Dunne’a, głów­ne­go boha­te­ra Tak dale­ko od domu. Nie jest to też przy­pa­dek odosob­nio­ny, bo twór­czość Barry’ego czę­sto roz­wi­ja losy boha­te­rów epi­zo­dycz­nych z wcze­śniej­szych dzieł. I tak na przy­kład histo­ria kla­nu McNul­tych opo­wie­dzia­na jest na prze­strze­ni trzech powie­ści The Whe­re­abo­uts of Ene­as McNul­ty (Gdzie się podział Ene­asz McNul­ty), Taj­ny dzien­nikThe Tem­po­ra­ry Gen­tle­man (Tym­cza­so­wy gen­tle­man). Tu jed­nak połą­cze­nia się nie koń­czą, bo choć­by w Tak dale­ko od domu jeden z boha­te­rów wspo­mi­na swe­go kuzy­na Joe McNulty’ego, krew­ne­go Ene­asza. Twór­czość sce­nicz­na i pro­za­tor­ska Barry’ego przed­sta­wia losy powią­za­nych ze sobą posta­ci i w rezul­ta­cie two­rzy małą mito­lo­gię Irlan­dii ostat­nich stu kil­ku­dzie­się­ciu lat. Czy­ta­jąc kolej­ne powie­ści i sztu­ki, odnaj­du­je­my infor­ma­cje na temat boha­te­rów, któ­rych losy nie do koń­ca zgłę­bi­li­śmy we wcze­śniej­szych dzie­łach. Toteż czę­ścio­wo czy­ta się książ­ki Barry’ego jak histo­rie zwy­kłych ludzi, zapo­mnia­nych przez głów­ny nurt nar­ra­cji kul­tu­ro­wej. Jed­nym ze skut­ków takiej kon­struk­cji kolej­nych dzieł jest to, że przez pry­zmat losów jed­nost­ki patrzy­my na sze­ro­kie spek­trum poli­tycz­no-spo­łecz­nych losów całe­go naro­du. Nie są one zatem nakre­ślo­ne w z góry przy­ję­tej opty­ce – czy to repu­bli­kań­skiej, czy unio­ni­stycz­nej – ale uka­za­ne z per­spek­ty­wy kon­kret­ne­go czło­wie­ka. Zamiast histo­rii osa­dzo­nej w wyzna­cza­nych już wie­lo­krot­nie ramach otrzy­mu­je­my opo­wieść o ludz­kich losach, dla któ­rych w Histo­rii (pisa­nej wiel­ką lite­rą) po pro­stu nie ma miej­sca.

Takie uję­cie reali­zu­je Bar­ry być może naj­peł­niej w Tak dale­ko od domu, pią­tej w jego dorob­ku powie­ści, ory­gi­nal­nie wyda­nej w 2005 roku.

Okładka książki Sebastiana Barry’ego pod tytułem „Tak daleko od domu.
Sebastian Barry, „Tak daleko od domu”, tłum. Tomasz S. Gałązka, Warszawa: ArtRage, 2025.

Akcja toczy się głów­nie na fron­tach pierw­szej woj­ny świa­to­wej, gdzie w Kró­lew­skim Dubliń­skim Puł­ku Fizy­lie­rów słu­ży led­wie osiem­na­sto­let­ni Wil­lie Dun­ne. W histo­rii Irlan­dii pierw­sza woj­na świa­to­wa jest szcze­gól­nie pola­ry­zu­ją­cym okre­sem ze wzglę­du na to, jak postrze­ga­na była przez róż­ne ówcze­sne stron­nic­twa poli­tycz­ne. Dla unio­ni­stów wal­ka w armiach Wiel­kiej Bry­ta­nii sta­no­wi­ła potwier­dze­nie peł­no­praw­nej przy­na­leż­no­ści Irlan­dii do Koro­ny. Z kolei z per­spek­ty­wy umiar­ko­wa­nych repu­bli­ka­nów, któ­rzy liczy­li na odzy­ska­nie nie­pod­le­gło­ści wsku­tek dzia­łań poli­tycz­nych, popar­cie Anglii mia­ło poka­zać, że Irlan­dia chce współ­pra­co­wać i goto­wa jest ponieść stra­ty, by wes­przeć swe­go naj­waż­niej­sze­go sprzy­mie­rzeń­ca. Wresz­cie rady­kal­ni nacjo­na­li­ści odma­wia­li wspar­cia wysił­ków mili­tar­nych pań­stwa, któ­re uwa­ża­li za głów­ne źró­dło opre­sji gospo­dar­czej i poli­tycz­nej. Nawet jed­nak ten obraz trzech obo­zów poli­tycz­nych nie odda­je zło­żo­no­ści sytu­acji w Irlan­dii w pierw­szych dniach woj­ny, choć z grub­sza poka­zu­je, jak skom­pli­ko­wa­ną kwe­stią był zaciąg do armii bry­tyj­skiej. Histo­ry­cy, oma­wia­jąc udział Irland­czy­ków w pierw­szej woj­nie, powo­łu­ją się na tego typu waż­kie i nie­oczy­wi­ste wzglę­dy poli­tycz­ne, tym­cza­sem Tak dale­ko od domu przed­sta­wia spra­wę z punk­tu widze­nia poli­tycz­nie nie­świa­do­me­go chło­pa­ka, jakim jest Wil­lie. Jeśli zacią­ga się on do armii, to tyl­ko dla­te­go, że – ku roz­cza­ro­wa­niu ojca – jest zbyt niski, aby dołą­czyć do oddzia­łów poli­cji. Do Bel­gii jedzie jako sze­re­go­wy, nie do koń­ca prze­ko­na­ny o słusz­no­ści hasła wol­no­ści dla małych naro­dów, któ­re­go nota­be­ne ani razu nie łączy ze spra­wą Irlan­dii, też prze­cież małe­go naro­du, tyle że od wie­ków pod­po­rząd­ko­wa­ne­go Anglii, rze­ko­me­mu obroń­cy Bel­gów przed pru­skim agre­so­rem.

Towa­rzy­szy­my Wil­lie­mu w nie­koń­czą­cych się zma­ga­niach w oko­pach, pod cią­głym ostrza­łem arty­le­rii, w mro­zie, bło­cie i desz­czu, pod­czas pierw­sze­go ata­ku gazem i w trak­cie mozol­nych mar­szów z jed­ne­go punk­tu nie­koń­czą­cej się linii walk do kolej­ne­go. Pro­za Barry’ego dosko­na­le obra­zu­je pie­kło woj­ny pozy­cyj­nej. Raz po raz Wil­lie przy­glą­da się, jak mło­dzi ludzie „giną sta­da­mi”. Gdy usi­łu­je „przy­my­kać oczy, prze­cho­dząc nad świe­ży­mi tru­pa­mi, syl­wet­ka­mi uni­ce­stwio­nych żoł­nie­rzy”, i tak docie­ra­ją do nie­go wszech­obec­ne „ludz­kie krzy­ki” z kolej­nych miejsc „małych kata­strof”, gdzie „set­ki […] leża­ły twa­rza­mi w dół albo obró­co­ne na boki, […] odsła­nia­jąc zie­ją­ce dziu­ry po urwa­nych rękach i nogach, roz­pru­te tor­sy, set­ki, set­ki dło­ni luzem, i nóg, i wiel­kie, gęste kału­że fla­ków z zawar­to­ścią, wszyst­ko to wybeł­ta­ne z zie­mią i prze­mie­lo­ny­mi rośli­na­mi”. Oto świat pęk­nię­ty z bólu, gdzie „to Śmierć był kró­lem”, „Impe­ra­to­rem wszyst­kich impe­ra­to­rów”. Cho­ciaż więc Wil­lie tra­fia na front jako nie­win­ny ide­ali­sta, wkrót­ce zosta­je wydrą­żo­ny z emo­cji, a „dusza kar­le­je mu z roz­pa­czy”.

W cza­sie poby­tu w domu na prze­pu­st­ce, w ostat­niej chwi­li przed odpły­nię­ciem z powro­tem na woj­nę, boha­ter sta­je się świad­kiem wybu­chu powsta­nia wiel­ka­noc­ne­go – zry­wu rady­kal­nych nacjo­na­li­stów, któ­rzy posta­no­wi­li wyko­rzy­stać zaan­ga­żo­wa­nie Anglii w zma­ga­niach z Niem­ca­mi, aby wywal­czyć sobie nie­pod­le­głość. Powsta­nie spa­cy­fi­ko­wa­no po zale­d­wie tygo­dniu, a przy­wód­ców i co bar­dziej pro­mi­nent­nych rebe­lian­tów ska­za­no w kolej­nych mie­sią­cach na śmierć. Wil­lie nic z tego nie rozu­mie, prze­lew krwi na uli­cach Dubli­na jawi mu się jako absurd – nie­któ­rzy prze­ko­nu­ją prze­cież chło­pa­ka, że wal­czy on mię­dzy inny­mi po to, aby wspo­móc dąże­nia nie­pod­le­gło­ścio­we Irlan­dii. Gdy więc boha­ter dowia­du­je się o nadzie­jach powstań­ców na pomoc „rycer­skich sojusz­ni­ków w Euro­pie”, to wnio­sku­je, że cho­dzi tu o Niem­ców, co czy­ni z nie­go i całe­go jego puł­ku wro­gów powsta­nia – wro­gów Irlan­dii.

Zagma­twa­na sytu­acja poli­tycz­na i nie­zro­zu­mia­łe napię­cia mię­dzy roja­li­sta­mi a nacjo­na­li­sta­mi, któ­re dają o sobie znać tak­że w armii, kon­tra­stu­ją z pro­sto­tą życia w oko­pach. Tu nie ma miej­sca na zawi­ło­ści i pla­ny, cho­dzi bowiem o szyb­kie i spraw­ne przy­go­to­wa­nie obro­ny przed ostrza­łem i nie­spo­dzie­wa­ny­mi ata­ka­mi wro­ga. W kró­le­stwie Śmier­ci poli­tycz­ne sub­tel­no­ści oraz ide­ały wol­no­ści są luk­su­sem, na któ­ry żoł­nierz nie może sobie pozwo­lić. Po czte­rech latach spę­dzo­nych na fron­cie Wil­lie sta­je się czło­wie­kiem zja­wą, nie­przy­na­le­żą­cym do żad­nej par­tii bez­pań­stwow­cem pozba­wio­nym toż­sa­mo­ści. Nie jest ani unio­ni­stą jak jego ojciec, ani roja­li­stą. W trak­cie wizy­ty w Dubli­nie na prze­pu­st­ce po kolej­nym roku walk dowia­du­je się, że świa­ta, któ­re­go podob­no miał bro­nić, już nie ma. Ani ojciec, ani jego uko­cha­na Gret­ta, ani nawet jego dwie sio­stry nie są już tymi oso­ba­mi, któ­re zosta­wiał jesz­cze przed rokiem, choć nie wia­do­mo, czy to oni zmie­ni­li się nie do pozna­nia, czy raczej sam Wil­lie nie przy­po­mi­na już sie­bie.

Po dra­ma­tycz­nych wyda­rze­niach w cza­sie poby­tu w rodzin­nym mie­ście Wil­lie, teraz już „doro­sły chłop”, ku wła­sne­mu zdu­mie­niu „nie mógł się docze­kać powro­tu do Flan­drii”. Teraz jedy­ną namiast­ką rodzi­ny są dla nie­go towa­rzy­sze bro­ni, bez wzglę­du na naro­do­wość, tę bowiem wszy­scy już utra­ci­li, sta­li się po pro­stu żoł­nie­rza­mi. Gdy po powro­cie Wil­lie otrzy­mu­je z rąk sier­żan­ta Christy’ego Mora­na pod­nisz­czo­ny egzem­plarz Idio­ty Dosto­jew­skie­go jako pamiąt­kę po zabi­tym sze­re­go­wym Weeke­sie, Angli­ku, któ­ry dołą­czył do puł­ku w ostat­nim roku walk, docie­ra do nie­go, jak strasz­nym sza­leń­stwem jest ta woj­na: „znisz­czy­ła całe masy ludzi i nawet ci, co wciąż żyli, byli znisz­cze­ni, i już nigdy nie będzie ina­czej, ale Tim­my Weekes wciąż pozo­stał dżen­tel­me­nem”. Odwa­ga i przy­jaźń oka­zu­ją się tu jedy­ną for­mą wspar­cia, a dru­gi żoł­nierz jest postrze­ga­ny jako dżen­tel­men nie ze wzglę­du na pocho­dze­nie, ale odda­nie towa­rzy­szom.

Dla Wil­lie­go i resz­ty nie ma już ratun­ku, wszy­scy zosta­li bowiem pochwy­ce­ni w pułap­kę kró­la, któ­rym jest Śmierć – dla nich „ta woj­na nigdy się nie skoń­czy. [Boha­ter – red.] przy­był tu rato­wać nie­szczę­sną Bel­gię, chro­nić swo­je trzy sio­stry. Zosta­nie tu na zawsze”. Te trzy krót­kie zda­nia odda­ją kata­stro­fę woj­ny, a ich pro­sto­ta pod­kre­śla nie­uchron­ność tra­ge­dii – stąd nie ma powro­tu, bo żywy lub mar­twy, sze­re­go­wy Dun­ne jest już dla świa­ta stra­co­ny.

Tra­gicz­ny wydźwięk Tak dale­ko od domu jest czę­ścio­wo łago­dzo­ny opi­sa­mi rzad­kich chwil wytchnie­nia i wspól­no­ty ludzi złą­czo­nych jed­nym losem. W sce­nach roz­gry­wa­ją­cych się czy to na tyłach fron­tu, kie­dy Wil­lie wraz z jego pierw­szym dowód­cą, kapi­ta­nem Pasley­em, i kil­ko­ma towa­rzy­sza­mi kąpią się w rze­ce, czy też w trak­cie kaza­nia kape­la­na oddzia­łu, ojca Buc­kleya, albo na potań­ców­ce, na któ­rej popis daje Joe Kiel­ty – widzi­my, jak pro­ste może być życie, gdy nie opla­ta­ją go mac­ki kró­la Śmier­ci. Być może – suge­ru­je Bar­ry, odwo­łu­jąc się do czę­ste­go moty­wu w twór­czo­ści angiel­skich poetów pierw­szej woj­ny świa­to­wej, takich jak Robert Gra­ves czy Sieg­fried Sas­so­on – bli­żej jest dubliń­skim fizy­lie­rom do żoł­nie­rzy nie­miec­kich, rów­nież ofiar tego bestial­stwa, niż do ich wła­snych rodzin. Tak dale­ko od domu w rezul­ta­cie jawi się jako ele­gia upa­mięt­nia­ją­ca tych wszyst­kich, któ­rzy „zosta­li pogrze­ba­ni pod tą wzbie­ra­ją­cą falą histo­rii”. Bo jak powia­da Tim­my Weekes (a w jego sło­wach pobrzmie­wa nuta odau­tor­skie­go komen­ta­rza), „o takich jak my to nikt ksią­żek nie pisał”.

poeta, krytyk literacki, eseista.

więcej →

Fallback Avatar

– irlandzki powieściopisarz, poeta i autor sztuk teatralnych.

więcej →

Powiązane teksty

25.06.2025
Nowe Książki

Stary artysta maluje obraz

Maria Poprzęcka nie zwraca się ku dobrze rozpoznanej ikonografii martyrologicznej, ale ku całkiem innym, nie zawsze dostrzeganym związkom sztuki ze starością i śmiercią: ku jej zdolnościom regeneracyjnym obalającym mit „stylu późnego” oraz starczej niemocy twórczej, ale też ku jej siłom wprost zabójczym – pisze Marta Leśniakowska o książce Śmierć przed obrazem. O sztuce, starości i znikaniu.