Treści jawnie ekscentryczne?

„Zasta­na­wiam się, czy przy­go­dy, wyda­rze­nia oraz spra­wy, któ­re nas wów­czas zaj­mo­wa­ły, uło­ży­ły się w sto­sow­nych pro­por­cjach i czy nie zosta­ły prze­sło­nię­te przez tre­ści jaw­nie eks­cen­trycz­ne” – roz­my­śla w pew­nym momen­cie nar­ra­tor Pijacz­ka Macie­ja Sień­czy­ka. Zapa­mię­ta­łem to zda­nie nie tyl­ko z powo­du wień­czą­cej je efek­tow­nej fra­zy, lecz tak­że dla­te­go, że wyda­je się ono świa­dec­twem god­nej podzi­wu samo­świa­do­mo­ści arty­stycz­nej, czy nawet wyra­zem samo­kry­ty­ki auto­ra. W dotych­cza­so­wych, świet­nych for­mal­nie utwo­rach Sień­czy­ka naj­bar­dziej iry­to­wa­ło mnie wła­śnie jakieś wit­ka­cjań­skie nie­umiar­ko­wa­nie w sza­fo­wa­niu pustą cudacz­no­ścią.

Przy­zna­ję zresz­tą bez bicia, że przez chwi­lę myśla­łem o obró­ce­niu tego zda­nia prze­ciw­ko tek­sto­wi, a w każ­dym razie potrak­to­wa­niu go jako punk­tu wyj­ścia kry­tycz­nej recen­zji. Z przy­jem­no­ścią jed­nak porzu­ci­łem ten pomysł. Nie, tym razem nic nie zosta­ło prze­sło­nię­te przez tre­ści jaw­nie i nużą­co eks­cen­trycz­ne. Na kar­tach Pijacz­ka Sień­czyk nie opo­wia­da już krót­kich, pro­gra­mo­wo pozba­wio­nych puen­ty histo­rii o face­cie, któ­ry je wło­sy z wła­sne­go tył­ka, czy męż­czyź­nie „O nogach ze świa­teł”. Trud­no też powie­dzieć, by „zaprzę­gał zaawan­so­wa­ną wyobraź­nię i maszy­ne­rię pisar­ską do pro­stej beki” czy awan­gar­do­wych hopsz­to­sów, co ostat­nio zarzu­co­no jego lite­rac­kiej wspól­nicz­ce – Doro­cie Masłow­skiej. Jeśli już, to jest odwrot­nie niż w przy­pad­ku efek­tow­ne­go pun­chu Mate­usza Gór­nia­ka – tym razem to pro­sta beka bywa zaprzę­ga­na do udzia­łu w czymś poważ­niej­szym, bar­dziej zło­żo­nym i – przede wszyst­kim – nie­by­wa­le smut­nym.

Nie­zmien­ne pozo­sta­ło za to umi­ło­wa­nie Sień­czy­ka do kom­po­zy­cji szka­tuł­ko­wej. Akcja Pijacz­ka toczy się dwu­to­ro­wo. Pierw­szo­oso­bo­wa, snu­ta w poszu­ki­wa­niu dystan­su opo­wieść doro­słe­go męż­czy­zny prze­pla­ta­na jest ste­no­gra­mem audy­cji, któ­rą nar­ra­tor – wraz z kole­gą oraz głów­nym boha­te­rem – nagra­li przed laty w sta­nie nara­sta­ją­ce­go upo­je­nia alko­ho­lo­we­go. Za zmia­ną gatun­ku (czy nawet rodza­ju) lite­rac­kie­go podą­ża zwy­kle zmia­na języ­ka. W par­tiach powie­ścio­wych Sień­czyk pozo­sta­je przy ele­ganc­kiej, jaw­nie lite­rac­kiej fra­zie, któ­ra przy­wo­dzi na myśl wywo­dy moder­ni­stycz­nych este­tów (na przy­kład te z Wil­ka ste­po­we­go); w dra­ma­tycz­nych jest rów­nie dobrze, choć zde­cy­do­wa­nie mniej płyn­nie: wul­gar­ne, rwa­ne i pre­ten­sjo­nal­ne dia­lo­gi sta­no­wią zawsty­dza­ją­co ade­kwat­ny ślad uwią­du języ­ka oraz – przede wszyst­kim – mło­dzień­czej głu­po­ty. Jeśli miał­bym poszu­kać jakie­goś lite­ra­tu­ro­znaw­cze­go uogól­nie­nia, powie­dział­bym, że na kar­tach Pijacz­ka czę­sto sto­so­wa­ny przez Sień­czy­ka sche­mat Deka­me­ro­nu zosta­je zastą­pio­ny czymś w rodza­ju roz­wi­nię­cia (i prze­nie­sie­nia do oko­ło­trans­for­ma­cyj­nej Pol­ski) Kaf­kow­skich para­do­ku­men­tów. Świa­dec­two prze­glą­da się tu w zwier­cia­dle ską­pe­go mate­rial­ne­go śla­du, a wszyst­ko cią­ży ku zobiek­ty­wi­zo­wa­ne­mu trak­ta­to­wi o przed­mio­cie, któ­re­go isto­ta wciąż umy­ka sło­wom, zda­niom i aka­pi­tom. W bar­dzo cie­ka­wym posło­wiu do książ­ki Woj­ciech Śmie­ja wspo­mi­na o podo­bień­stwie Pijacz­ka do zagad­ko­we­go Odrad­ka z Tro­ski ojca rodzi­ny. Trud­no się z tym nie zgo­dzić. Boha­ter Sień­czy­ka jest przed­mio­tem dzi­wacz­ne­go „stu­dium”, bywa wewnętrz­nie sprzecz­ny, nie­uchwyt­ny i podat­ny na dowol­ne inter­pre­ta­cje dokład­nie tak, jak wło­cha­ty stwór ze zna­ko­mi­tej minia­tu­ry auto­ra Pro­ce­su. Wyda­je się jed­nak, że im dalej w las, tym czę­ściej tekst Sień­czy­ka ata­ku­je gra­ni­cę tej inter­pre­ta­cji.

Mniej więcej od połowy książki opowieść zostaje wzbogacona o dziejowy i klasowy światłocień: zafascynowani lokalną osobliwością bohaterowie dorastają, wyjeżdżają do Warszawy, Pijaczek zaś coraz bardziej się stacza.

Dostrze­ga­my wte­dy, jak istot­ny w całej tej histo­rii jest reżim spoj­rzeń, któ­re­mu pod­po­rząd­ko­wa­ny zosta­je tytu­ło­wy boha­ter. I jak bar­dzo całość przy­po­mi­na Kaf­kow­skie­go Gło­do­mo­ra. Wysta­wio­ny na widok publicz­ny wraz ze swo­imi fizjo­lo­gicz­ny­mi nie­do­stat­ka­mi, nagry­wa­ny i sprze­da­wa­ny znu­dzo­nym miesz­czu­chom jako kało­wo-lędź­wio­wa aneg­do­ta, boha­ter mógł­by przy tym przy­dać się co rady­kal­niej­szym kry­ty­kom pro­zy Masłow­skiej czy repor­ter­skie­go „odda­wa­nia gło­su” pokrzyw­dzo­nym.

Jest 26 grud­nia 1990 roku. Nasto­let­ni Seba­stian i Maciej (nar­ra­tor) zapra­sza­ją star­sze­go o kil­ka­na­ście lat Pijacz­ka do udzia­łu w audy­cji. Chcą, by poka­zał, jaki jest napraw­dę, lecz wyga­da­ny parias zmie­nia tyl­ko eru­dy­cyj­ne maski. Chcą nagiej alber­tyn­ki lub przy­naj­mniej „sun­dow­nie kara­ne­go” zbi­ra, przy któ­rym będzie moż­na zabły­snąć; dosta­ją bie­da-Hra­bie­go Szar­ma z okrą­głym „zero” na licz­ni­ku uwie­dzio­nych kobiet. Szcze­gól­nie wąt­pli­we etycz­nie są w tym kon­tek­ście – przy­wo­dzą­ce na myśl Por­no­gra­fię Witol­da Gom­bro­wi­cza – pró­by swa­ta­nia Pijacz­ka ze szkol­ny­mi kole­żan­ka­mi boha­te­rów. Maciej i Seba­stian widzą sie­bie w roli Fry­de­ry­ka (z ekra­ni­za­cji Jana Jaku­ba Kol­skie­go), któ­ry gra na for­te­pia­nie dłoń­mi słu­żą­cej. Zwy­kle jed­nak szyb­ko wycho­dzi z tego fałsz: „Nuda. Zga­ga. Migre­na”.

Przy­wo­łu­ję te kla­sy­ki nie tyl­ko dla­te­go, że lubię i dość dobrze pamię­tam dzie­ła Gom­bro­wi­cza. Wyda­je mi się po pro­stu, że od jakie­goś cza­su sta­ły się one klu­czem do twór­czo­ści Sień­czy­ka. W przy­pad­ku poprzed­nich, ocie­ka­ją­cych absur­dem tek­stów do gło­su docho­dzi­ły przede wszyst­kim powi­no­wac­twa z Kosmo­sem. „Spo­tka­nie po latach” przy­po­mi­na­ło anty­kry­mi­nał, w któ­rym podej­rza­ny „facet z wóz­kiem” mamił nas obiet­ni­cą sen­su, podob­nie jak powie­szo­ny wró­bel czy patyk z ostat­niej powie­ści Gom­bro­wi­cza. Tym razem jeste­śmy bli­żej Por­no­gra­fii oraz histo­rio­zo­ficz­nych dra­ma­tów pisa­rza z Mało­szyc. Sień­czyk nie tyl­ko posłu­gu­je się sło­wa­mi klu­cza­mi, taki­mi jak zna­ny ze Ślu­bu „palic”, lecz przede wszyst­kim wplą­tu­je boha­te­rów w podob­ną grę wła­dzy, spoj­rzeń, okru­cień­stwa, fascy­na­cji czy ule­gło­ści. Pija­czek rośnie i male­je w zależ­no­ści od kon­tek­stu, bywa ofia­rą i katem, „świ­nią”, eru­dy­tą, mene­lem, auto­ry­te­tem i kimś, kogo bez zaże­no­wa­nia kle­pie się po tył­ku; jest odpa­dem histo­rii, a jed­no­cze­śnie w jakiś spo­sób się jej opie­ra.

Okładka książki Macieja Sieńczyka pod tytułem „Pijaczek”.
Maciej Sieńczyk, „Pijaczek”, Katowice: Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej, 2025.

Naj­więk­szą zale­tą Pijacz­ka wyda­je się wła­śnie głę­bia wyobraź­ni histo­rycz­nej czy – mówiąc po filo­zo­ficz­ne­mu – „dzie­jo­wość” tej pro­zy. Nie cho­dzi mi nawet o to, że usta­wia­jąc obiek­tyw w roku 1990, a nie, powiedz­my, w 2000, Sień­czyk wymy­ka się nużą­ce­mu już pol­skie­go czy­tel­ni­ka mode­lo­wi sen­ty­men­tal­nej pro­zy wspo­mnie­nio­wej. Rzecz nie w tre­ści doświad­cze­nia boha­te­rów, lecz w tym, jak spraw­nie autor uka­zu­je korek­ty spo­so­bu ujaw­nia­nia się tego doświad­cze­nia – ope­ru­je histo­rycz­nym świa­tło­cie­niem, por­tre­tu­jąc utrud­nie­nia i kole­iny na dro­dze do pozna­nia histo­rii przez duże i małe „H”. Że enig­ma­tycz­nie? Cóż, pier­wot­nie pla­no­wa­łem pode­przeć te zachwy­ty kolej­ny­mi odnie­sie­nia­mi do Gom­bro­wi­cza i – przede wszyst­kim – koń­ców­ki Bycia i cza­su Mar­ti­na Heideg­ge­ra. Po pierw­sze, musiał­bym jed­nak to wszyst­ko czy­tać. Po dru­gie, praw­do­po­dob­nie umar­li­by­ście z nudów. Spró­bu­ję więc swo­imi sło­wa­mi. Otóż myślę, że w lokal­nych wspól­no­tach takich jak lubel­skie osie­dle z Pijacz­ka wykształ­ca­ją się z cza­sem swe­go rodza­ju małe histo­rio­zo­fie. Idzie to na przy­kład tak: bab­cie powta­rza­ją wnucz­kom, żeby nie zada­wa­ły się z X, bo to zło­dziej i pijak; wnucz­ki zada­ją się z X, bo fascy­nu­je je mrok, zło lub bunt; następ­nie oka­zu­je się, że X to nawet nie tyle pijak i zło­dziej, ile zwy­czaj­ny tchórz czy nudziarz. Nikt nie ma racji, wszy­scy wie­dzą, w co gra­li. W tej – zwy­kle rzecz jasna mniej banal­nej – grze powtó­rzeń nie ma wyraź­nie okre­ślo­nych reguł, są za to podo­bień­stwa rodzin­ne, któ­re nie­kie­dy – i raczej przy oka­zji – wyłu­sku­je dobra lite­ra­tu­ra. Coś takie­go przy­tra­fi­ło się chy­ba wła­śnie Macie­jo­wi Sień­czy­ko­wi. Coś podob­ne­go przy­da­rza się nagmin­nie Zycie Rudz­kiej. Pew­nie dla­te­go do listy lite­rac­kich marzeń dopi­sa­łem ostat­nio spo­tka­nie Pijacz­ka i Wery z Ten się śmie­je, kto ma zęby. Poga­da­li­by sobie o życiu.

A może daję się tro­chę ponieść sen­ty­men­tom? Może cały ten zachwyt wyni­ka z tego, że Sień­czyk zapro­sił mnie do świa­ta, w któ­rym wszy­scy są offli­ne, odwie­dza­ją się bez zapo­wie­dzi, otwie­ra­ją sobie drzwi lub nie, ster­czą na dwo­rze, a ich żar­ty koń­czą się czymś wię­cej niż wystu­ka­nym na kla­wia­tu­rze „xD”? Może Sień­czyk gra moimi pal­ca­mi jakąś ele­gię o tęsk­no­cie za świa­tem dzien­ni­ków Miro­na Bia­ło­szew­skie­go czy – powiedz­my – Małej apo­ka­lip­sy Tade­usza Kon­wic­kie­go? Cóż, jakoś prze­ży­ję. I – w ramach samo­obro­ny – powiem parę słów o mniej pory­wa­ją­cych aspek­tach tej pro­zy.

Jed­nym z nich jest pro­sty i dość sche­ma­tycz­nie kon­stru­owa­ny komizm. Autor odci­na więk­szość wię­zów łączą­cych go dotąd z mistrza­mi teatru absur­du. W Pijacz­ku nie znaj­dzie­my też prze­twa­rza­nych iro­nicz­nie gaze­to­wych fraz, któ­re poja­wia­ły się co jakiś czas na kar­tach komik­sów Sień­czy­ka. Poza drob­ny­mi wstaw­ka­mi w sty­lu Pana Jowial­skie­go Alek­san­dra Fre­dry, cała zaba­wa pole­ga na prze­pla­ta­niu tre­ści pod­nio­słych i ele­ganc­kich (muzy­ka Wagne­ra, roz­mo­wy o sztu­ce) niski­mi i wul­gar­ny­mi (spo­ży­wa­nie „pry­ty”, wzmian­ki o „cycach” sprzą­tacz­ki). Jest więc mało skom­pli­ko­wa­nie, oko­ło­lę­dź­wio­wo lub – jeśli woli­cie – po ary­sto­fa­ne­sow­sku. W naj­lep­szych momen­tach Pija­czek przy­po­mi­na Sokra­te­sa gde­ra­ją­ce­go o pier­dze­niu po żurze (Chmu­ry) lub Ajschy­lo­sa, któ­ry nazy­wa Eury­pi­de­sa: „synem bogin­ki z widła­mi od gno­ju” (Żaby). Znów – nie jest to naj­gor­sze towa­rzy­stwo.

Jak zwy­kle u Sień­czy­ka pro­ble­mem są roz­wle­kłość, nad­miar i powta­rzal­ność pew­nych chwy­tów. Tym razem nie psu­je to wpraw­dzie rado­ści obco­wa­nia z tek­stem, lecz nie­któ­re frag­men­ty doty­czą­ce sztu­ki czy upodo­bań Pijacz­ka moż­na by skró­cić. I jesz­cze kwe­stia ponie­kąd pokrew­na, tro­chę na prze­kór dotych­cza­so­wym recen­zjom: jasne, że tytu­ło­wy boha­ter jest wie­lo­znacz­ny i zło­żo­ny. Czy aby na pew­no jest to jed­nak aż tak duże osią­gnię­cie w przy­pad­ku dość sta­tycz­ne­go fabu­lar­nie ponad­trzy­stu­stro­ni­co­we­go tek­stu poświę­co­ne­go w cało­ści opi­so­wi cech i przy­gód jed­nej posta­ci?

Wydaje się, że w tej konwencji sztuką byłoby raczej stworzenie prostego, jednowymiarowego bohatera.

Nic, o czym wspo­mnia­łem w koń­co­wych aka­pi­tach, nie wpły­wa jed­nak zna­czą­co na oce­nę powie­ści. W Pijacz­ku Sień­czyk roz­pra­wia się z naj­więk­szy­mi sła­bo­ścia­mi swo­ich dotych­cza­so­wych tek­stów, znaj­du­je idiom umoż­li­wia­ją­cy komu­ni­ka­cję z szer­szą publicz­no­ścią i – przede wszyst­kim – wno­si do pol­skiej pro­zy kolej­ny powiew świe­żo­ści. Pozwo­lę sobie uczcić to cyta­tem z Ope­ret­ki w reży­se­rii Jerze­go Grze­go­rzew­skie­go:

Ksią­żę

Jeśli Hra­bia masz jakąś myśl, to pro­si­my, bo my od daw­na nie mamy już żad­nej myśli.

 

Huf­na­giel

Jeśli szka­pa zanad­to pono­si, to naj­le­piej pofol­go­wać.

Pofol­go­wał.

– doktor filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim, absolwent polonistyki.

więcej →

– prozaik, rysownik, ilustrator.

więcej →

Powiązane teksty

08.10.2025
Recenzje

Zbyt głośne przedawnienie, czyli konserwatyzm po czesku

Podkoloryzowana (czy wręcz zmyślona) historia Prawomiła przywodzi na myśl pastisz konwencji szpiegowsko-wojennej i środkowoeuropejski „realizm magiczny”. Równocześnie losy protagonisty stają się soczewką, w której odbijają się najważniejsze wydarzenia z historii Czechosłowacji – o powieści Petra Stančíka Prawomił albo Niedawne przedawnienie pisze Błażej Szymankiewicz.