Literatura okrutnego faktu

Mimo że w nocie umiesz­czo­nej na okład­ce debiu­tanc­kiej książ­ki Miry Sucho­wiej­ko poja­wia­ją się sło­wa „powieść” i „boha­ter­ka”, raczej nie mamy do czy­nie­nia z cało­ścio­wym zmy­śle­niem lite­rac­kim. Uznaj­my, że Też się o cie­bie boję do pew­ne­go stop­nia mie­ści się w poety­ce świa­dec­twa, a zara­zem wymy­ka się temu porząd­ko­wi.

Osta­tecz­nie jest chy­ba tak, że kon­wen­cja wyku­wa się w czy­tel­ni­czym odbio­rze. Już wyja­śniam, co mam na myśli. Książ­ka Sucho­wiej­ko to opo­wieść o kobie­cie, któ­ra w trzy­dzie­stym dru­gim roku życia dowia­du­je się, że jest śmier­tel­nie cho­ra – wykry­to u niej szcze­gól­nie zło­śli­we­go raka pier­si. Kata­stro­fa jest potęż­na, bo boha­ter­ka nie­daw­no zosta­ła mat­ką, wresz­cie zamiesz­ka­ła we wła­snym domu, zaczę­ła cie­szyć się mał­żeń­ską har­mo­nią i sta­bi­li­za­cją zawo­do­wą. Towa­rzysz­my kobie­cie przez mniej wię­cej sześć lat, prze­miesz­cza­jąc się w stro­nę hap­py endu – wynik bada­nia kon­tro­l­ne­go, o któ­rym czy­ta­my na przed­ostat­niej stro­nie, brzmi: „czy­sto”. Wcze­śniej mowa o potwor­nej che­mio­te­ra­pii, mastek­to­mii, pre­wen­cyj­nym usu­nię­ciu jaj­ni­ków. Zawar­tość pro­ble­mo­wa tego debiu­tu spra­wia, że utoż­sa­mie­nie bez­i­mien­nej boha­ter­ki z pisar­ką z krwi i kości jest bez mała odru­cho­we, być może sil­niej­sze od nas. Sucho­wiej­ko, któ­ra oszczęd­nie ope­ru­je sygna­ła­mi auto­bio­gra­fii, celu­je w pro­jekt lite­rac­ki. Cóż jed­nak z tego, kie­dy w wywia­dach (prze­czy­ta­łem trzy) jest nie­odmien­nie pyta­na o doświad­cze­nia osób cho­rych na raka. I nawet jeśli to odnie­sie­nie do rze­czy­wi­sto­ści jest skry­wa­ne, jej roz­mów­cy liczą na infor­ma­cje i reflek­sje z pierw­szej ręki.

Ujaw­nio­nej przed chwi­lą regu­le trud­no się dzi­wić, wszak piśmien­nic­two – jak je nazy­wa­ją ucze­ni huma­ni­ści – mala­dycz­ne zdo­mi­no­wa­ne jest przez nar­ra­cje bez­po­śred­nie, utrzy­ma­ne w poety­ce świa­dec­twa czy wyzna­nia; zarów­no te naj­waż­niej­sze, kano­nicz­ne dla dys­kur­su mala­dycz­ne­go (Cho­ro­ba jako meta­fo­ra Susan Son­tag), jak i te mniej­sze i lokal­ne (na przy­kład Lewa, wspo­mnie­nie pra­wej Kry­sty­ny Kofty) mają taki wła­śnie cha­rak­ter. Zabrzmi to fatal­nie, ale jeśli przyj­mie­my, że opo­wie­ści o poważ­nej cho­ro­bie, sączą­ce się zewsząd i ukła­da­ją­ce się w potęż­ną biblio­te­kę, są nar­ra­cja­mi, po pro­stu tek­sta­mi do czy­ta­nia, nie może­my nie myśleć o ich walo­rach este­tycz­nych i inte­lek­tu­al­nych. Mimo że ze wzglę­du na swo­ją tema­ty­kę są spe­cy­ficz­ne, jak każ­da wypo­wiedź utrwa­lo­na na piśmie pod­le­ga­ją oce­nom oraz hie­rar­chi­za­cji. Chcę przez to powie­dzieć czy raczej deli­kat­nie zasu­ge­ro­wać, że debiu­tanc­kie wystą­pie­nie Miry Sucho­wiej­ko nie jest dzie­łem tej kla­sy, co wyda­ne kil­ka lat temu Zni­ka­nie Iza­be­li Mor­skiej albo, nie­co star­sze, Do szpi­ku kości Krzysz­to­fa Jawor­skie­go. Wyobra­żam sobie, że roz­strzy­ga o tym doświad­cze­nie pisar­skie – autor­ka Też się o cie­bie boję przy­cho­dzi do nas z pola dzien­ni­kar­skie­go i jak to przed­sta­wi­ciel­ka mediów infor­ma­cyj­nych, posłu­gu­je się języ­kiem ubo­gim i raczej szpet­nym; żad­nej eru­dy­cji nie zdra­dza. Nie wypo­mi­nał­bym jej tego, gdy­by nie wzmian­ko­wa­na już spe­cy­fi­ka piśmien­nic­twa trak­tu­ją­ce­go o cho­ro­bach.

Otóż pro­za mala­dycz­na nie­odmien­nie mnie zacie­ka­wia, ponie­waż naj­lep­si auto­rzy z tego krę­gu zma­ga­ją się z czymś, co wymy­ka się języ­ko­wi, co wyda­je się nie do opo­wie­dze­nia, a więc łączy się z feno­me­nem nie­wy­ra­żal­no­ści. Tym­cza­sem nar­ra­tor­ce prze­ma­wia­ją­cej w debiu­cie Sucho­wiej­ko nie bra­ku­je słów na wyra­że­nie cze­goś, na co… bra­ku­je słów. Głę­bo­ki kry­zys egzy­sten­cjal­ny bynaj­mniej nie pro­wa­dzi do kry­zy­su języ­ka. No dobra, nie cze­piam się już, godzę się z fak­tem, że debiu­tant­ka nie pod­ję­ła wyzwań zwią­za­nych z języ­kiem; praw­do­po­dob­nie w ogó­le nie uświa­da­mia sobie, że tako­we ist­nie­ją.

W nie­zbyt obszer­nej książ­ce Miry Sucho­wiej­ko (sto pięć­dzie­siąt stron) poja­wia­ją się trzy osob­ne war­stwy, bo chy­ba jed­nak nie wąt­ki. Pierw­sza z nich wpi­su­je się w kate­go­rię rela­cji kro­ni­kar­skiej – to luź­ne, chro­no­lo­gicz­ne notat­ki z dzien­ni­ka cho­ro­by. Dru­gą, ści­śle złą­czo­na z pierw­szą, wypa­da­ło­by nazwać war­stwą reflek­syj­ną; nagłów­ki otwie­ra­ją­ce te krót­kie par­tie tek­stu są aż nazbyt zna­czą­ce, na przy­kład: Miłość, Śmierć, Kobie­ta, Dziec­ko, Rodzi­na. Z grub­sza cho­dzi o to, że pora­ża­ją­ca dia­gno­za (ów szcze­gól­nie zło­śli­wy nowo­twór) wymu­sza na czło­wie­ku ele­men­tar­ne pyta­nia, każe zapy­tać o coś, nad czym zdro­wa, zanu­rzo­na w codzien­nej ruty­nie oso­ba rzad­ko się zasta­na­wia. Wresz­cie war­stwa trze­cia, któ­rą uwa­żam za zbęd­ną – to opo­wieść o korze­niach naszej boha­ter­ki, o jej buł­gar­skim rodo­wo­dzie. Owszem, cie­ka­wost­ka, ale nie­wie­le mają­ca wspól­ne­go z pro­fi­lem kul­tu­ro­wym, oso­bo­wo­ścią czy świa­to­po­glą­dem cho­rej. Owa buł­gar­skość zwy­czaj­nie „nie pra­cu­je”, jest iry­tu­ją­cym kwiat­kiem docze­pio­nym do kożu­cha.

Okładka książki Miry Suchowiejko pod tytułem „Też się o ciebie boję”.
Mira Suchowiejko, „Też się o ciebie boję”, Kołobrzeg: Biuro Literackie, 2025.

Opo­wieść o cho­ro­bie wyła­nia się w krót­kich migaw­kach przez sygna­ły i „wrzut­ki”. Nie cho­dzi o tre­ści nale­żą­ce do porząd­ku spraw medycz­nych czy pro­ce­du­ral­nych zwią­za­ne z pro­ce­sem lecze­nia onko­lo­gicz­ne­go. W książ­ce Sucho­wiej­ko roz­cza­ro­wu­je reflek­syj­na powścią­gli­wość, w czym moż­na chy­ba roz­po­znać lęk autor­ki przed bar­dziej zaawan­so­wa­ną intro­spek­cją. Zano­to­wa­łem „autor­ki”, bo jed­nak w miej­scach, w któ­rych – by tak rzec – daje ona sie­bie, dzie­li się z nami swo­ją histo­rią, zdej­mu­je­my fik­cjo­nal­ny cudzy­słów, czy tego chce­my czy nie. Na czym pole­ga­ją te uni­ki? Otóż – poda­ję jako przy­kład – boha­ter­ka w pew­nym momen­cie notu­je: „Dziw­nie jest być mat­ką bez cyc­ków, wyja­ło­wio­ną po che­mii i z wycię­ty­mi jaj­ni­ka­mi”. A poza aspek­tem macie­rzyń­skim? Daj­my na to – w kon­tek­ście ero­tycz­nym (wspo­mnia­na Kofta spo­ro na ten temat pisa­ła). Nie śmiał­bym doma­gać się dale­ko posu­nię­tej „bebe­cho­wa­to­ści”, ale oczy­wi­ste jest to, że cen­tral­ny pro­blem (wymknię­cie się śmier­ci) ma swój kali­ber, jest tak zwa­ną sytu­acją gra­nicz­ną. Tym­cza­sem pod­miot opo­wie­ści Sucho­wiej­ko w zasa­dzie się nie roz­pa­da, rzad­ko prze­ma­wia do nas znad kra­wę­dzi. Jasne – mamy tu do czy­nie­nia ze zbe­le­try­zo­wa­ną lite­ra­tu­rą okrut­ne­go fak­tu, ale jest to lite­ra­tu­ra per­fek­cyj­nie kon­tro­lo­wa­na. Powtó­rzę meta­fo­rę podej­ścia pod kra­wędź, któ­rą war­to odróż­nić od meta­fo­ry balan­so­wa­nia na kra­wę­dzi. Opo­wieść intym­na? Owszem, ale zara­zem opo­wieść pod peł­ną kon­tro­lą. Cóż, przyj­mu­ję ją z wdzięcz­no­ścią, lecz się nie zachwy­cam.

I jesz­cze dro­biazg na koniec. Co za kosz­mar­ny tytuł! Po pierw­sze, nie do zapa­mię­ta­nia, a po dru­gie – dez­orien­tu­ją­cy, nie wie­my bowiem, kto skry­wa się pod zaim­kiem „cie­bie” (moż­li­wo­ści jest kil­ka), zada­je­my tak­że pyta­nie, dla­cze­go „też”. Pomysł na tytuł na pew­no nie pomógł debiu­tant­ce.

– badacz literatury, krytyk, redaktor.

więcej →

– prozaiczka, dziennikarka, montażystka, analityczka.

więcej →

Powiązane teksty

25.06.2025
Nowe Książki

Stary artysta maluje obraz

Maria Poprzęcka nie zwraca się ku dobrze rozpoznanej ikonografii martyrologicznej, ale ku całkiem innym, nie zawsze dostrzeganym związkom sztuki ze starością i śmiercią: ku jej zdolnościom regeneracyjnym obalającym mit „stylu późnego” oraz starczej niemocy twórczej, ale też ku jej siłom wprost zabójczym – pisze Marta Leśniakowska o książce Śmierć przed obrazem. O sztuce, starości i znikaniu.