Rozpaczliwa ucieczka od bycia nudnym. Milenialsi i koniec historii

Ten tekst mógł­by zaczy­nać się tak: pamię­tam bar­dzo dobrze 2008 rok, kie­dy zało­ży­łam sobie kon­to na face­bo­oku, bo na impre­zie zna­jo­my powie­dział mi, że teraz „wszy­scy są na face­bo­oku”; i oka­za­ło się, że bycie tam skła­da się głów­nie z pisa­nia śmiesz­nych sta­tu­sów i memów z kot­ka­mi, laj­ko­wa­nia fan­pej­dży zespo­łów, któ­rych słu­cha­li­śmy w liceum oraz zapi­sy­wa­nia się na wyda­rze­nia, na któ­re potem rzad­ko się cho­dzi­ło; niby robi­ło się to tyl­ko dla zaba­wy, a nie­po­strze­że­nie mija­ło przy tym nawet kil­ka godzin dzien­nie.

Jesz­cze gorzej zaczę­ło być, gdy oka­za­ło się, że słu­ży on głów­nie do budo­wa­nia sym­bo­licz­ne­go sta­tu­su wize­run­ku oso­by cool, któ­ra ma inte­re­su­ją­ce opi­nie, zamiesz­cza lin­ki do arty­ku­łów, każą­cych obser­wa­to­rom myśleć, że jest bar­dzo faj­na, któ­ra poka­zu­je, co je, gdzie jeź­dzi na waka­cje i jakie ma osią­gnię­cia zawo­do­we, oraz że bez face­bo­oka trud­no o zdo­by­wa­nie kolej­nych zle­ceń, bo czę­sto pra­cę pro­po­nu­ją mi oso­by, któ­re prze­czy­ta­ły coś moje­go na face­bo­oku. I że na tej naszej nie­od­płat­nej aktyw­no­ści zara­biał miliar­der, któ­ry pozwo­lił orga­nom pań­stwo­wej kon­tro­li bez­par­do­no­wo nas inwi­gi­lo­wać, na co nie zwra­ca­li­śmy uwa­gi, zbyt pochło­nię­ci podejrz­li­wym i peł­nym resen­ty­men­tu inwi­gi­lo­wa­niem sie­bie nawza­jem. Pod­glą­da­nie i oce­nia­nie sta­ło się odtąd czyn­no­ścią cał­ko­wi­cie znor­ma­li­zo­wa­ną, choć dziw­nie zara­zem intym­ną, nie­zby­wal­ną.

Ale w sumie ten tekst mógł­by też zaczy­nać się tak: w latach 90. XX wie­ku moja mama zaczę­ła kupo­wać maga­zy­ny dla kobiet w lśnią­cych okład­kach, czę­sto o zagra­nicz­nych, egzo­tycz­nie i szy­kow­nie brzmią­cych tytu­łach. Z maga­zy­nów tych, czy­ta­nych przez 10–15 let­nią mnie o wie­le bar­dziej gor­li­wie, niż kie­dy­kol­wiek mogła­bym stu­dio­wać Biblię, uczy­łam się, na czym pole­ga pięk­ne życie, do jakie­go nale­ży aspi­ro­wać. Nową reli­gią stał się wystrój miesz­ka­nia i nasz wygląd; czci­li­śmy sło­wo design; stu­dio­wa­li­śmy, jakich mebli, ubrań, kosme­ty­ków i wyglą­du pra­gnąć. Nie­świa­do­mie, ale dogłęb­nie, nawet, jeśli w póź­niej­szych latach zaczę­łam to kwe­stio­no­wać i kry­ty­ko­wać, prze­sią­kłam prze­ko­na­niem, że powierzch­nia, a zwłasz­cza fakt, że widzą ją inni, jest wszyst­kim i tyl­ko ci, któ­rzy posią­dą tajem­ną wie­dzę i umie­jęt­ność admi­ni­stro­wa­nia nią, są cokol­wiek war­ci w nowym, wspa­nia­łym świe­cie, jaki się przede mną otwie­rał.

Ale nie­wy­klu­czo­ne, że począ­tek mógł­by być też taki: w 2004 roku Pol­ska dołą­czy­ła do Unii Euro­pej­skiej, a tym samym znie­sio­ne zosta­ły gra­ni­ce dzie­lą­ce Aga­tę i marze­nia o podró­żo­wa­niu. Ber­lin odwie­dzi­łam już wcze­śniej, w wie­ku 17 lat oko­ło roku 2000, zapa­mię­taw­szy go jako bar­dzo zie­lo­ny, bar­dzo rowe­ro­wy raj, po któ­rym jeź­dzi­łam oszo­ło­mio­na wyso­ko­ścią budyn­ków i róż­no­rod­no­ścią miesz­kań­ców. Kie­dy w 2009 roku pozna­łam (oczy­wi­ście przez inter­net i media spo­łecz­no­ścio­we) swo­je­go bry­tyj­skie­go chło­pa­ka, zaczę­łam też per­ma­nent­ną pra­cę zdal­ną, któ­rą umoż­li­wi­ła nowa infra­struk­tu­ra tanich linii lot­ni­czych, szyb­kie­go inter­ne­tu i roz­mno­że­nia mediów onlajn. Wie­lo­krot­nie wte­dy bywa­łam w Ber­li­nie czy to, bo aku­rat coś pisa­łam, czy towa­rzy­sko, orien­tu­jąc się, że został przez ten czas sko­lo­ni­zo­wa­ny przez każ­de­go zna­ne­go mi arty­stę i cre­ati­ve­’a o pro­we­nien­cji hip­ster­skiej. Lon­dyn już był wte­dy cho­ler­nie cięż­ki do życia i kosz­mar­nie dro­gi, więc choć to Lon­dyn uwa­ża­łam za „praw­dzi­we mia­sto”, a Ber­lin za mod­ny, zawie­szo­ny w bez­cza­sie plac zabaw dla nie­co powierz­chow­nych osób, po cichu do nie­go wzdy­cha­łam: do rze­ko­mo łatwiej­sze­go życia opar­te­go na nie­ustan­nym dąże­niu do przy­jem­no­ści i este­ty­ki, do tań­szych czyn­szów, lep­sze­go jedze­nia, faj­niej­szych imprez i więk­sze­go luzu.

Wte­dy te doświad­cze­nia wyda­wa­ły mi się mniej lub bar­dziej indy­wi­du­al­ne, moje, dziś oczy­wi­ście dosko­na­le widzę, że były one poko­le­nio­we. Doświad­cza­li­śmy kolej­nych „pro­gów” przy­bli­ża­nia się do zachod­nie­go, kapi­ta­li­stycz­ne­go ide­ału, któ­rych wspól­nym mia­now­ni­kiem było per­fek­cyj­ne przy­go­to­wa­nie do życia jako per­for­man­ce. Choć wyda­wa­ło się nam, że idzie­my indy­wi­du­al­ny­mi, nie­zwy­kle ory­gi­nal­ny­mi ścież­ka­mi, wybie­ra­li­śmy w grun­cie rze­czy wszy­scy to samo, pod­da­wa­li­śmy się temu same­mu kon­for­mi­zmo­wi naśla­do­wa­nia tego, co aku­rat jest cool. Umie­jęt­nie dzie­ląc swo­je życia na to onli­ne i offli­ne, sta­li­śmy się dosko­na­le przy­sto­so­wa­ni do życia w try­bie wiecz­ne­go roz­pro­sze­nia i prze­bodź­co­wa­nia, wiecz­ne­go aspi­ro­wa­nia i budo­wa­nia swo­je­go dosko­nal­sze­go awa­ta­ra, któ­ry z nami miał coraz mniej wspól­ne­go. Jed­no­cze­śnie coś z tym pseu­do­ide­al­nym obra­zem było nie tak, bo w wsku­tek neo­li­be­ra­li­zo­wa­nia się gospo­dar­ki, któ­rej czę­ścią jest tak­że bran­ża tech i inter­net, zara­bia­li­śmy bar­dzo mało za bar­dzo dużo pra­cy, ofe­ro­wa­no nam dar­mo­we sta­że za „punk­ty w cv”, o ile nie mie­li­śmy boga­tych rodzi­ców stać nas było tyl­ko na wyna­jem miesz­ka­nia, a naj­czę­ściej poko­ju, uwię­zie­ni w wiecz­nej mło­do­ści, cier­pia­ły na tym nasze rela­cje napę­dza­ne wiecz­ną tym­cza­so­wo­ścią i pro­wi­zor­ką, co roz­je­by­wa­ło dodat­ko­wo nasze nad­szarp­nię­te zdro­wie psy­chicz­ne. Nasze zarob­ki sys­te­ma­tycz­nie mala­ły, odwrot­nie pro­por­cjo­nal­nie do roz­wo­ju tech, AI i gen­try­fi­ka­cji, więc by uciec przed wra­że­niem, że prze­gra­li­śmy życie, jeź­dzi­li­śmy do innych kra­jów albo zaczy­nać wszyst­ko od nowa na fri­lan­sie, albo napę­dza­jąc bie­da-tury­sty­kę, któ­ra spra­wia­ła, że w tych kra­jach gospo­dar­ka sta­wa­ła się coraz bar­dziej poora­na nie­rów­no­ścia­mi. Każ­da nasza czyn­ność zda­wa­ła się być tak zapro­gra­mo­wa­na, aby doko­ny­wać moż­li­wie naj­więk­szej szko­dy dla naj­więk­szej ilo­sci osób.

Wciąż jed­nak wybie­ra­li­śmy to wszyst­ko: nie­pew­ność, stres i życie od pro­jek­tu do pro­jek­tu, bo jako alter­na­ty­wa, tuż za rogiem cza­iło się naj­gor­sze: nuda. Nuda „nor­mal­nej”, mono­ton­nej, choć zazwy­czaj lepiej płat­nej i bar­dziej sta­bil­nej pra­cy, któ­ra jed­nak codzien­nie wyglą­da tak samo; nuda zakła­da­nia rodzi­ny i poświę­ca­nia swo­je­go wol­ne­go cza­su na przed­wcze­śnie zdzia­dzia­łe, powta­rzal­ne, mało eks­cy­tu­ją­ce aktyw­no­ści. Koniecz­ność akcep­to­wa­nia nudy, powta­rzal­no­ści i zwy­czaj­no­ści była o wie­le bar­dziej prze­ra­ża­ją­ca, niż wszyst­kie nie­do­god­no­ści, jakie dawa­ło nam dziw­ne życie, jakie sobie „wybra­li­śmy”.

Wielka powieść milenialna

Być może dla­te­go tak trud­no oce­nić doświad­cze­nie i gru­pę, któ­rą pró­bu­ję tu opi­sać: mło­dych ludzi w wiel­kich mia­stach, któ­rzy wcho­dzi­li w doro­słość oko­ło roku 2000, otrzy­mu­jąc naj­więk­szą wol­ność i moż­li­wo­ści z dotych­cza­so­wych poko­leń, ale żyją­cych poza histo­rią, po jej rze­ko­mym „koń­cu”, bez­li­to­śnie zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­nych i wyalie­no­wa­nych, bez więk­sze­go wpły­wu czy poczu­cia spraw­no­ści, cedu­ją­cych całe swo­je życie, któ­re wcze­śniej zago­spo­da­ro­wa­ła­by jakaś wspól­no­ta: zwią­zek zawo­do­wy, par­tia, miej­sce pra­cy czy gru­pa sąsiedz­ka albo etnicz­na, na roz­pro­szo­ną gru­pę przy­ja­ciół, zwią­zek albo czę­sto tyl­ko na same­go sie­bie. Może dla­te­go coś, co moż­na by nazwać „powie­ścią mile­nial­ną”, jest samo w sobie tak roz­pro­szo­ne i nie­uchwyt­ne. Mój rok relak­su i odpo­czyn­ku Ottes­sy Mosh­fegh, Roz­mo­wy z przy­ja­ciół­mi Sal­ly Rooney, jeśli serial moż­na uznać za for­mę nowe­lo­wą – Dziew­czy­ny Leny Dun­ham, a teraz wiel­ka, choć mała obję­to­ścio­wo Do per­fek­cji Vin­cen­zo Latro­ni­co.

Czy­ta­jąc ją czu­ję się zara­zem wska­za­na, jak i czu­ję obcość. Tak, też polo­wa­łam na skan­dy­naw­skie moder­ni­stycz­ne meble na pchlich tar­gach (tyl­ko, że była to Olim­pia, a meble to był wcze­sny Gie­rek), też łapa­łam na wyprze­da­żach PRL-owskie szkło i cera­mi­kę, moje miesz­ka­nie zawie­ra co naj­mniej jeden sto­lik z cera­micz­nym, mozai­ko­wym bla­tem, jeden skó­rza­ny skan­dy­naw­ski fotel i jed­no nie­miec­kie krze­sło lekar­skie. Są w nim też pla­ka­ty Pol­skiej Szko­ły Pla­ka­tu, pocz­tów­ki z muze­ów z całe­go świa­ta na lodow­ce i meblach, jest w nim nawet sztu­ka. Jedy­na róż­ni­ca to taka, że w prze­ci­wień­stwie do Anny i Toma, nigdy nie uda­ło mi się osią­gnąć per­fek­cji, moje miesz­ka­nie jest przez więk­szość cza­su zagra­co­ne zbyt dużą ilo­ścią ksią­żek, znaj­du­ją się w nim rów­nież meble z Ikei, last but not least, jest ono w War­sza­wie, któ­ra do tego Ber­li­na może wciąż tyl­ko wzdy­chać i aspi­ro­wać, ale nigdy, z wie­lu powo­dów, histo­rycz­nych i kapi­ta­li­stycz­nych, się nim jed­nak nie sta­ła.

Latro­ni­co roz­po­czy­na swo­ją powieść kil­ku­stro­ni­co­wym, bar­dzo dro­bia­zgo­wym opi­sem miesz­ka­nia: znaj­du­ją się w nim moder­ni­stycz­ne skan­dy­naw­skie meble, zaku­pio­ne na tar­gu sta­ro­ci, sta­ran­nie wyse­lek­cjo­no­wa­ne ele­men­ty zasta­wy i przy­bo­rów kuchen­nych; narzu­ty i obi­cia wyłącz­nie z natu­ral­nych tka­nin vin­ta­ge, mod­ne winy­le i nowo­cze­sny sprzęt hi-fi o pięk­nym desi­gnie; oraz naj­waż­niej­sze z tego wszyst­kie­go rośli­ny donicz­ko­we, pną­ce się wszę­dzie, two­rzą­ce abso­lut­ną dżun­glę. Sło­wem, wszyst­kie naj­mod­niej­sze i coraz bar­dziej obo­wiąz­ko­we ele­men­ty este­ty­ki Insta­gra­mo­wej, hip­ster­skiej, mile­nial­skiej. Tyl­ko że nie są to opi­sy wła­ści­we­go miesz­ka­nia: to opis zdjęć, jakie boha­te­ro­wie Latro­ni­co, Anna i Tom, para gra­fi­ków z połu­dnio­wej Euro­py, wyko­na­ła, aby wysta­wić swo­je miesz­ka­nie pod krót­ko­ter­mi­no­wy wyna­jem na airbnb, bo tak napraw­dę nie stać ich do koń­ca ani na to miesz­ka­nie, ani na life­sty­le, któ­ry upra­wia­ją w Ber­li­nie. Per­fek­cja pozo­sta­je wiecz­nie nie­osią­gal­na, ist­nie­je tyl­ko na zdję­ciach; aby ją osią­gnąć, Anna i Tom, para gra­fi­ków two­rzą­ca iden­ty­fi­ka­cje wizu­al­ne dla film, musi każ­do­ra­zo­wo przez cały dzień sprzą­tać miesz­ka­nie i usu­wać śla­dy jakie­go­kol­wiek ludz­kie­go ist­nie­nia. Jak się nad tym zasta­no­wić, este­ty­ka Insta­gra­mo­wa to este­ty­ka pew­ne­go rodza­ju nie­ist­nie­nia, śmier­ci.

Do opi­sa­nia tych wszyst­kich powierzch­ni Latro­ni­co wybrał język cał­ko­wi­cie bier­ny, opi­so­wy, pozba­wio­ny jakich­kol­wiek dia­lo­gów czy zwią­za­nych z nim emo­cji, sta­tycz­ny. To hołd a zara­zem być może pole­mi­ka z Rze­cza­mi Geo­r­ge­sa Pere­ca, prze­ło­mo­wą książ­ką z lat 60., w któ­rej fran­cu­ski pisarz, zna­ny z roz­bie­ra­nia lite­ra­tu­ry na czyn­ni­ki pierw­sze, przed­sta­wia parę z nowej kla­sy spo­łecz­nej – Jero­me­’a i Sylvie, wyko­nu­ją­cych pio­nier­skie dla tam­tej epo­ki zawo­dy w bran­ży rekla­mo­wej, jako bez­li­to­śnie odda­nych kon­sump­cji rze­czy i pod­po­rząd­ko­wu­ją­cych swo­je życie dąże­niu do posia­da­nia ich. Rze­czy to saty­ra, któ­ra z bie­giem czy­ta­nia sta­je się coraz bar­dziej cre­epy: nie­koń­czą­ce się wyli­cze­nia przed­mio­tów i ele­men­tów wystro­ju wnętrz cał­ko­wi­cie zastę­pu­ją tam pasa­że, w któ­rych powie­ści zazwy­czaj kon­tem­plu­ją życie wewnętrz­ne albo prze­ży­cia boha­te­rów. W Rze­czach nie ma z tego nic, jest tyl­ko opis powierzch­ni. Trud­no nie odczy­ty­wać książ­ki Pere­ca, któ­ry lepiej niż kto­kol­wiek odczu­wał zagro­że­nia nie­po­ha­mo­wa­nej kon­sump­cji i kapi­ta­li­zmu, jako cokol­wiek inne­go, niż miaż­dżą­cą kry­ty­kę spo­łe­czeń­stwa, któ­re zosta­ło cał­ko­wi­cie wypa­tro­szo­ne z duszy na wła­sne życze­nie.

Koszmar najlepszej wersji siebie

To zna­czą­ce, że boha­te­ro­wie Latro­ni­co ota­cza­ją się nie tyl­ko przed­mio­ta­mi, ale też ide­ami vin­ta­ge: podej­rze­wa­ją, że świat, w któ­rym przy­szło im żyć, jest ducho­wo mar­twy, więc pozo­sta­je im tyl­ko nostal­gia, ota­cza­nie się frag­men­ta­mi wspa­nia­łej, bar­dziej „auten­tycz­nej”, ale rów­nie pozba­wio­nej życia prze­szło­ści. Wycho­wa­ni jesz­cze w XX wie­ku, odru­cho­wo czu­ją, że zosta­li stwo­rze­ni do innej, może bar­dziej hero­icz­nej rze­czy­wi­sto­ści, ale ich doro­słe życie będzie się już roz­gry­wa­ło w świe­cie po koń­cu histo­rii. Latro­ni­co podej­mu­je ręka­wi­cę Pere­ca: owszem, zre­zy­gno­wa­li­śmy z wyż­szych aspi­ra­cji ducho­wych na rzecz przed­mio­tów, ale czy za roz­wo­jem inter­ne­tu i libe­ra­li­za­cją gospo­dar­ki nie kry­ła się począt­ko­wo przy­naj­mniej jakaś obiet­ni­ca? Świa­ta bez barier, róż­nic, świa­ta dosko­na­łe­go prze­ni­ka­nia się?

Okres, któ­re­go doty­czy powieść, jest pro­duk­tem okre­ślo­ne­go momen­tu histo­rycz­ne­go. Od lat 90. bur­mistrz Ber­li­na Klaus Wowe­re­it gło­sił, że Ber­lin jest „bied­ny, ale sexy”, zruj­no­wa­ny, do nie­daw­na podzie­lo­ny, zadłu­żo­ny, ale fascy­nu­ją­cy i cie­ka­wy, zachę­ca­jąc przy­jezd­nych z całe­go świa­ta do osie­dla­nia się. Jed­no­cze­śnie, inter­net umoż­li­wił coś co wcze­śniej było dostęp­ne tyl­ko nie­licz­nym: emi­gra­cja nie musia­ła być już spo­wo­do­wa­na wyłącz­nie jakąś egzy­sten­cjal­ną, życio­wą czy eko­no­micz­ną koniecz­no­ścią. Moż­li­we sta­ło się wypro­wa­dze­nie dokądś tyl­ko dla­te­go, że jest tam faj­nie, ponie­waż pra­cę moż­na było wyko­nać na swo­im lap­to­pie.

Powieść Latro­ni­co powsta­ła wła­śnie w jed­nym z takich miesz­kań w cza­sie pan­de­micz­ne­go lock­dow­nu oko­ło 2020/2021, kie­dy 30-kil­ku­let­ni autor czuł się samot­ny, prze­ra­żo­ny i coraz bar­dziej sfru­stro­wa­ny sty­lem życie swo­im i swo­ich zna­jo­mych w Ber­li­nie. Miej­sca, gdzie od począt­ku lat 2000. ścią­ga­li mło­dzi, „kre­atyw­ni” ludzie z całe­go świa­ta, wie­dze­ni per­spek­ty­wą niskich czyn­szów, cool vibe­’u, naj­lep­szych klu­bów tech­no i pozor­nie nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści i prze­strze­ni, jakie dawa­ło opu­sto­sza­łe wte­dy, wciąż tanie, wciąż odbu­do­wu­ją­ce się mia­sto, otrzą­sa­ją­ce się z zim­nej woj­ny i upad­ku Muru. Do per­fek­cji powsta­ło po ponad deka­dzie życia auto­ra w tej faj­no­ści, któ­ra coraz bar­dziej mia­ła zna­mio­na próż­ni: kom­plet­ne­go zawie­sze­nia bez moż­li­wo­ści wewnętrz­ne­go roz­wo­ju. Latro­ni­co zauwa­żył, że wej­ście szyb­kie­go inter­ne­tu i mediów spo­łecz­no­ścio­wych umoż­li­wi­ło reali­za­cję egzy­sten­cji jako „cyfro­wy noma­da”, a więc rów­nież życia w danym miej­scu w cał­ko­wi­tym ode­rwa­niu od jego prze­szło­ści, histo­rii czy jakiej­kol­wiek wspól­no­ty. Do per­fek­cji jest więc sta­ran­ną wiwi­sek­cją tego, jakie­mu spłasz­cze­niu ule­gło życie pew­ne­go poko­le­nia i pew­nej kla­sy spo­łecz­nej w wiel­kich mia­stach na począt­ku XX wie­ku.

W powie­ści para boha­te­rów, Anna i Tom (co istot­ne, nigdy nie ist­nie­ją­ca roz­łącz­nie, a zawsze jako połą­czo­ny orga­nizm, aby poło­żyć nacisk na ich kon­for­mizm) spro­wa­dza się do nie­miec­kiej metro­po­lii pod koniec pierw­szej deka­dy XX wie­ku, począt­ko­wo, aby uciec od zaścian­ko­wo­ści swo­je­go rodzin­ne­go mia­sta. Na miej­scu spo­strze­ga­ją, że takich jak oni jest o wie­le wię­cej: mło­dych ludzi, któ­ry zawę­dro­wa­li tam wie­dze­ni wyłącz­nie faj­no­ścią dane­go miej­sca. Annę i Toma z Ber­li­nem nie łączy nic poza chę­cią uczest­ni­cze­nia w czymś faj­nym, przy czym wszyst­ko jest w tym świe­cie wymien­ne, tym­cza­so­we i efe­me­rycz­ne. W dodat­ku moż­li­wość pod­glą­da­nia innych powo­du­je nie­ustan­ne porów­ny­wa­nie się z inny­mi. Kapi­ta­li­stycz­na logi­ka opty­mi­za­cji i wiecz­ne­go ulep­sza­nia znaj­du­je swo­ją dro­gę do pry­wat­no­ści i przy­bie­ra postać obse­sji. : nasza pra­ca mogła­by być zawsze lep­sza, a zle­ce­nia cie­kaw­sze, nasze posił­ki bar­dziej fan­ta­zyj­ne i ory­gi­nal­niej­sze, miesz­ka­nie jesz­cze bar­dziej wysma­ko­wa­ne dizaj­ner­sko, knaj­py, do jakich cho­dzi­my, jesz­cze bar­dziej niszo­we. Stop­nio­wo wcho­dzi to na wyż­szy level. A jeśli mogli­by­śmy jeź­dzić w faj­niej­sze miej­sców­ki? Co, jeśli nasz seks jest nie­cie­ka­wy? Co jeśli sta­li­śmy się nud­ni? Czy zdo­ła­li­śmy stać się naj­lep­szą wer­sja sie­bie?! Te „naj­lep­sze wer­sje” ści­ga­ją ich jak zom­bie.

Perec w Rze­czach sto­so­wał tryb przy­pusz­cza­ją­cy: „zro­bi­li­by”, „uczy­ni­li­by”, kwe­stio­nu­jąc zara­zem realizm i spra­wia­jąc, że świat przed­sta­wio­ny wyda­je się coraz bar­dziej upior­ny. Latro­ni­co dał swo­im roz­dzia­łom tytu­ły: Czas teraź­niej­szy, Czas prze­szły nie­do­ko­na­ny, Czas prze­szły doko­na­ny i Czas przy­szły, róż­ni­cu­jąc marze­nia i aspi­ra­cje swo­ich boha­te­rów. W try­bie prze­szłym nie­do­ko­na­nym zna­la­zły się wszyst­kie pro­jek­cje i marze­nia, jakie Anna i Tom począt­ko­wo mie­li po przy­jeź­dzie do Ber­li­na. W tym roz­dzia­le jest ich zachwyt wiel­ki­mi pusty­mi prze­strze­nia­mi mia­sta, jego moż­li­wo­ścia­mi, odkry­wa­nie go, snu­cie marzeń. Są one jed­nak zawsze, trze­ba przy­znać, naskór­ko­we: boha­te­ro­wie nigdy nie zapusz­cza­ją się do Ber­li­na Wschod­nie­go, nie zna­ją prze­bie­gu Muru na mapie, nie zna­ją histo­rii, ani się nią spe­cjal­nie nie inte­re­su­ją. Pozna­ją coraz cie­kaw­sze oso­by z całe­go świa­ta (choć nigdy nie przy­jaź­nią z Niem­ca­mi), coraz faj­niej­sze knaj­py, kupu­ją coraz bar­dziej mod­ne ele­men­ty wystro­ju miesz­ka­nia, cał­kiem zręcz­nie lawi­ru­jąc pomię­dzy moż­li­wo­ścią zawie­sze­nia w peł­nej tym­cza­so­wo­ści i ele­men­ta­mi sta­ło­ści, jakich wyma­ga od nich nie­miec­kie pań­stwo.

Z cza­sem jed­nak prze­sta­je im to wystar­czać. Dostrze­ga­ją, że takich jak oni: mło­dych cre­ati­ves jest coraz wię­cej, że nie są już ory­gi­nal­ni; że co wię­cej, ci nowi mają wię­cej pie­nię­dzy i lep­sze pra­ce od nich; że po począt­ko­wych latach mię­dzy­na­ro­do­wo­ści, kie­dy jed­nak i tak wszy­scy roz­ma­wia­li po angiel­sku, wszyst­ko się ame­ry­ka­ni­zu­je, ujed­no­li­ca, homo­ge­ni­zu­je; że wszyst­ko jest coraz droż­sze, coraz bar­dziej zgen­try­fi­ko­wa­ne, nie­do­stęp­ne, nud­ne, takie samo; że uto­pia, do jakiej przy­je­cha­li deka­dę wcze­śniej jakoś dziw­nie wypa­ro­wa­ła. Ten roz­dział do wła­śnie ów „czas doko­na­ny”, praw­da zamiast miłej fik­cji. Anna i Tom chcie­li­by ewo­lu­ować, mieć wię­cej pie­nię­dzy i sta­bi­li­za­cji, żeby nie musieć pod­naj­mo­wać miesz­ka­nia, żeby móc doj­rzeć zawo­do­wo, a może nawet kie­dyś zało­żyć rodzi­nę i się zesta­rzeć, ale oka­zu­je się, że w świe­cie, do któ­re­go tak despe­rac­ko chcie­li dołą­czyć, w świe­cie tym­cza­so­wo­ści i ela­stycz­no­ści, taka sta­bi­li­za­cja jest pra­wie nie­moż­li­wa, że poja­wi­li się już inni, bogat­si, faj­niej­si na ich miej­sce.

Tęsknota za polityką

W koń­cu zaczy­na­ją też odczu­wać wewnętrz­ną pust­kę. Oka­zu­je się, że nie da się zbu­do­wać egzy­sten­cji i zała­tać życia wewnętrz­ne­go bez­u­stan­nym cho­dze­niem na impre­zy, pchle tar­gi i kon­su­mo­wa­niem ład­nych przed­mio­tów. Tęsk­nią za wspa­nia­łą, rady­kal­ną prze­szło­ścią, kry­ją­cą się w moder­ni­stycz­nych przed­mio­tach i este­ty­ce, jaką się ota­cza­ją. Zaczy­na­ją łak­nąć zaan­ga­żo­wa­nia w coś więk­sze­go od nich, i wte­dy spo­strze­ga­ją się, że nie maja ku temu narzę­dzi. Naj­moc­niej­szą czę­ścią książ­ki jest ta poświę­co­na tak zwa­ne­mu kry­zy­so­wi migra­cyj­ne­mu z 2015 roku, kie­dy Niem­cy, a zwłasz­cza Ber­lin, przy­ję­ły tysią­ce uchodź­ców wojen­nych z Bli­skie­go Wscho­du. Obóz zosta­je zało­żo­ny na Tem­pel­ho­fie, wcze­śniej ich ulu­bio­nym miej­scu spa­ce­rów: tere­nie opusz­czo­ne­go lot­ni­ska cza­sów nazi­stow­skich, maje­sta­tycz­nej ruiny kocha­nej zwłasz­cza przez hip­ste­rów. Anna i Tom chcie­li­by się zaan­ga­żo­wać w pomoc, zaczy­na­ją orga­ni­zo­wać zbiór­ki przed­mio­tów, udzie­la­ją się na gru­pach na fej­sie, przy­czy­nia­ją się nawet do stwo­rze­nia ksią­żecz­ki ze słow­nicz­kiem nie­miec­ko-arab­skim, któ­ry ma uła­twić uchodź­com komu­ni­ka­cję. Szyb­ko oka­zu­je się, że mod­na gra­fi­ka słow­nicz­ka jest dla domnie­ma­nych użyt­kow­ni­ków cał­ko­wi­cie nie­czy­tel­na, a rze­czy, któ­re im przy­wo­żą Anna i Tom, są im do nicze­go nie­po­trzeb­ne. Praw­dzi­we pro­ble­my uchodź­ców są inne: brak miesz­kań, brak moż­li­wo­ści pra­cy i zara­bia­nia pie­nię­dzy, fatal­na higie­na w obo­zie, a „pomoc”, któ­rą chcą im ofia­ro­wać hip­ste­rzy, jest bar­dziej dla ich ego, niż samych poszko­do­wa­nych.

Ten moment przy­po­mniał mi począ­tek woj­ny w Ukra­inie i zryw rów­nież moich zna­jo­mych, do pomo­cy ukra­iń­skim uchodź­com. I choć na pew­no dzię­ki temu uda­ło się zro­bić spo­ro dobre­go, czę­ściej mia­łam wra­że­nie, że jest to tyl­ko vir­tue signal­ling, że cho­dzi o post ze zdję­ciem na fejs­bu­ku bar­dziej, niż samą pomoc; że wie­le z tych paczek z ubra­nia­mi i rze­cza­mi zawie­ra­ła rze­czy, któ­rych oso­by potrze­bu­ją­ce nie były­by nawet w sta­nie użyć.

Jest jesz­cze jeden aspekt tej powie­ści, któ­ry nie daje mi spo­ko­ju i o ile wiem nie został wymie­nio­ny w żad­nej zna­nej mi recen­zji tej książ­ki. Uto­pia ber­liń­ska któ­rą żyje para głów­nych boha­te­rów jest rów­nież EU-topią. Uda­ło im się zała­pać na koń­ców­kę momen­tu histo­rycz­ne­go sprzed kra­chu finan­so­we­go oko­ło 2010 roku, czy raczej na opa­ry tego bez­pro­ble­mo­we­go cza­su. Ber­liń­skie ist­nie­nie w bez­cza­so­wej uto­pii defi­ni­tyw­nie się więc skoń­czy­ło. Jako poko­le­nie, my mile­nial­si prze­ży­li­śmy zmia­nę para­dyg­ma­tu oko­ło dwu­ty­sięcz­ne­go roku, moment koń­ca histo­rii, kie­dy wszyst­ko, co sta­łe, roz­pły­nę­ło się w powie­trzu, chwi­lę nasta­nia wszech­obec­nej powierz­chow­no­ści aż do teraz, momen­tu zała­ma­nia, kie­dy na naszych oczach zni­ka­ją kolej­ne pew­ni­ki i poczu­cie bez­pie­czeń­stwa nie tyl­ko eko­no­micz­ne­go, ale też egzy­sten­cjal­ne­go: woj­na u naszych drzwi.

To istot­ne, że część, w któ­rej Anna i Tom dozna­ją speł­nie­nia, opi­sa­na zosta­je jako „czas przy­szły”. Nie wie­my, czy marze­nie o dosko­na­ło­ści rze­czy­wi­ście uda­je się parze boha­te­rów zre­ali­zo­wać, choć jest bar­dzo zna­czą­ce, że powo­du­ję ją odzie­dzi­czo­ny spa­dek. Wyda­je się, że z finan­so­wej mat­ni mile­nial­sów wyrwać może tyl­ko nagły trans­fer boomer­skie­go kapi­ta­łu. To bar­dzo gorz­kie, ale i reali­stycz­ne zakoń­cze­nie. Jak­kol­wiek wyda­wać by się mogło, że żyje­my w cza­sie miał­ko­ści i nie­moż­li­wo­ści zaan­ga­żo­wa­nia, Latro­ni­co udo­wad­nia, że moż­na wciąż pisać poli­tycz­nie zaan­ga­żo­wa­ne, zja­dli­we powie­ści i to wca­le nie pisząc o poli­ty­ce wprost. Bo oka­za­ło się, że nie żyje­my po żad­nym koń­cu histo­rii. Ta histo­ria się o nas dopo­mi­na, co przy­bra­ło obec­nie skraj­ną for­mę. Choć histo­ria dzie­je się tu i teraz, to wła­śnie my zacho­wu­je­my się, jak­by strasz­ne rze­czy wokół nas się nie dzia­ły, wszyst­ko, żeby tyl­ko nie zabu­rzyć wizji dosko­na­łe­go życia na Insta­gra­mie, żeby­śmy nadal mogli robić sobie sel­fie i udo­wad­niać wszyst­kim, a może naj­bar­dziej sobie, że nasze życie jest faj­ne. Cytu­jąc tytuł świet­ne­go fil­mu Char­lie­go Kauf­ma­na sprzed kil­ku lat, oczy­wi­ście o mile­nial­sach, „może pora z tym skoń­czyć”.

 

– krytyczka sztuki
i literatury. Uwielbia krytyczną krytykę, a kultura wysoka jest jej
true guilty pleasure.

więcej →

Powiązane teksty