W L.A. Story z 1991 roku, uznanym za jeden z najlepszych filmów osadzonych w realiach miasta Los Angeles, Steve Martin, który wcielił się w rolę telewizyjnego prezentera prognozy pogody, czyli Harrisa K. Telemachera, mówi w pewnym momencie, że „A kiss may not be the truth, but it is what we wish were true”. Co jakiś czas powracały do mnie te słowa, pobrzmiewał w mojej głowie słodko-gorzki wydźwięk tego zdania i chyba w zasadzie nigdy nie miałem okazji, by go użyć.
No to teraz to się zmieni.
Kilka tygodni temu zadzwonił do mnie Szymon Kloska i – zainspirowany rozmową, jaką Anna Marchewka przeprowadziła ze mną i Moniką Świerkosz w podkaście „Brakarnia” – zapytał, czy nie chciałbym powrócić do „uniGENDER”. Zapytał, bo zapewne usłyszał w naszych (moim i Moniki) głosach nutę tęsknoty.
Nie dziwę mu się. „UniGENDER” to czasopismo o charakterze naukowym, które (krótko, bo w latach 2006–2007) wydawaliśmy własnymi siłami czując, że to rzecz nie tylko nam potrzebna, ale i potrzebna akademii jako takiej. Z całą powagą pisaliśmy wtedy, że „w mającym interdyscyplinarny charakter piśmie «uniGENDER» za główny cel redakcja stawia uprawianie pogłębionej refleksji na temat kategorii gender. Tytuł ma bezpośrednio zdradzać akademicki charakter pisma. Na pierwszym miejscu chodzi o przypatrywanie się, analizowanie, dyskutowanie etc. rozmaitych aspektów rzeczywistości pod wspomnianym kątem. Choć formalnie pismo nie jest związane z żadną instytucją naukową, każda/każdy z członkiń/członków jest indywidualnie zainteresowana/zainteresowany głównie akademickim nurtem gender”.
Gdybym miał powiedzieć, jak to wszystko się zaczęło, stwierdziłbym, że już nie pamiętam, ale na pewno sprzyjała nam dobra passa. Wydawało nam się, że już czas najwyższy, skoro jesteśmy w Unii Europejskiej, skoro już był Michał Witkowski z Lubiewem, skoro nawet ulica zaczęła się wyraźnie emancypować, skoro coraz więcej się pisze i postuluje, by mieć już na koncie akademickie wystąpienia dotyczące kwestii gender lub co najmniej planować jakieś działania w tych sprawach.
A była nas garstka. Wszyscy fajni, młodzi, garnący się do pracy i do siebie nawzajem, dość różni, bo i czemu nie?
Sam w 2002 roku obroniłem na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego pracę magisterską poświęconą kwestii gender u Skamandrytów. Co prawda potem nie dostałem się ze swoimi projektami badawczymi o dyskursach męskości między innymi u Marka Nowakowskiego i Marka Hłaski na studia doktoranckie, ale tak łatwo się nie poddałem. Prowadziłem zajęcia z socjologii gender przy Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk pod auspicjami prof. Moniki Rudaś-Grodzkiej, uczennicy prof. Marii Janion i na Podyplomowych Studiach Gender UJ kierowanych przez prof. Małgorzatę Radkiewicz (ten kierunek studiów już nie istnieje, niestety, ale wspomniana profesor wciąż prężnie działa na rzecz nauki i kwestii genderowych, będąc między innymi promotorką doktoratu dr Joanny Ostrowskiej – autorki znanych książek o seksualności w historii Polski).
Silne było środowisko Bunkra Sztuki, które reprezentowała Katarzyna Barańska, Lidia Krawczyk i (na swój sposób) Angela Kubiak. Było to środowisko mieszane, bo nie tylko reprezentowało szeroko pojęte sztuki wizualne, ale również i na przykład (Lidka!) medioznawstwo.
Młodymi adeptami nauk literaturoznawczych, wychowankami prof. Anny Burzyńskiej z UJ, byli Monika Świerkosz i Mateusz Skucha, wtedy jeszcze przed doktoratem, dzisiaj już z profesurami, na razie tylko uniwersyteckimi, ale te belwederskie już na nich czekają.
Warszawę reprezentował Marcin Teodorczyk, również polonista, ale także historyk sztuki o szerokich horyzontach, który teraz rozwija się jako autor uprawiający bodaj wszystkie rodzaje literackie – poza operą, ale to, być może, też tylko kwestia czasu.
I wreszcie Adam Roman, wtedy ze świeżutkim doktoratem, dzisiaj już z pełną profesurą, człowiek wyjątkowo przytomny, jak na reprezentanta nauk ścisłych i speca od inżynierii oprogramowania przystało.
Wszyscy na swój sposób byliśmy zaangażowanymi badaczami, o czym – przynajmniej tak to zapamiętałem – komunikowało się ostrożnie, jako że wówczas wciąż jeszcze rozdzielano akademię i politykę. Przypomnę: mamy wtedy początek XXI wieku, jesteśmy młodzi, piękni, ideowi, zależy nam na tym, by gender stał się przyczyną nie tyle cierpień i narzędziem propagandy (o czym raz po raz informowały nas uprzejmie media i społeczeństwo), ale źródłem inspiracji i narzędziem badawczym.
Nie skarżę się, żeby było jasne. Gdy patrzę dzisiaj na spis treści numeru zerowego (czyli pierwszego), widzę tam teksty różnorodne i z dumą przyznaję, że staraliśmy się jak mogliśmy, by nie zatrzaskiwać się w ciasnej klatce własnych zainteresowań. Wyjaśnialiśmy co i jak z tym „uniGENDER” (ja), rozpisywaliśmy przejście od krytyki gejowskiej do krytyki queerowej (Skucha), interesowaliśmy się lingwistyką feministyczną (Teodorczyk), czytaniem feministycznym w praktyce (Marchewka) czy socjologicznym wymiarem funkcjonowania ciała (Buczkowski).
A potem było nie mniej ciekawie, czego ślady dzisiaj można znaleźć już tylko, niestety, w postaci spisu treści w Katalogu Czasopism[1].
Piszę „niestety”, bo strona przestała działać, nie mieliśmy środków na kolejne opłaty. Tu trzeba koniecznie dodać, że nad techniczną i graficzną stroną magazynu czuwał Bartek Matusiak, który już od wielu lat przebywa poza Polską. Pracował z entuzjazmem i poświęceniem. Zresztą wszystko było robione za darmo, bez żadnego wsparcia finansowego, bez innego wynagrodzenia niż satysfakcja z tego, że udało się.
Było w tym coś głęboko radosnego, działaliśmy jeszcze przed erą projektyzacji i monetyzacji, przed inwazją poczucia niszowości. Można mówić nawet o pewnego rodzaju szaleństwie, bo w zasadzie nikt z nas nie miał środków finansowych. Dzisiaj pewnie organizowalibyśmy się inaczej, albo i też być może w ogóle nie zajęlibyśmy się działaniami opierającymi się w dużej mierze na wielogodzinnych spotkaniach w Bunkrze Sztuki, przepychankach, niebotycznej biurokracji, gdyż każdy artykuł nie tylko recenzowaliśmy, ale też – jak przystało na szanujące się czasopismo naukowe – redagowaliśmy aż wióry leciały. Tak, nie zawsze była to przyjemna robota.
Ale pamiętam też, jak wiele satysfakcji sprawiało nam pozyskiwanie do Rady Naukowej kolejnych sprzymierzeńczyń i sprzymierzeńców. Zebraliśmy wspaniałe grono i nigdy nie zapomnę tego uczucia, gdy Agnieszka Graff serdecznie zareagowała, dopisując coś w brzmieniu: „nie martwcie się, zagraniczne pisma naukowe też nie płacą”. Ha! A więc byliśmy jak te zagraniczne pisma, z którymi współpracowała wybitna publicystka i badaczka! Jacie kręcę! Można umierać!
No i rzeczywiście. Z czasem po prostu przestaliśmy wydawać kolejne numery, zatrzymując się ledwie na trzech pełnych wydaniach. Zgodnie z radą Agnieszki Graff nie martwiliśmy się za dużo i być może to nas zgubiło. Każde z nas poszło swoją drogą, być może tak wygląda dorosłość. Dzisiaj, gdy o tym wszystkim myślę, przychodzi mi do głowy Steve Martin ze swoim pocałunkiem. Zakochani, ale jednak nieszczęśliwie (trochę zdradzam tym samym fabułę filmu, trudno już).
Wracam tu do Szymona Kloski, który, może nie wiecie o tym Czytający Te Słowa Osoby, jest człowiekiem stanu skupienia ludzkiego napędzanego energią podobną do tej, która towarzyszyła nam, gdy ruszaliśmy z czasopismem. Nie dziwię się zatem, że zareagował na „uniGENDER” w taki, a nie inny sposób.
Spróbujmy zatem, wyruszmy w podróż. Natomiast ta reaktywacja nie może być prosta, także i z tego względu, że okoliczności są inne, a i historia, jak to się mawia, przyśpieszyła. Szczęściem w nieszczęściu wygląda jednak na to, że sprawy z gender wciąż nie są załatwione, i, niestety, prędko załatwione nie będą. Ale zróbmy z tego fascynującą podróż. Jak śpiewała Enya, sail away, sail away, sail away.
[1] http://katalog.czasopism.pl/index.php/UniGENDER
Tekstem Marcina Wilka uruchamiamy cykl Przez gender.