„Dopóki karnawał trwa, dopóty dla nikogo żadne inne życie, prócz karnawałowego, nie istnieje”1 – pisał Michaił Bachtin, wskazując na absolutność doświadczenia ludowego śmiechu. Tymczasem w Obituriantach, debiutanckiej powieści Weroniki Stencel, ta absolutność zamienia się w pełną grozy pułapkę. Groteskowa karuzela ruszyła – i nie można z niej wysiąść. Festyn trwa, ale nie przynosi katharsis. Radosny, groteskowy śmiech, który w ujęciu Bachtina uśmierca i odradza zarazem, w książce Stencel nie zapowiada końca, a odnowa nigdy nie nadchodzi. To śmiech rozgorączkowany, wręcz szalony, za sprawą którego traci się dech, a twarz sinieje w grymasie. Świat Kiszonego Miasteczka, zamieszkanego przez Bebony, nie jest kolebką radosnego życia, lecz pasożytniczym fantazmatem karmiącym się resztkami wyobraźni Riperta, klauna-brzuchomówcy, w którym żyją Obiturianci i który pełni funkcję swoistego błazna-Demiurga – tworzy bowiem w swojej wyobraźni wspomniane Kiszone Miasteczko. To właśnie w Kiszonym odbywa się Bebonarium – ogromne święto, w którego ramach Zamshelli leci kolorowym balonem, Rywesjel występuje z koniostropami i koniopęgami, tańczą Gyroserra i Urwikorpa. To święto tylko pozornie będące festiwalem rozwydrzenia i radości. Nie jest to bachtinowski karnawał, lecz jego widmowa parodia – festiwal bez wyjścia, symulacja pogrzebu, który nie oczyszcza, a więzi w rytuale wiecznego powtarzania. Karuzela traumy.
Obiturianci to debiut radykalny, wymykający się klasycznym pojęciom fabuły czy konstrukcji narracyjnej. Zamiast linearnie rozwijanej historii dostajemy kolaż scen, obrazów i językowych performensów, które składają się na groteskowy pejzaż Kiszonego Miasteczka – miejsca zamieszkanego przez fantasmagoryczne istoty Bebonów i ożywianego nieustannym festynem. Centralną postacią jest wspomniany już Ripert, artysta nieufny wobec słów, który wytwarza w swojej wyobraźni cały ten świat i jednocześnie staje się jego zakładnikiem. Powieść przypomina raczej psychodeliczną partyturę niż tradycyjną prozę: to eksperyment językowy, w którym rytm, dźwięk i brzmienie słów mają pierwszeństwo przed logiczną strukturą opowieści.

Tym, co najbardziej uderza w tej książce, jest sposób wypowiedzi – szalony, rozbuchany, roztańczony. Neologizmy, dziwaczne konstrukcje, słowotwórcze eksplozje tworzą aurę nieustannego lingwistycznego festynu. Można powiedzieć, że to właśnie jest karnawał wyobraźni: nie ciało, nie społeczność, ale sam język świętuje, rozsadza swoje granice, igra z brzmieniem, rodzi stwory i pejzaże. Kiszone Miasteczko powstaje nie tyle w głowie Riperta, ile w samym ruchu języka, w jego nienasyconej surrealistycznej energii. Niemniej ten językowy witalizm, który na pierwszy rzut oka jawi się jako czysta, dziecięca fantazja, bardzo szybko odsłania swoje ciemne oblicze wywołujące dreszcze.
Bo festyn u Stencel nie jest wspólnotą, lecz samotnością. Wyobraźnia Riperta, zamiast dawać mu panowanie nad światem, staje się polem pasożytniczej inwazji Obituriantów. Neologizmy, które miały bawić, zaczynają kąsać i szczypać. Radosny śmiech przemienia się w drgawkę, a groteskowy festyn w mechanizm, który sam siebie napędza – karuzelę traumy, od której nie ma ucieczki.
Michaił Bachtin, analizując twórczość François Rabelais’go, dostrzegł w karnawale nie tylko chwilowe zawieszenie porządku, lecz przede wszystkim akt twórczej negacji, „drugie życie ludu”, w którym to, co niskie, cielesne i materialne, odzyskiwało swą godność w groteskowym śmiechu. Śmiech ten miał moc odradzającą: obnażając i kompromitując hierarchie, jednocześnie otwierał przestrzeń nowego początku. Święto, jakim był karnawał, stanowiło dla Bachtina czasową, ale totalną transgresję – świat na opak, w którym można było doświadczyć jednocześnie śmierci i narodzin.
W powieści Stencel również mamy do czynienia ze światem na opak, ale zamiast żywiołu odnowy pojawia się tu parodia owej żywotności. Kiszone Miasteczko przypomina karnawałowy jarmark: festyn pełen dziwadeł, stworzonych z neologizmów i osobliwych obrazów, w którym każda rzecz zdaje się rozsadzać samą siebie. To język jest tutaj odpowiednikiem groteskowego ciała z utworów Rabelais’go – ekspansywny, płodny, nieustannie rodzący nowe formy. Ale o ile Rabelais ukazuje ciało groteskowe zasadniczo optymistycznie, jako uświęcające ciągłość życia i odradzanie, o tyle w ujęciu Stencel językowe ciało rodzi dziwaczne potwory, w tym tajemniczych Obituriantów, negujących śmierć nie przez odradzanie, lecz przez ciągłe pasożytnictwo.
W twórczości Rabelais’go groteska działała za pośrednictwem przesady, powiększenia, zmysłowego rozbuchania – to, co niskie, wciągało w siebie to, co wysokie, i niwelowało hierarchie. Stencel podąża podobnym tropem, tyle że wprowadza przesadę nie w cielesność, lecz w samo słowo. Jej neologizmy przypominają językowe monstra: z jednej strony finezyjne i fikuśne, a z drugiej – wykrzywione, karykaturalne, często brzmiące jak dziecięce zbitki sylab, ale przez to tylko bardziej niepokojące. Ten językowy karnawał jest więc zarazem potężny i złowrogi – zachwyca energią, a jednocześnie ujawnia, że za tą nieustanną zabawą kryje się pustka i strach.
Innymi słowy: Bachtin widział w radości Rabelais’go wyzwolenie i odrodzenie, tymczasem Stencel ukazuje groteskową radość, która więzi, alienuje. Karnawał, który miał być czasem wspólnoty, tutaj staje się samotną obsesją Riperta. Karuzela śmiechu, zamiast oczyszczać, zapętla się. Festyn trwa, ale nie dla wspólnej uciechy, lecz dla wyczerpywania wyobraźni jednostki.
Stencel tworzy więc obraz świata, w którym karnawał utracił swój pierwotny sens – wspólnotowej transgresji – i stał się czystą spektakularnością.
Ruch, muzyka, taniec, deszcz guzików – to nie przejawy żywiołu, lecz rekwizyty w teatrze, którego sens nieustannie się nam wymyka. Spektakl nie daje poczucia uczestnictwa, a serwuje jedynie jego obraz, symulację życia. Według tej logiki Ripert jest figurą podwójnie tragiczną: jako klaun miał rozśmieszać, lecz sam został uwięziony w widowisku, którego nie rozumie i którego nie może przerwać.
Tutaj po Bachtinie na scenę wkracza Jean Baudrillard. Kiszone Miasteczko nie ma swojego odniesienia poza głową Riperta, a jednocześnie jest realniejsze niż jego własne życie. Jest to hiperrzeczywistość: świat zbudowany z fantazmatów, które nie ukrywają już realnego, lecz ukrywają sam fakt, że realność przestała istnieć. Obiturianci, pasożytujący na wyobraźni Riperta, są w tym sensie figurą samego procesu symulacji – konsumują resztki jego wyobraźni, aby podtrzymać świat, który istnieje wyłącznie jako własna iluzja.
Dlatego właśnie Obiturianci – tytułowi, ale w powieści w zasadzie marginalni w porównaniu do Bebonów – nabierają ostatecznego znaczenia dopiero na końcu. Oni są tym, co pozostaje, gdy spektakl i symulacja dopełniają swego dzieła. Są resztką, cichym orszakiem pogrzebowym, który nie daje ostatecznego spełnienia, lecz trwa, powtarza i pasożytuje. Jeśli Bachtinowska groteska miała moc odradzania, to groteska Stencel jest groteską bez odnowy, widowiskiem oglądanym w samotności, symulacją zaprzeczającą wszelkiemu życiu. Karnawał zamienia się w karuzelę traumy, spektakl w pogrzeb (w dodatku pogrzeb, „który się nie odbył”), a język – w jaskrawego pasożyta karmiącego się samym sobą.
Obiturianci, którzy przez większość powieści czają się na marginesach narracji, dopiero w finale odsłaniają swoją pełną wymowę. Nie są oni bohaterami dramatu, lecz jego cieniem, resztką, która trwa, gdy wszystko inne obraca się w karnawałowy pył. To nie oni tworzą widowisko, lecz widowisko samo ich rodzi – są pasożytniczym produktem festynu, jego nieuchronnym następstwem.
W ujęciu Bachtina śmiech miał moc grzebania i odradzania, ciało groteskowe – moc płodzenia. W powieści Stencel śmiech grzebie bez końca, a ciało języka płodzi jedynie widma; Baudrillard nazwałby Kiszone Miasteczko hiperrzeczywistością karmiącą się wyłącznie sobą. To dlatego Obiturianci nie mówią własnym głosem, lecz są milczącym konduktem – to echo samego Riperta, echo autorki, echo naszej zbiorowej wyobraźni, która nie znajduje już odniesienia w realności.
Ich obecność jest więc klauzulą bez klamry: zamiast zakończenia mamy powtarzalność, zamiast katharsis – widmowy korowód. Obiturianci są znakiem, że współcześnie festyn nie kończy się nigdy, że karuzela nadal się kręci, choć nikt nie pamięta, kto wpuścił nas na jej pokład. Są figurą wiecznego pogrzebu, w którym śmierć nie wyzwala, lecz jest w nieskończoność powtarzana.
Tak oto tytułowa grupa, niemal nieobecna w samej fabule, staje się dobitnym zwieńczeniem książki. Obiturianci są ostatnim dowodem na to, że mamy do czynienia nie z karnawałem życia, lecz z karnawałem śmierci – festiwalem wyobraźni, który przekształcił się w karuzelę traumy.
Powieść Stencel jest niezwykle bogata językowo – to lingwistyczny festiwal, w którym każdy neologizm, każde dziwne połączenie słów staje się nowym stworzeniem, nową formą życia.
Ta wyobraźnia zapiera dech w piersiach, ale równie mocno przytłacza: zamiast przestrzeni zabawy otwiera przed nami labirynt, w którym tracimy orientację. Nie jest to czczy surrealizm ani kaprys formalny – to literatura, w której za pomocą języka konstruuje się całą maszynerię alienacji i wyparcia. To właśnie język – rozpasany, nieokiełznany, groteskowy – odsłania, jak współczesny podmiot spycha swoje lęki i traumy w głąb fantazmatów, by tam zrodziły widmowe światy, w których zamiast pocieszenia czeka tylko dezorientacja i samotność.
Debiut Stencel jest przez to odważny do granic – a może właśnie zbyt odważny, by mógł przebić się do głównego nurtu. Jego skromna recepcja nie wynika ze słabości tekstu, lecz ze swoistego nadmiaru – z faktu, że ten językowy karnawał nie daje odbiorcy łatwej radości, ale zmusza go do konfrontacji z własnym zmęczeniem, chaosem i smutkiem. To literatura, która pozwala czytelnikowi dostrzec, że współczesna wyobraźnia – bombardowana bodźcami, impulsami i imitacjami – sama staje się źródłem traumy.
I może właśnie tu tkwi morał Obituriantów: w obrazie najweselszego klauna, który sam cierpi na depresję. Ripert, jak Pagliacci, może bawić tłumy w Kiszonym Miasteczku, ale sam nie znajduje w nim ulgi. Kiedy lekarz mówi: „idź zobacz Pagliacciego, on cię rozweseli”, a pacjent odpowiada: „doktorze, ale to ja jestem Pagliacci”, słyszymy echo tej książki. Obiturianci kończą się podobnie – nie oczyszczeniem, lecz cichą świadomością, że festyn nigdy się nie skończy, a klaun, który nas rozśmiesza, sam na zawsze pozostanie zamknięty w karuzeli traumy.
1 M. Bachtin, Twórczość Franciszka Rabelais’go a kultura ludowa średniowiecza i renesansu, tłum. A. i A. Goreniowie, oprac., wstęp i kom. S. Balbus, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1975, s. 64.