Ze wszystkich możliwych dróg (choć to nieprecyzyjne określenie, chyba że uwzględnimy też drogi morskie) wybraliśmy taką: samochodami do Szczecina, nocleg gdzieś na obrzeżach miasta, przekroczenie granicy przejściem w Kołbaskowie na A6, potem autobahnem nr 11 obok Pasewalku (dziś znanego głównie jako miasto, gdzie placówki medyczne hurtowo zajmują się Polkami, które chwilowo uciekły z kraju przed paragrafami prawa antyaborcyjnego), potem dwudziestką i lokalnymi już drogami do Stralsundu i jeszcze dalej ku Rugii – aż do Sassnitz – na prom. Promem dwie godziny z hakiem i w sumie półtora dnia, by wylądować w porcie Ronneby…
Dzisiaj takie rozwiązanie powszechnie podpowiadają internetowe kalkulatory trasy, ale wówczas nie było to tak oczywiste. Posługiwanie się drukowanymi mapami drogowymi miało w sobie coś z wyzwania i przygody. Kiedy planowało się, dajmy na to, górską wyprawę pieszą, warto było wyposażyć się na przykład w kurwimetr, czyli krzywomierz – w klasycznej wersji przyrząd o obrotowej ząbkowanej tarczy, który pokazywał na mapie realne odległości po biegnącej zakrzywionymi łukami trasie. Dzięki niemu w terenie górzystym łatwiej można skalkulować rzeczywisty dystans oraz czas przejścia danej drogi. GPS wszystkie te zabiegi unicestwia, to znaczy ułatwia, ale przez chwilę może warto zastanowić się, jak wyglądałoby podróżowanie bez GPS-u, gdyby go nagle wyłączono. Jest takie, dziś już antyczne, a jednak wciąż aktualne opowiadanie Stanisława Lema o tym, jak wyglądałby upadek świata, gdyby elektryczność została globalnie wyłączona. A gdyby tak niespodziewanie wyłączono internet – z powodu wojny, kryzysu cywilizacyjnego czy może jeszcze innych dramatycznych katastrof? GPS-u nie ma i jak sobie poradzić? Zgroza – prawda? – dla wszystkich, którzy na oczy nie widzieli prawdziwej mapy. W takich chwilach seniorzy, dla których mapa papierowa (dziś już raczej plastikowa lub laminowana) nie jest archeologicznym artefaktem z przeszłości i którzy przeszli przeszkolenie w harcerstwie albo choćby na lekcjach przysposobienia obronnego, mogą okazać się nieocenieni. Nie lekceważcie seniorów, zwłaszcza w perspektywie apokalipsy. Dzisiejsi surwiwalowcy i prepersi od niejednego z nich mogliby się wiele nauczyć.
Kiedy jest ładna pogoda, a prom właśnie wychodzi z przystani w Sassnitz, po stronie bakburty wyłaniają się sławne kredowe klify, uwieczniane wielokrotnie przez rożnych malarzy. Najbardziej lubię wersję Caspara Davida Friedricha, Kreidefelsen auf Rügen, znajdującą się obecnie w Museum Oskar Reinhart am Stadtgarten w Winterthur. Z poziomu wody białe skały nie wyglądają aż tak dramatycznie jak na obrazie malarza, ale Friedrichowi chodziło nie tyle o oddziałujący na emocje krajobraz (choć o niego również, w epoce romantyzmu taki przekaz bardzo się liczył), ile raczej o metaforyczne oddanie rożnych dróg poznawania – w sensie epistemologicznym – co ilustrują swym zachowaniem i postawą wszystkie trzy postaci (dwóch mężczyzn i kobieta) przedstawione na płótnie.
Jeśli usłyszycie gdzieś, że Bornholm (wyspa na Bałtyku należąca do Danii, choć przecież mogłaby też być szwedzka albo polska, gdyby historia obrała inną drogę) ma specyficzny mikroklimat przypominający ten śródziemnomorski – uwierzcie. W stosownych źródłach czytamy: „Bornholm […] doświadcza cieplejszej wody w sezonie letnim ze względu na kilka czynników. Po pierwsze, wyspa jest oddalona od brzegu, co minimalizuje wpływ ujść rzek i dużych miast na temperaturę wody. Po drugie, płytkie wody wokół Bornholmu nagrzewają się szybciej pod wpływem słońca, co przyczynia się do wyższej temperatury. Dodatkowo obecność prądów cieplejszych z Morza Północnego również wpływa na podniesienie temperatury wody w rejonie Bornholmu”.
Ów quasi-śródziemnomorski mikroklimat spowodował, że na wyspie uprawiana jest winorośl, ale – powiedzmy to bez ogródek – lokalne wina są na ogół tyleż drogie, co średnie. Winiarnia Chateau Lille Gadegard wyrabia wina od 2003 roku, bo przez długie lata w Danii obowiązywał zakaz uprawiania krzewów winorośli ze względu na nadprodukcję wina w innych krajach. Logika myślenia i ścieżki decyzyjności Unii Europejskiej potrafią nieźle i przykro zadziwić nawet entuzjastów – jak to się w Rosji mówi – Евросоюзa, co inspirujący się najwyraźniej nieliberalnym Wschodem rodzimi narodowcy przekręcają złośliwie na „eurokołchoz”. Dziwne to, dziwne, zwłaszcza że Duńczycy od dekad utrzymują się w czołówce konsumentów wina na świecie (w 2002 roku trzydzieści dwa litry na osobę). Bruksela zezwoliła wreszcie Danii na limitowaną w rozmaity sposób, na przykład areałem, produkcję trunku dopiero w 2000 roku. No dobrze, oddajmy mu sprawiedliwość, przywołując choćby niektóre imiona. Spod czułych rąk winiarzy Lille Gadegard wychodzą między innymi Bornholm Mousserende Jordbær (musujące różowawe), Bornholm Mousserende Stikkelsbær (białe), Bornholm Mousserende Solbær (różowe), Bornholm Rodvin (czerwone).
Miejscowe supermarkety, osobliwie Netto, oferują natomiast bogaty wybór win z nowego świata oraz francuskich (i nie ma się co dziwić, skoro mąż królowej – Henri de Laborde de Monpezat – z rodu Franków pochodzi), tradycyjnie w szklanych butelkach, ale i w trzy- lub pięciolitrowych kartonach wyposażonych w zgrabny kurek (niegdyś szczyt mody w Skandynawii, u nas w zasadzie niewidywane). Tak przysposobione zachowują, jak wiadomo, świeżość przez kilka dni, co było jednak dla nas, nieobytych w tej materii, sporym wtedy odkryciem, a dziś jest wiedzą powszechną wśród tych, którzy mienią się wine lovers, a których nie stać, by z dużą częstotliwością popijać dostojne Chablis, Amarone czy inne Barolo (podobno, jak plotka niesie, ulubione przez brukselskich eurokratów), a może nawet zwykłe, nieco tylko droższe wina.
Wynajęliśmy wraz z drugą zaprzyjaźnioną rodziną – a było to w czasach sprzed eksplozji popularności Airbnb czy serwisów typu Booking.com lub Tripadvisor.com – bardzo przyzwoity domek w południowej części wyspy, w okolicach Dueodde Fyr. To były lata spokoju i odwilży politycznej po upadku muru, świat postsowiecki się rozpadł, a i Rosja wydawała się wtedy stać na ostatnich nogach, więc wojska na wyspie nie uświadczyłeś. W pobliżu działała jednak, pewnie bardziej prewencyjnie, wojskowa instalacja – dziwny radar umieszczony na solidnej ceglanej wieży obracał się nieustająco. Południowe plaże Bornholmu przypominają te z Karaibów – bialutki, drobny piasek (w średniowieczu eksportowany i wypełniający dziewięćdziesiąt procent klepsydr na kontynencie), absolutny spokój, brak tłumów i jakiejkolwiek komercji. Żadnych lodów, waty cukrowej, grillów z rybą, żadnych dmuchanych zjeżdżalni i trampolin dla najmłodszych, żadnej muzyki: po prostu pustawa plaża, odbój fal, łagodna bryza.
Zachód imponował w tamtych dniach jakością infrastruktury, poziomem usług, dostępnością i bogactwem towarów, logiczną i przyjazną organizacją cywilizacji na jej najniższym, ludzkim poziomie, rozmaitymi wynalazkami, jak choćby te kartony z winem, zmyślne narzędzia ogrodnicze i dla majsterkowiczów, recykling. Marzyło się, że kiedyś te wszystkie cuda będą i u nas dostępne. Jednak przyjechaliśmy tu dla spokoju, dla doświadczenia niespiesznego rytmu wakacyjnego życia, dla odrzucenia turystycznej manii, popychającej ludzi do odwiedzania i oglądania każdego znanego zabytku, każdego miejsca pamięci, każdej lokacji z jakichś istotnych przyczyn wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I dla poczucia bezpieczeństwa, bo nasz kraj za bardzo bezpieczny wtedy niespecjalnie uchodził. W latach, które tu wspominam, na wyspie stacjonowało wszystkiego dwóch policjantów w miesiącach niesezonowych, a latem z powodu napływającej rzeszy turystów załoga komisariatu była zwiększana o sto procent składu osobowego (sic!). Tak więc przyjechaliśmy tam dla doświadczenia nudy codzienności, absolutnego oderwania od jakichkolwiek obowiązków, choćby i podróżniczo-krajoznawczych.
Jednak to nie do końca prawda, pewne delikatnie zarysowane priorytety były wszak obecne.
Jeśli idzie o nasze i znajomych dzieci, były to priorytety ewidentnie rozrywkowe, ogniskujące się głównie na noszącym nieco ryzykowną z punktu widzenia naszego języka nazwę Parku Joboland (wcześniej Brandesgårdshaven), o którego istnieniu, niby nieopatrznie, a w istocie z całą premedytacją, napomknęliśmy im przed wyjazdem. Park założono w 1933 roku, niemal wszystkie atrakcje są tu albo napędzane ręcznie, albo z wykorzystaniem sił fizycznych (na przykład siły bezwładu), a niektóre sprzęty służą od dobrych kilkudziesięciu lat. Przy karuzeli spotkaliśmy dostojną seniorkę, która kręciła mechanizmem obrotu niczym zaprzężony koń, chodząc wokół urządzenia, a jej wnuczka fikała radośnie w krzesełku. Gdy zaoferowałem pomoc, dama uprzejmie, acz stanowczo podziękowała, mówiąc, że ongiś jej rodzice kręcili drewnianą karuzelą dla niej, a teraz ona robi to dla swojej ukochanej Astrid. W promocyjnych materiałach napisano: „Na terenie Jobolandu znajduje się między innymi park wodny o pow. 6000 m2 z podgrzewaną wodą i zjeżdżalniami. W ZOO spotkamy wiele gatunków małp, ostronosy, lamy, kozy, woły, papugi, kangury, lemury katta, mangusty pręgowane, osły, króliki i wiele więcej. Duży, pełny kwiatów ogród zaprasza na wiele atrakcji. Można skorzystać z łodzi wiosłowych, minigolfa, poduszek do skakania i parku dla miłośników wspinaczki. Wykonać lot na powierzchni wody w nautic jet lub szalone wirowanie 360 stopni w luna loop”. Rzeczywiście, dzieciaki wsiąkały w atrakcje na wiele godzin, a rodzice, nawet jeśli towarzyszyli im od czasu do czasu, mieli chwilę na relaks przy piwku.
K. natomiast przyświecały, jak to troskliwej i dbającej o rozwój naszych pociech matce, cele edukacyjne, a więc wizyta w Naturbornholm, Muzeum Historii Naturalnej w Aakirkeby. Jest to, jak piszą: „jedyne miejsce w Europie, gdzie wyraźnie widać granicę między platformą wschodnioeuropejską a paleozoiczną Europą Zachodnią” – jednym krokiem można pokonać miliard lat! Prawda to – byliśmy, sami widzieliśmy, choć na żywo rzecz cała nie wygląda spektakularnie; gdyby nie rzetelne opisy i specjalna ścieżka tematyczna prowadząca do odsłoniętego spod ziemi styku płyt, można by przejść obok i nawet nie zwrócić na to miejsce zbytniej uwagi. Naturbornholm utrzymane jest w stylu bliskim Centrum Nauki Kopernik z warszawskiego Powiśla, wtedy jednak takich placówek w naszym kraju nie uświadczyłeś, więc nawet dzieci oglądały interaktywną, multimedialną ekspozycję z szeroko rozdziawionymi ustami.
A ja? Co mnie korciło, by tam pojechać? Czym ciekawszym niż słodkim nicnierobieniem miałem się zająć na tej wyspie, położonej z dala od wszystkiego i wydającej się obojętną na paroksyzmy świata? Otóż chciałem dotrzeć do miejsca, gdzie 5 marca 1953 roku wylądował samolotem MiG-15bis (inne źródła mówią, że to był LIM-2, czyli polska licencja MiG-a) polski pilot wojskowy podporucznik Franciszek Jarecki, który dzięki swojemu wyczynowi stał się pierwszym uciekinierem w odrzutowcu zza żelaznej kurtyny. Zamierzałem dowiedzieć się o tym czegoś więcej. Jarecki wyleciał na patrol ze Słupska, po czym w chmurach zgubił partnera, skręcił w kierunku otwartego Bałtyku, dał czadu, nurknął w dół do dwieście metrów nad poziom morza i tyle go widzieli. Radary i prymitywne systemy przeciwlotnicze, zwłaszcza po sowieckiej stronie kurtyny, pozostawiały jeszcze wówczas wiele do życzenia. Akurat 5 marca 1953 roku był bardzo symbolicznym dniem, bo właśnie wtedy umarł Stalin (niech mu ziemia ciężką będzie). Jarecki wylądował na polowym lotnisku, niewiele różniącym się od zwyczajnej łąki czy rżyska – zapewne na tym, które dało początek obecnemu cywilnemu dworcowi lotniczemu w Ronne. Tam specjaliści ze Stanów Zjednoczonych wezwani przez władze duńskie dokładnie sprawdzili samolot. To znaczy: rozebrali go i wykonali drobiazgową dokumentację. MiG uchodził za co najmniej dobrą maszynę – właśnie trwała, dogasająca co prawda, wojna w Korei, gdzie samoloty te wykorzystywano do walki z amerykańskimi North American F-86 Sabre. Ze względu na swe liczne zalety awioniczne MiG-i, nawet w rękach niedoświadczonych północnokoreańskich pilotów, sprawiały znaczne kłopoty przeciwnikom. Każda wiedza o maszynie była więc użyteczna. Zgodnie z przepisami międzynarodowymi kilka tygodni później strona duńska, będąca formalnie dysponentem samolotu, odesłała MiG-a statkiem do Polski.
Jarecki pozostał na Zachodzie i odniósł życiowy sukces. Z Danii przeniósł się do Londynu, gdzie generał Władysław Anders przyznał mu Krzyż Zasługi. Następnie polski pilot udał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie przekazał kluczowe informacje o nowoczesnych samolotach radzieckich i niuansach taktyki walki powietrznej w siłach lotniczych sowieckiego bloku. Wśród osób, które uścisnęły mu wtedy dłoń, był prezydent Dwight D. Eisenhower. Jarecki otrzymał nagrodę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów, przyznano mu również amerykańskie obywatelstwo. W USA studiował między innymi w Alliance College i zajął się biznesem. W 1968 roku założył fabrykę Jarecki Valves w Fairview w Pensylwanii, produkującą rożnego rodzaju zawory kulowe, a w 1980 roku kupił Commodore Downs, lokalny tor wyścigów konnych. Umarł jako zamożny człowiek i ojciec szóstki dzieci z dwóch małżeństw.
Na Bornholmie nie znalazłem jednak po nim żadnych śladów, więc rozczarowanie – miejsce lądowania zabudowane i bez jakiegokolwiek upamiętnienia Jareckiego, a jeślibym chciał obejrzeć mundur/kombinezon, w którym uciekał, musiałbym udać się do Waszyngtonu, do Narodowego Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej (na co się raczej nie zanosi). Zatem z mojej perspektywy – klęska.
W letnich miesiącach zmierzch zapada między godziną 23.00 a 24.00. Czytania książek o tej porze dnia, gdy horyzont jest krwistoczerwony, a słońce tonie w szafirowogranatowym morzu, nie da się z niczym porównać. Zabrałem ze sobą głównie kryminały skandynawskich pisarzy, Henninga Mankella czy Jo Nesbø. Do poważniejszych lektur związanych z wyspą próbowałem dotrzeć po latach, zwłaszcza po drugiej tam podroży. Ale książka Bornholm, Bornholm Huberta Klimki-Dobrzanieckiego okazała się nie dość, że historycznie retroaktywna, to jeszcze depresyjna i mroczna, jak to w polskiej literaturze, czy szerzej: sztuce współczesnej często bywa. O historii Bornholmu poczytać można głównie w opracowaniach typu klasyczna Historia Danii Władysława Czaplińskiego i Konrada Górskiego. Tłukli się o tę wyspę wszyscy znad Bałtyku – Wikingowie, Danowie, Wenedzi, Duńczycy, Szwedzi, Niemcy i Hanza, nawet gdańskie okręty stoczyły u jej brzegów zwycięską bitwę z liczniejszą flotyllą duńsko-inflancką podczas wojny trzynastoletniej. Ten przekładaniec pretendentów do rządzenia wyspą przypomniał mi od razu Herbertowską frazę, gdy pod murami Oblężonego Miasta przetaczali się:
Goci Tatarzy Szwedzi hufce Cesarza pułki Przemienienia Pańskiego
kto ich policzy
kolory sztandarów zmieniają się jak las na horyzoncie
od delikatnej ptasiej żółci na wiosnę przez zieleń czerwień do zimowej czerni[1]
Z tamtych dawnych czasów pozostały niepowtarzalne rotundowe kościoły, zdolne stać się fortecami i spichrzami jednocześnie, oraz imponujące ruiny średniowiecznego zamku Hammershus, największego tego typu obiektu w północnej Europie.
Wiek XX ze swymi dwiema wojnami, starciem totalitaryzmów, żelazną kurtyną obszedł się z wyspą i jej mieszkańcami na ogół łagodnie. Co prawda przeżyła ona podczas drugiej wojny dwie okupacje: najpierw, od kwietnia 1940 roku, niemiecką, a potem – od kwietnia 1945 do kwietnia 1946 roku – sowiecką. Nie były uciążliwe, a Bornholmczycy zachowali się heroicznie, wywieźli bowiem na łodziach rybackich do neutralnej Szwecji niemal całą lokalną społeczność żydowską.
Ta wyspa łatwo zyskuje sympatię odwiedzających. Z zażenowaniem oglądałem więc film Fucking Bornholm Anny Kazejak z pandemicznego 2022 roku – obraz o wakacyjnej masakrze psychologicznej zaistniałej między dwiema rodzinami przybyłymi tam w celach wypoczynkowych. Jego twórcy najwyraźniej zbytnio zainspirowali się słynnym Fucking Amal Lukasa Moodyssona z końca lat 90. minionego wieku, no i oczywiście Rzezią Romana Polańskiego z 2011 roku – jakby chcieli potwierdzić tezy interpretacyjne Krzysztofa Vargi, który w swoich newsweekowych felietonach pisał, że dziewięćdziesiąt procent wytworów polskiej produkcji filmowej wykazuje brak oryginalności. A jeśli na podstawie tego filmu próbowalibyście sobie wyobrazić, jak Bornholm wygląda, to tego nie czyńcie.
Wypada jeszcze opowiedzieć o swoistej epifanii. O doświadczeniu nieba w gębie. Sol over Gudhjem (Słońce nad Gudhjem) trzeba tu wysławiać. Niby to zwykła kanapka, ale po jej zjedzeniu nikt już takim określeniem nie będzie się posługiwał, a wręcz uzna je za świętokradcze. Podstawę stanowi ciemne żytnie pieczywo zwane rugbrød. Duński chleb rożni się od tego wypiekanego w innych częściach Europy – jest ciemniejszy i nieco bardziej kwaśny, no i – co ważne dla dietetyków oraz wszystkich miłośników diet – bogaty w błonnik i minerały, takie jak fosfor czy magnez, w proteiny i witaminę B1. Jego przygotowanie i upieczenie zajmuje ponad dwadzieścia cztery godziny. Chleb smarowany jest masłem (możliwe obie wersje: klasyczne lub lekko solone), na to idzie filetowany śledź wędzony w gorącym dymie (dlatego najlepiej jeść w lokalach położonych obok rogeri, czyli wędzarni o bardzo charakterystycznym kształcie architektonicznym – olbrzymie kominy! – i utrzymanych w kolorystyce niemal identycznej jak destylarnie whisky w Szkocji: biel i czerń), dalej cebula, szczypiorek, rzodkiewka i corona mundi – surowe żółtko. Sól, koniecznie morska, i pieprz – rzeczy oczywiste. To w miasteczku Gudhjem na północnowschodnim wybrzeżu Bornholmu miała narodzić się ta potrawa, czy może raczej przekąska, która nikogo nie pozostawi obojętnym. Ktoś tam chyba jednak nie zadbał o rejestrację znaku towarowego, bo spotkać można choćby Sol over Svaneke, Sol over Naxo czy Sol over Bornholm. Danie je się sztućcami, a towarzyszyć mu może sałatka ziemniaczana oraz piwo.
Zwykłego lagera dostanie się w każdym miejscu, mainstreamowe firmy duńskie są międzynarodowo rozpoznawalne: Carlsberg, Tuborg, Faxe… Ale na Bornholmie działa kilka browarów kraftowych, z których najsłynniejszy jest chyba Svaneke Bryghus. Znajduje się on w malowniczym, wspomnianym już Svaneke i słynie z wysokiej jakości piw warzonych z lokalnych składników. Można zatem polecić jego produkty z całą szczerością. Browar mieści się przy samym zabytkowym rynku (starówka Svaneke zdobyła w 1975 roku tytuł najlepiej zadbanej w całej zachodniej Europie), skąd wyrusza konny omnibus, ciągnięty przez wielkie konie rasy shire, i skąd, jeśli tylko dobrze usiąść, popatrzeć można na port, w przewodnikach turystycznych zwany uporczywie mariną, choć prócz przystani dla jachtów pełni też niewielkie funkcje przeładunkowe i rybackie.
W lokalu stoją miedziane kadzie, gdzie warzone są rozmaite oryginalne chmielowe atrakcje, na przykład Mørk Guld – sztandarowy miejscowy lager (5,7 procent), ale miejsce przyjazne jest i innym niszowym wytwórcom, znajdziemy w nim choćby czekoladowe KjærStrup Stout (6 procent) z browaru GourmetBryggeriet z Roskilde, a nawet litewski kraft Red Hot Chili Ale z nanobrowaru Lake Terror – jak sama nazwa wskazuje, z mocnym posmakiem ostrości. Bardzo to piękne miejsce, sprzyjające też lekturom. Piwa podawane są w stylizowanych kieliszkach (podobnie jak w Belgii serwowane są piwa wiśniowe typu kriek), bliższym tym do brandy czy koniaku.
Na wyspie działają też młodsze i wciąż mniej znane piwne mikrowytwórnie, takie jak Penyllan, Small Batch, wspominany już Lille Gadegård czy Chrool, a kopenhaski (akurat bardzo internacjonalnie poważany) Mikkeller prowadzi tu również swoje interesy.
Anonimowym Alkoholikom polecić natomiast wypada lokalne wody mineralne (choć żadna nie likwiduje tak szybko i doskonale objawów katzenjammera jak krynicka woda Zuber, no ale AA ta uwaga nie dotyczy) oraz jogurtopodobne napitki ze słynnej na cały kraj bornholmskiej przetwórni w Klemensker. W tym miejscu wyrabia się również bardzo cenione sery pleśniowe – Bornholms Andelsmejeri, czyli Bornholmska Spółdzielnia Mleczarska, założona w 1886 roku, szczyci się międzynarodowymi medalami za ser Sct. Clemens Danablu.
Powrót z tej krainy szczęśliwości był tyleż żmudny, co obfitujący w rozmaite niespodzianki. Tym razem przez obwodnicę Berlina do A12 i ku granicy. Gdzieś za Słubicami – Autostrada Wolności była jeszcze w powijakach – spotkaliśmy w przydrożnym zajeździe grupę ukraińskich kierowców TIR-ów, zamawiających piwo. „Prosim dać tiopłe” – usłyszeliśmy życzenie skierowane pod adresem kelnerki. „Ale zimne lepsze” – odpowiedziała lekko zdezorientowana. „Tiopłe łutsze” – skrzywił się autorytatywnie jeden z kierowców.
No i takie dostał, podobnie jak jego towarzysze.
Byliśmy zdezorientowani.
[1] Z. Herbert, Raport z oblężonego miasta [w:] tegoż, Wiersze zebrane. Wydanie nowe, oprac. R. Krynicki, Kraków: Wydawnictwo a5, 2021, s. 531.