Bornholmskie ciecze

Ze wszyst­kich moż­li­wych dróg (choć to nie­pre­cy­zyj­ne okre­śle­nie, chy­ba że uwzględ­ni­my też dro­gi mor­skie) wybra­li­śmy taką: samo­cho­da­mi do Szcze­ci­na, noc­leg gdzieś na obrze­żach mia­sta, prze­kro­cze­nie gra­ni­cy przej­ściem w Koł­ba­sko­wie na A6, potem auto­bah­nem nr 11 obok Pase­wal­ku (dziś zna­ne­go głów­nie jako mia­sto, gdzie pla­ców­ki medycz­ne hur­to­wo zaj­mu­ją się Polka­mi, któ­re chwi­lo­wo ucie­kły z kra­ju przed para­gra­fa­mi pra­wa anty­abor­cyj­ne­go), potem dwu­dziest­ką i lokal­ny­mi już dro­ga­mi do Stral­sun­du i jesz­cze dalej ku Rugii – aż do Sas­snitz – na prom. Pro­mem dwie godzi­ny z hakiem i w sumie pół­to­ra dnia, by wylą­do­wać w por­cie Ron­ne­by…

Dzi­siaj takie roz­wią­za­nie powszech­nie pod­po­wia­da­ją inter­ne­to­we kal­ku­la­to­ry tra­sy, ale wów­czas nie było to tak oczy­wi­ste. Posłu­gi­wa­nie się dru­ko­wa­ny­mi mapa­mi dro­go­wy­mi mia­ło w sobie coś z wyzwa­nia i przy­go­dy. Kie­dy pla­no­wa­ło się, daj­my na to, gór­ską wypra­wę pie­szą, war­to było wypo­sa­żyć się na przy­kład w kur­wi­metr, czy­li krzy­wo­mierz – w kla­sycz­nej wer­sji przy­rząd o obro­to­wej ząb­ko­wa­nej tar­czy, któ­ry poka­zy­wał na mapie real­ne odle­gło­ści po bie­gną­cej zakrzy­wio­ny­mi łuka­mi tra­sie. Dzię­ki nie­mu w tere­nie górzy­stym łatwiej moż­na skal­ku­lo­wać rze­czy­wi­sty dystans oraz czas przej­ścia danej dro­gi. GPS wszyst­kie te zabie­gi uni­ce­stwia, to zna­czy uła­twia, ale przez chwi­lę może war­to zasta­no­wić się, jak wyglą­da­ło­by podró­żo­wa­nie bez GPS‑u, gdy­by go nagle wyłą­czo­no. Jest takie, dziś już antycz­ne, a jed­nak wciąż aktu­al­ne opo­wia­da­nie Sta­ni­sła­wa Lema o tym, jak wyglą­dał­by upa­dek świa­ta, gdy­by elek­trycz­ność zosta­ła glo­bal­nie wyłą­czo­na. A gdy­by tak nie­spo­dzie­wa­nie wyłą­czo­no inter­net – z powo­du woj­ny, kry­zy­su cywi­li­za­cyj­ne­go czy może jesz­cze innych dra­ma­tycz­nych kata­strof? GPS‑u nie ma i jak sobie pora­dzić? Zgro­za – praw­da? – dla wszyst­kich, któ­rzy na oczy nie widzie­li praw­dzi­wej mapy. W takich chwi­lach senio­rzy, dla któ­rych mapa papie­ro­wa (dziś już raczej pla­sti­ko­wa lub lami­no­wa­na) nie jest arche­olo­gicz­nym arte­fak­tem z prze­szło­ści i któ­rzy prze­szli prze­szko­le­nie w har­cer­stwie albo choć­by na lek­cjach przy­spo­so­bie­nia obron­ne­go, mogą oka­zać się nie­oce­nie­ni. Nie lek­ce­waż­cie senio­rów, zwłasz­cza w per­spek­ty­wie apo­ka­lip­sy. Dzi­siej­si sur­wi­wa­low­cy i pre­per­si od nie­jed­ne­go z nich mogli­by się wie­le nauczyć.

Kie­dy jest ład­na pogo­da, a prom wła­śnie wycho­dzi z przy­sta­ni w Sas­snitz, po stro­nie bak­bur­ty wyła­nia­ją się sław­ne kre­do­we kli­fy, uwiecz­nia­ne wie­lo­krot­nie przez roż­nych mala­rzy. Naj­bar­dziej lubię wer­sję Caspa­ra Davi­da Frie­dri­cha, Kre­ide­fel­sen auf Rügen, znaj­du­ją­cą się obec­nie w Museum Oskar Rein­hart am Stadt­gar­ten w Win­ter­thur. Z pozio­mu wody bia­łe ska­ły nie wyglą­da­ją aż tak dra­ma­tycz­nie jak na obra­zie mala­rza, ale Frie­dri­cho­wi cho­dzi­ło nie tyle o oddzia­łu­ją­cy na emo­cje kra­jo­braz (choć o nie­go rów­nież, w epo­ce roman­ty­zmu taki prze­kaz bar­dzo się liczył), ile raczej o meta­fo­rycz­ne odda­nie roż­nych dróg pozna­wa­nia – w sen­sie epi­ste­mo­lo­gicz­nym – co ilu­stru­ją swym zacho­wa­niem i posta­wą wszyst­kie trzy posta­ci (dwóch męż­czyzn i kobie­ta) przed­sta­wio­ne na płót­nie.

Jeśli usły­szy­cie gdzieś, że Born­holm (wyspa na Bał­ty­ku nale­żą­ca do Danii, choć prze­cież mogła­by też być szwedz­ka albo pol­ska, gdy­by histo­ria obra­ła inną dro­gę) ma spe­cy­ficz­ny mikro­kli­mat przy­po­mi­na­ją­cy ten śród­ziem­no­mor­ski – uwierz­cie. W sto­sow­nych źró­dłach czy­ta­my: „Born­holm […] doświad­cza cie­plej­szej wody w sezo­nie let­nim ze wzglę­du na kil­ka czyn­ni­ków. Po pierw­sze, wyspa jest odda­lo­na od brze­gu, co mini­ma­li­zu­je wpływ ujść rzek i dużych miast na tem­pe­ra­tu­rę wody. Po dru­gie, płyt­kie wody wokół Born­hol­mu nagrze­wa­ją się szyb­ciej pod wpły­wem słoń­ca, co przy­czy­nia się do wyż­szej tem­pe­ra­tu­ry. Dodat­ko­wo obec­ność prą­dów cie­plej­szych z Morza Pół­noc­ne­go rów­nież wpły­wa na pod­nie­sie­nie tem­pe­ra­tu­ry wody w rejo­nie Born­hol­mu”.

Ów quasi-śród­ziem­no­mor­ski mikro­kli­mat spo­wo­do­wał, że na wyspie upra­wia­na jest wino­rośl, ale – powiedz­my to bez ogró­dek – lokal­ne wina są na ogół tyleż dro­gie, co śred­nie. Winiar­nia Cha­te­au Lil­le Gade­gard wyra­bia wina od 2003 roku, bo przez dłu­gie lata w Danii obo­wią­zy­wał zakaz upra­wia­nia krze­wów wino­ro­śli ze wzglę­du na nad­pro­duk­cję wina w innych kra­jach. Logi­ka myśle­nia i ścież­ki decy­zyj­no­ści Unii Euro­pej­skiej potra­fią nie­źle i przy­kro zadzi­wić nawet entu­zja­stów – jak to się w Rosji mówi – Евросоюзa, co inspi­ru­ją­cy się naj­wy­raź­niej nie­li­be­ral­nym Wscho­dem rodzi­mi naro­dow­cy prze­krę­ca­ją zło­śli­wie na „euro­koł­choz”. Dziw­ne to, dziw­ne, zwłasz­cza że Duń­czy­cy od dekad utrzy­mu­ją się w czo­łów­ce kon­su­men­tów wina na świe­cie (w 2002 roku trzy­dzie­ści dwa litry na oso­bę). Bruk­se­la zezwo­li­ła wresz­cie Danii na limi­to­wa­ną w roz­ma­ity spo­sób, na przy­kład are­ałem, pro­duk­cję trun­ku dopie­ro w 2000 roku. No dobrze, oddaj­my mu spra­wie­dli­wość, przy­wo­łu­jąc choć­by nie­któ­re imio­na. Spod czu­łych rąk winia­rzy Lil­le Gade­gard wycho­dzą mię­dzy inny­mi Born­holm Mous­se­ren­de Jord­bær (musu­ją­ce różo­wa­we), Born­holm Mous­se­ren­de Stik­kels­bær (bia­łe), Born­holm Mous­se­ren­de Sol­bær (różo­we), Born­holm Rodvin (czer­wo­ne).

Miej­sco­we super­mar­ke­ty, oso­bli­wie Net­to, ofe­ru­ją nato­miast boga­ty wybór win z nowe­go świa­ta oraz fran­cu­skich (i nie ma się co dzi­wić, sko­ro mąż kró­lo­wej – Hen­ri de Labor­de de Mon­pe­zat – z rodu Fran­ków pocho­dzi), tra­dy­cyj­nie w szkla­nych butel­kach, ale i w trzy- lub pię­cio­li­tro­wych kar­to­nach wypo­sa­żo­nych w zgrab­ny kurek (nie­gdyś szczyt mody w Skan­dy­na­wii, u nas w zasa­dzie nie­wi­dy­wa­ne). Tak przy­spo­so­bio­ne zacho­wu­ją, jak wia­do­mo, świe­żość przez kil­ka dni, co było jed­nak dla nas, nie­oby­tych w tej mate­rii, spo­rym wte­dy odkry­ciem, a dziś jest wie­dzą powszech­ną wśród tych, któ­rzy mie­nią się wine lovers, a któ­rych nie stać, by z dużą czę­sto­tli­wo­ścią popi­jać dostoj­ne Cha­blis, Ama­ro­ne czy inne Baro­lo (podob­no, jak plot­ka nie­sie, ulu­bio­ne przez bruk­sel­skich euro­kra­tów), a może nawet zwy­kłe, nie­co tyl­ko droż­sze wina.

Wyna­ję­li­śmy wraz z dru­gą zaprzy­jaź­nio­ną rodzi­ną – a było to w cza­sach sprzed eks­plo­zji popu­lar­no­ści Airbnb czy ser­wi­sów typu Booking.com lub Tripadvisor.com – bar­dzo przy­zwo­ity domek w połu­dnio­wej czę­ści wyspy, w oko­li­cach Dueod­de Fyr. To były lata spo­ko­ju i odwil­ży poli­tycz­nej po upad­ku muru, świat post­so­wiec­ki się roz­padł, a i Rosja wyda­wa­ła się wte­dy stać na ostat­nich nogach, więc woj­ska na wyspie nie uświad­czy­łeś. W pobli­żu dzia­ła­ła jed­nak, pew­nie bar­dziej pre­wen­cyj­nie, woj­sko­wa insta­la­cja – dziw­ny radar umiesz­czo­ny na solid­nej cegla­nej wie­ży obra­cał się nie­usta­ją­co. Połu­dnio­we pla­że Born­hol­mu przy­po­mi­na­ją te z Kara­ibów – bia­lut­ki, drob­ny pia­sek (w śre­dnio­wie­czu eks­por­to­wa­ny i wypeł­nia­ją­cy dzie­więć­dzie­siąt pro­cent klep­sydr na kon­ty­nen­cie), abso­lut­ny spo­kój, brak tłu­mów i jakiej­kol­wiek komer­cji. Żad­nych lodów, waty cukro­wej, gril­lów z rybą, żad­nych dmu­cha­nych zjeż­dżal­ni i tram­po­lin dla naj­młod­szych, żad­nej muzy­ki: po pro­stu pusta­wa pla­ża, odbój fal, łagod­na bry­za.

Zachód impo­no­wał w tam­tych dniach jako­ścią infra­struk­tu­ry, pozio­mem usług, dostęp­no­ścią i bogac­twem towa­rów, logicz­ną i przy­ja­zną orga­ni­za­cją cywi­li­za­cji na jej naj­niż­szym, ludz­kim pozio­mie, roz­ma­ity­mi wyna­laz­ka­mi, jak choć­by te kar­to­ny z winem, zmyśl­ne narzę­dzia ogrod­ni­cze i dla maj­ster­ko­wi­czów, recy­kling. Marzy­ło się, że kie­dyś te wszyst­kie cuda będą i u nas dostęp­ne. Jed­nak przy­je­cha­li­śmy tu dla spo­ko­ju, dla doświad­cze­nia nie­spiesz­ne­go ryt­mu waka­cyj­ne­go życia, dla odrzu­ce­nia tury­stycz­nej manii, popy­cha­ją­cej ludzi do odwie­dza­nia i oglą­da­nia każ­de­go zna­ne­go zabyt­ku, każ­de­go miej­sca pamię­ci, każ­dej loka­cji z jakichś istot­nych przy­czyn wpi­sa­nej na listę świa­to­we­go dzie­dzic­twa UNESCO. I dla poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, bo nasz kraj za bar­dzo bez­piecz­ny wte­dy nie­spe­cjal­nie ucho­dził. W latach, któ­re tu wspo­mi­nam, na wyspie sta­cjo­no­wa­ło wszyst­kie­go dwóch poli­cjan­tów w mie­sią­cach nie­se­zo­no­wych, a latem z powo­du napły­wa­ją­cej rze­szy tury­stów zało­ga komi­sa­ria­tu była zwięk­sza­na o sto pro­cent skła­du oso­bo­we­go (sic!). Tak więc przy­je­cha­li­śmy tam dla doświad­cze­nia nudy codzien­no­ści, abso­lut­ne­go ode­rwa­nia od jakich­kol­wiek obo­wiąz­ków, choć­by i podróż­ni­czo-kra­jo­znaw­czych.

Jed­nak to nie do koń­ca praw­da, pew­ne deli­kat­nie zary­so­wa­ne prio­ry­te­ty były wszak obec­ne.

Jeśli idzie o nasze i zna­jo­mych dzie­ci, były to prio­ry­te­ty ewi­dent­nie roz­ryw­ko­we, ogni­sku­ją­ce się głów­nie na noszą­cym nie­co ryzy­kow­ną z punk­tu widze­nia nasze­go języ­ka nazwę Par­ku Jobo­land (wcze­śniej Bran­des­gård­sha­ven), o któ­re­go ist­nie­niu, niby nie­opatrz­nie, a w isto­cie z całą pre­me­dy­ta­cją, napo­mknę­li­śmy im przed wyjaz­dem. Park zało­żo­no w 1933 roku, nie­mal wszyst­kie atrak­cje są tu albo napę­dza­ne ręcz­nie, albo z wyko­rzy­sta­niem sił fizycz­nych (na przy­kład siły bez­wła­du), a nie­któ­re sprzę­ty słu­żą od dobrych kil­ku­dzie­się­ciu lat. Przy karu­ze­li spo­tka­li­śmy dostoj­ną senior­kę, któ­ra krę­ci­ła mecha­ni­zmem obro­tu niczym zaprzę­żo­ny koń, cho­dząc wokół urzą­dze­nia, a jej wnucz­ka fika­ła rado­śnie w krze­seł­ku. Gdy zaofe­ro­wa­łem pomoc, dama uprzej­mie, acz sta­now­czo podzię­ko­wa­ła, mówiąc, że ongiś jej rodzi­ce krę­ci­li drew­nia­ną karu­ze­lą dla niej, a teraz ona robi to dla swo­jej uko­cha­nej Astrid. W pro­mo­cyj­nych mate­ria­łach napi­sa­no: „Na tere­nie Jobo­lan­du znaj­du­je się mię­dzy inny­mi park wod­ny o pow. 6000 m2 z pod­grze­wa­ną wodą i zjeż­dżal­nia­mi. W ZOO spo­tka­my wie­le gatun­ków małp, ostro­no­sy, lamy, kozy, woły, papu­gi, kan­gu­ry, lemu­ry kat­ta, man­gu­sty prę­go­wa­ne, osły, kró­li­ki i wie­le wię­cej. Duży, peł­ny kwia­tów ogród zapra­sza na wie­le atrak­cji. Moż­na sko­rzy­stać z łodzi wio­sło­wych, mini­gol­fa, podu­szek do ska­ka­nia i par­ku dla miło­śni­ków wspi­nacz­ki. Wyko­nać lot na powierzch­ni wody w nautic jet lub sza­lo­ne wiro­wa­nie 360 stop­ni w luna loop”. Rze­czy­wi­ście, dzie­cia­ki wsią­ka­ły w atrak­cje na wie­le godzin, a rodzi­ce, nawet jeśli towa­rzy­szy­li im od cza­su do cza­su, mie­li chwi­lę na relaks przy piw­ku.

K. nato­miast przy­świe­ca­ły, jak to tro­skli­wej i dba­ją­cej o roz­wój naszych pociech mat­ce, cele edu­ka­cyj­ne, a więc wizy­ta w Natur­born­holm, Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej w Aakir­ke­by. Jest to, jak piszą: „jedy­ne miej­sce w Euro­pie, gdzie wyraź­nie widać gra­ni­cę mię­dzy plat­for­mą wschod­nio­eu­ro­pej­ską a pale­ozo­icz­ną Euro­pą Zachod­nią” – jed­nym kro­kiem moż­na poko­nać miliard lat! Praw­da to – byli­śmy, sami widzie­li­śmy, choć na żywo rzecz cała nie wyglą­da spek­ta­ku­lar­nie; gdy­by nie rze­tel­ne opi­sy i spe­cjal­na ścież­ka tema­tycz­na pro­wa­dzą­ca do odsło­nię­te­go spod zie­mi sty­ku płyt, moż­na by przejść obok i nawet nie zwró­cić na to miej­sce zbyt­niej uwa­gi. Natur­born­holm utrzy­ma­ne jest w sty­lu bli­skim Cen­trum Nauki Koper­nik z war­szaw­skie­go Powi­śla, wte­dy jed­nak takich pla­có­wek w naszym kra­ju nie uświad­czy­łeś, więc nawet dzie­ci oglą­da­ły inte­rak­tyw­ną, mul­ti­me­dial­ną eks­po­zy­cję z sze­ro­ko roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi.

A ja? Co mnie kor­ci­ło, by tam poje­chać? Czym cie­kaw­szym niż słod­kim nic­nie­ro­bie­niem mia­łem się zająć na tej wyspie, poło­żo­nej z dala od wszyst­kie­go i wyda­ją­cej się obo­jęt­ną na parok­sy­zmy świa­ta? Otóż chcia­łem dotrzeć do miej­sca, gdzie 5 mar­ca 1953 roku wylą­do­wał samo­lo­tem MiG-15bis (inne źró­dła mówią, że to był LIM‑2, czy­li pol­ska licen­cja MiG‑a) pol­ski pilot woj­sko­wy pod­po­rucz­nik Fran­ci­szek Jarec­ki, któ­ry dzię­ki swo­je­mu wyczy­no­wi stał się pierw­szym ucie­ki­nie­rem w odrzu­tow­cu zza żela­znej kur­ty­ny. Zamie­rza­łem dowie­dzieć się o tym cze­goś wię­cej. Jarec­ki wyle­ciał na patrol ze Słup­ska, po czym w chmu­rach zgu­bił part­ne­ra, skrę­cił w kie­run­ku otwar­te­go Bał­ty­ku, dał cza­du, nurk­nął w dół do dwie­ście metrów nad poziom morza i tyle go widzie­li. Rada­ry i pry­mi­tyw­ne sys­te­my prze­ciw­lot­ni­cze, zwłasz­cza po sowiec­kiej stro­nie kur­ty­ny, pozo­sta­wia­ły jesz­cze wów­czas wie­le do życze­nia. Aku­rat 5 mar­ca 1953 roku był bar­dzo sym­bo­licz­nym dniem, bo wła­śnie wte­dy umarł Sta­lin (niech mu zie­mia cięż­ką będzie). Jarec­ki wylą­do­wał na polo­wym lot­ni­sku, nie­wie­le róż­nią­cym się od zwy­czaj­nej łąki czy rży­ska – zapew­ne na tym, któ­re dało począ­tek obec­ne­mu cywil­ne­mu dwor­co­wi lot­ni­cze­mu w Ron­ne. Tam spe­cja­li­ści ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych wezwa­ni przez wła­dze duń­skie dokład­nie spraw­dzi­li samo­lot. To zna­czy: roze­bra­li go i wyko­na­li dro­bia­zgo­wą doku­men­ta­cję. MiG ucho­dził za co naj­mniej dobrą maszy­nę – wła­śnie trwa­ła, doga­sa­ją­ca co praw­da, woj­na w Korei, gdzie samo­lo­ty te wyko­rzy­sty­wa­no do wal­ki z ame­ry­kań­ski­mi North Ame­ri­can F‑86 Sabre. Ze wzglę­du na swe licz­ne zale­ty awio­nicz­ne MiG‑i, nawet w rękach nie­do­świad­czo­nych pół­noc­no­ko­re­ań­skich pilo­tów, spra­wia­ły znacz­ne kło­po­ty prze­ciw­ni­kom. Każ­da wie­dza o maszy­nie była więc uży­tecz­na. Zgod­nie z prze­pi­sa­mi mię­dzy­na­ro­do­wy­mi kil­ka tygo­dni póź­niej stro­na duń­ska, będą­ca for­mal­nie dys­po­nen­tem samo­lo­tu, ode­sła­ła MiG‑a stat­kiem do Pol­ski.

Jarec­ki pozo­stał na Zacho­dzie i odniósł życio­wy suk­ces. Z Danii prze­niósł się do Lon­dy­nu, gdzie gene­rał Wła­dy­sław Anders przy­znał mu Krzyż Zasłu­gi. Następ­nie pol­ski pilot udał się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, gdzie prze­ka­zał klu­czo­we infor­ma­cje o nowo­cze­snych samo­lo­tach radziec­kich i niu­an­sach tak­ty­ki wal­ki powietrz­nej w siłach lot­ni­czych sowiec­kie­go blo­ku. Wśród osób, któ­re uści­snę­ły mu wte­dy dłoń, był pre­zy­dent Dwi­ght D. Eisen­ho­wer. Jarec­ki otrzy­mał nagro­dę w wyso­ko­ści pięć­dzie­się­ciu tysię­cy dola­rów, przy­zna­no mu rów­nież ame­ry­kań­skie oby­wa­tel­stwo. W USA stu­dio­wał mię­dzy inny­mi w Allian­ce Col­le­ge i zajął się biz­ne­sem. W 1968 roku zało­żył fabry­kę Jarec­ki Valves w Fairview w Pen­syl­wa­nii, pro­du­ku­ją­cą roż­ne­go rodza­ju zawo­ry kulo­we, a w 1980 roku kupił Com­mo­do­re Downs, lokal­ny tor wyści­gów kon­nych. Umarł jako zamoż­ny czło­wiek i ojciec szóst­ki dzie­ci z dwóch mał­żeństw.

Na Born­hol­mie nie zna­la­złem jed­nak po nim żad­nych śla­dów, więc roz­cza­ro­wa­nie – miej­sce lądo­wa­nia zabu­do­wa­ne i bez jakie­go­kol­wiek upa­mięt­nie­nia Jarec­kie­go, a jeśli­bym chciał obej­rzeć mundur/kombinezon, w któ­rym ucie­kał, musiał­bym udać się do Waszyng­to­nu, do Naro­do­we­go Muzeum Lot­nic­twa i Prze­strze­ni Kosmicz­nej (na co się raczej nie zano­si). Zatem z mojej per­spek­ty­wy – klę­ska.

W let­nich mie­sią­cach zmierzch zapa­da mię­dzy godzi­ną 23.00 a 24.00. Czy­ta­nia ksią­żek o tej porze dnia, gdy hory­zont jest krwi­sto­czer­wo­ny, a słoń­ce tonie w sza­fi­ro­wo­gra­na­to­wym morzu, nie da się z niczym porów­nać. Zabra­łem ze sobą głów­nie kry­mi­na­ły skan­dy­naw­skich pisa­rzy, Hen­nin­ga Man­kel­la czy Jo Nes­bø. Do poważ­niej­szych lek­tur zwią­za­nych z wyspą pró­bo­wa­łem dotrzeć po latach, zwłasz­cza po dru­giej tam podro­ży. Ale książ­ka Born­holm, Born­holm Huber­ta Klim­ki-Dobrza­niec­kie­go oka­za­ła się nie dość, że histo­rycz­nie retro­ak­tyw­na, to jesz­cze depre­syj­na i mrocz­na, jak to w pol­skiej lite­ra­tu­rze, czy sze­rzej: sztu­ce współ­cze­snej czę­sto bywa. O histo­rii Born­hol­mu poczy­tać moż­na głów­nie w opra­co­wa­niach typu kla­sycz­na Histo­ria Danii Wła­dy­sła­wa Cza­pliń­skie­go i Kon­ra­da Gór­skie­go. Tłu­kli się o tę wyspę wszy­scy znad Bał­ty­ku – Wikin­go­wie, Dano­wie, Wene­dzi, Duń­czy­cy, Szwe­dzi, Niem­cy i Han­za, nawet gdań­skie okrę­ty sto­czy­ły u jej brze­gów zwy­cię­ską bitwę z licz­niej­szą flo­tyl­lą duń­sko-inf­lanc­ką pod­czas woj­ny trzy­na­sto­let­niej. Ten prze­kła­da­niec pre­ten­den­tów do rzą­dze­nia wyspą przy­po­mniał mi od razu Her­ber­tow­ską fra­zę, gdy pod mura­mi Oblę­żo­ne­go Mia­sta prze­ta­cza­li się:

Goci Tata­rzy Szwe­dzi huf­ce Cesa­rza puł­ki Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go
kto ich poli­czy
kolo­ry sztan­da­rów zmie­nia­ją się jak las na hory­zon­cie
od deli­kat­nej pta­siej żół­ci na wio­snę przez zie­leń czer­wień do zimo­wej czer­ni[1]

Z tam­tych daw­nych cza­sów pozo­sta­ły nie­po­wta­rzal­ne rotun­do­we kościo­ły, zdol­ne stać się for­te­ca­mi i spi­chrza­mi jed­no­cze­śnie, oraz impo­nu­ją­ce ruiny śre­dnio­wiecz­ne­go zam­ku Ham­mer­shus, naj­więk­sze­go tego typu obiek­tu w pół­noc­nej Euro­pie.

Wiek XX ze swy­mi dwie­ma woj­na­mi, star­ciem tota­li­ta­ry­zmów, żela­zną kur­ty­ną obszedł się z wyspą i jej miesz­kań­ca­mi na ogół łagod­nie. Co praw­da prze­ży­ła ona pod­czas dru­giej woj­ny dwie oku­pa­cje: naj­pierw, od kwiet­nia 1940 roku, nie­miec­ką, a potem – od kwiet­nia 1945 do kwiet­nia 1946 roku – sowiec­ką. Nie były uciąż­li­we, a Born­holm­czy­cy zacho­wa­li się hero­icz­nie, wywieź­li bowiem na łodziach rybac­kich do neu­tral­nej Szwe­cji nie­mal całą lokal­ną spo­łecz­ność żydow­ską.

Ta wyspa łatwo zysku­je sym­pa­tię odwie­dza­ją­cych. Z zaże­no­wa­niem oglą­da­łem więc film Fuc­king Born­holm Anny Kaze­jak z pan­de­micz­ne­go 2022 roku – obraz o waka­cyj­nej masa­krze psy­cho­lo­gicz­nej zaist­nia­łej mię­dzy dwie­ma rodzi­na­mi przy­by­ły­mi tam w celach wypo­czyn­ko­wych. Jego twór­cy naj­wy­raź­niej zbyt­nio zain­spi­ro­wa­li się słyn­nym Fuc­king Amal Luka­sa Moodys­so­na z koń­ca lat 90. minio­ne­go wie­ku, no i oczy­wi­ście Rze­zią Roma­na Polań­skie­go z 2011 roku – jak­by chcie­li potwier­dzić tezy inter­pre­ta­cyj­ne Krzysz­to­fa Var­gi, któ­ry w swo­ich new­swe­eko­wych felie­to­nach pisał, że dzie­więć­dzie­siąt pro­cent wytwo­rów pol­skiej pro­duk­cji fil­mo­wej wyka­zu­je brak ory­gi­nal­no­ści. A jeśli na pod­sta­wie tego fil­mu pró­bo­wa­li­by­ście sobie wyobra­zić, jak Born­holm wyglą­da, to tego nie czyń­cie.

Wypa­da jesz­cze opo­wie­dzieć o swo­istej epi­fa­nii. O doświad­cze­niu nie­ba w gębie. Sol over Gudh­jem (Słoń­ce nad Gudh­jem) trze­ba tu wysła­wiać. Niby to zwy­kła kanap­ka, ale po jej zje­dze­niu nikt już takim okre­śle­niem nie będzie się posłu­gi­wał, a wręcz uzna je za świę­to­krad­cze. Pod­sta­wę sta­no­wi ciem­ne żyt­nie pie­czy­wo zwa­ne rug­brød. Duń­ski chleb roż­ni się od tego wypie­ka­ne­go w innych czę­ściach Euro­py – jest ciem­niej­szy i nie­co bar­dziej kwa­śny, no i – co waż­ne dla die­te­ty­ków oraz wszyst­kich miło­śni­ków diet – boga­ty w błon­nik i mine­ra­ły, takie jak fos­for czy magnez, w pro­te­iny i wita­mi­nę B1. Jego przy­go­to­wa­nie i upie­cze­nie zaj­mu­je ponad dwa­dzie­ścia czte­ry godzi­ny. Chleb sma­ro­wa­ny jest masłem (moż­li­we obie wer­sje: kla­sycz­ne lub lek­ko solo­ne), na to idzie file­to­wa­ny śledź wędzo­ny w gorą­cym dymie (dla­te­go naj­le­piej jeść w loka­lach poło­żo­nych obok roge­ri, czy­li wędzar­ni o bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­nym kształ­cie archi­tek­to­nicz­nym – olbrzy­mie komi­ny! – i utrzy­ma­nych w kolo­ry­sty­ce nie­mal iden­tycz­nej jak desty­lar­nie whi­sky w Szko­cji: biel i czerń), dalej cebu­la, szczy­pio­rek, rzod­kiew­ka i coro­na mun­di – suro­we żółt­ko. Sól, koniecz­nie mor­ska, i pieprz – rze­czy oczy­wi­ste. To w mia­stecz­ku Gudh­jem na pół­noc­now­schod­nim wybrze­żu Born­hol­mu mia­ła naro­dzić się ta potra­wa, czy może raczej prze­ką­ska, któ­ra niko­go nie pozo­sta­wi obo­jęt­nym. Ktoś tam chy­ba jed­nak nie zadbał o reje­stra­cję zna­ku towa­ro­we­go, bo spo­tkać moż­na choć­by Sol over Sva­ne­ke, Sol over Naxo czy Sol over Born­holm. Danie je się sztuć­ca­mi, a towa­rzy­szyć mu może sałat­ka ziem­nia­cza­na oraz piwo.

Zwy­kłe­go lage­ra dosta­nie się w każ­dym miej­scu, main­stre­amo­we fir­my duń­skie są mię­dzy­na­ro­do­wo roz­po­zna­wal­ne: Carls­berg, Tuborg, Faxe… Ale na Born­hol­mie dzia­ła kil­ka bro­wa­rów kra­fto­wych, z któ­rych naj­słyn­niej­szy jest chy­ba Sva­ne­ke Bry­ghus. Znaj­du­je się on w malow­ni­czym, wspo­mnia­nym już Sva­ne­ke i sły­nie z wyso­kiej jako­ści piw warzo­nych z lokal­nych skład­ni­ków. Moż­na zatem pole­cić jego pro­duk­ty z całą szcze­ro­ścią. Bro­war mie­ści się przy samym zabyt­ko­wym ryn­ku (sta­rów­ka Sva­ne­ke zdo­by­ła w 1975 roku tytuł naj­le­piej zadba­nej w całej zachod­niej Euro­pie), skąd wyru­sza kon­ny omni­bus, cią­gnię­ty przez wiel­kie konie rasy shi­re, i skąd, jeśli tyl­ko dobrze usiąść, popa­trzeć moż­na na port, w prze­wod­ni­kach tury­stycz­nych zwa­ny upo­rczy­wie mari­ną, choć prócz przy­sta­ni dla jach­tów peł­ni też nie­wiel­kie funk­cje prze­ła­dun­ko­we i rybac­kie.

W loka­lu sto­ją mie­dzia­ne kadzie, gdzie warzo­ne są roz­ma­ite ory­gi­nal­ne chmie­lo­we atrak­cje, na przy­kład Mørk Guld – sztan­da­ro­wy miej­sco­wy lager (5,7 pro­cent), ale miej­sce przy­ja­zne jest i innym niszo­wym wytwór­com, znaj­dzie­my w nim choć­by cze­ko­la­do­we Kjær­Strup Sto­ut (6 pro­cent) z bro­wa­ru Gou­r­met­Bryg­ge­riet z Roskil­de, a nawet litew­ski kraft Red Hot Chi­li Ale z nano­bro­wa­ru Lake Ter­ror – jak sama nazwa wska­zu­je, z moc­nym posma­kiem ostro­ści. Bar­dzo to pięk­ne miej­sce, sprzy­ja­ją­ce też lek­tu­rom. Piwa poda­wa­ne są w sty­li­zo­wa­nych kie­lisz­kach (podob­nie jak w Bel­gii ser­wo­wa­ne są piwa wiśnio­we typu kriek), bliż­szym tym do bran­dy czy konia­ku.

Na wyspie dzia­ła­ją też młod­sze i wciąż mniej zna­ne piw­ne mikro­wy­twór­nie, takie jak Penyl­lan, Small Batch, wspo­mi­na­ny już Lil­le Gade­gård czy Chro­ol, a kopen­ha­ski (aku­rat bar­dzo inter­na­cjo­nal­nie powa­ża­ny) Mik­kel­ler pro­wa­dzi tu rów­nież swo­je inte­re­sy.

Ano­ni­mo­wym Alko­ho­li­kom pole­cić nato­miast wypa­da lokal­ne wody mine­ral­ne (choć żad­na nie likwi­du­je tak szyb­ko i dosko­na­le obja­wów kat­zen­jam­me­ra jak kry­nic­ka woda Zuber, no ale AA ta uwa­ga nie doty­czy) oraz jogur­to­po­dob­ne napit­ki ze słyn­nej na cały kraj born­holm­skiej prze­twór­ni w Kle­men­sker. W tym miej­scu wyra­bia się rów­nież bar­dzo cenio­ne sery ple­śnio­we – Born­holms Andel­sme­je­ri, czy­li Born­holm­ska Spół­dziel­nia Mle­czar­ska, zało­żo­na w 1886 roku, szczy­ci się mię­dzy­na­ro­do­wy­mi meda­la­mi za ser Sct. Cle­mens Dana­blu.

Powrót z tej kra­iny szczę­śli­wo­ści był tyleż żmud­ny, co obfi­tu­ją­cy w roz­ma­ite nie­spo­dzian­ki. Tym razem przez obwod­ni­cę Ber­li­na do A12 i ku gra­ni­cy. Gdzieś za Słu­bi­ca­mi – Auto­stra­da Wol­no­ści była jesz­cze w powi­ja­kach – spo­tka­li­śmy w przy­droż­nym zajeź­dzie gru­pę ukra­iń­skich kie­row­ców TIR-ów, zama­wia­ją­cych piwo. „Pro­sim dać tio­płe” – usły­sze­li­śmy życze­nie skie­ro­wa­ne pod adre­sem kel­ner­ki. „Ale zim­ne lep­sze” – odpo­wie­dzia­ła lek­ko zdez­o­rien­to­wa­na. „Tio­płe łut­sze” – skrzy­wił się auto­ry­ta­tyw­nie jeden z kie­row­ców.

No i takie dostał, podob­nie jak jego towa­rzy­sze.

Byli­śmy zdez­o­rien­to­wa­ni.

[1] Z. Her­bert, Raport z oblę­żo­ne­go mia­sta [w:] tegoż, Wier­sze zebra­ne. Wyda­nie nowe, oprac. R. Kry­nic­ki, Kra­ków: Wydaw­nic­two a5, 2021, s. 531.

Fallback Avatar

(1963–2025) – krytyk, poeta, pisarz, eseista, dr polonistyki UW.

więcej →