Rozbiór oktawy na osiemdziesięciolecie

„proszę wziąć poemat który już jest”

— Tadeusz Peiper, „Dancing”

Nie ma okta­wy lep­szej, waż­niej­szej i moc­niej wbi­ja­ją­cej się w pamięć niż Beniow­ski Juliu­sza Sło­wac­kie­go. Przy oka­zji kolej­ne­go okrą­głe­go jubi­le­uszu „Twór­czo­ści” sku­pię się więc – w celu pod­trzy­ma­nia tra­dy­cji, dla dobra współ­cze­sno­ści i przy­szłych rocz­nic – na sta­ran­nie wybra­nych frag­men­tach tego arcy­po­ema­tu.

Cho­dzi mi o to, aby język gięt­ki
Powie­dział wszyst­ko, co pomy­śli gło­wa;
A cza­sem był jak pio­run jasny pręd­ki,
A cza­sem smut­ny jako pieśń ste­po­wa,
A cza­sem jako skar­ga Nim­fy mięt­ki,
A cza­sem pięk­ny jak Anio­łów mowa…
Aby prze­le­ciał wszyst­ka ducha skrzy­dłem.
Stro­fa być win­na tak­tem, nie wędzi­dłem.

Tutaj Sło­wac­ki powie­dział wyraź­nie naszej odmie­nio­nej redak­cji, czym powin­na być lite­ra­tu­ra. Zamie­rza­my w peł­ni pod­po­rząd­ko­wać się tej wska­zów­ce.

Z niej wszyst­ko dobyć – zamglić ją tęsk­no­tą;
Potem z niej łyskać bły­ska­wi­cą cichą,
Potem w pro­mie­niach ją poka­zać zło­tą,
Potem nadę­tą daw­nych przod­ków pychą,
Potem ją utkać Arach­ny robo­tą,
Potem ule­pić z bło­ta, jak pod stry­chą
Gniaz­do jaskół­cze, przy­bi­te do drze­wa,
Co w sobie słoń­cu wscho­dzą­ce­mu śpie­wa…

W tej okta­wie poeta wszedł już w szcze­gó­ły naszej codzien­nej pra­cy. Wszyst­ko dobyć – to nasz głów­ny cel.

I gdy­by sta­ry ów Jan Czar­no­le­ski
Z mogi­ły powstał: to by ją zro­zu­miał,
Myśląc, że jakiś poemat nie­bie­ski,
Któ­ry mu w gro­bie nad lipa­mi szu­miał,
Sły­szy, ubra­ny w daw­ny rym kró­lew­ski,
Mową, któ­rą sam przed wie­ka­mi umiał.
Potem by, cicho mżąc, roz­wa­żał w sobie,
Że nie zapo­mniał mowy pol­skiej – w gro­bie.

W stro­fie kolej­nej autor wyraź­nie zwró­cił nam uwa­gę na odpo­wie­dzial­ność spo­czy­wa­ją­cą nie tyl­ko na redak­cji, lecz tak­że na autor­kach i auto­rach, bez któ­rych z cza­sem mogli­by­śmy tego i owe­go zapo­mnieć. Przez osiem­dzie­siąt lat tak było, więc posta­ra­my się, aby było tak nadal.

Komu ty jedziesz? Jadę księ­ży­co­wi
Aby się w konia prze­glą­dał kopy­tach,
Won­ne­mu jadę na ste­pach kwia­to­wi,
Dzie­wan­nom któ­re w zło­tych sto­ją kitach;
Anioł mię srebr­ny, jasny w skrzy­dła łowi,
I leci za mną jak sen po błę­ki­tach,
Na koniu sto­jąc rycer­skim jak sła­wa,
I goni mię w kur­ha­ny […]

 

W co wie­rzę… Tu mię spy­tasz czy­tel­ni­ku:
W co?… Jeśli powiem – będzie wie­le krzy­ku.

Jak widać, Sło­wac­ki dosko­na­le zda­wał sobie spra­wę z tego, że natę­że­nie krzy­ku uza­leż­nio­ne jest od roz­mów­ców i tema­tu roz­mo­wy, dla­te­go zamie­rza­my roz­ma­wiać o wszyst­kim ze wszyst­ki­mi i – podob­nie jak poeta – nie bać się krzy­ku.

Twój czar nade mną trwa. – O! ileż razy
Na ska­łach i nad morza­mi bez koń­ca,
W oczach twój obraz, w uszach twe wyra­zy,
A miłość two­ję mia­łem na kształt słoń­ca
W pamię­ci mojej. – Anioł twój bez ska­zy
Na moich pier­siach spał – a łza gorą­ca
Nigdy mu jasnych skrzy­deł nie spla­mi­ła:
Twa dusza zna­ła to – i przy­cho­dzi­ła.

A jeśli cho­dzi o tę stro­fę, to bar­dzo nam zale­ży na tym, żeby o nas ktoś kie­dyś też tak ład­nie napi­sał, i wła­śnie tego sobie życzy­my na osiem­dzie­się­cio­le­cie.

– poeta, prozaik, redaktor i filmowiec. Redaktor naczelny miesięcznika „Twórczość”.

więcej →