Syndrom obcej twarzy

Rze­czy robio­ne spe­cjal­nie Emi­lii Kon­wer­skiej – zbiór minia­tur pro­za­tor­skich ukła­da­ją­cych się w zapis przy­gód ze świa­tem – to porad­nik sur­re­ali­stycz­no-sytu­acjo­ni­stycz­ny: jak żyć dziw­nie i (a może nawet żeby) prze­żyć.

Kry­tycz­ka i poet­ka dwu­krot­nie nomi­no­wa­na do Nagro­dy Lite­rac­kiej Gdy­nia prze­cho­dzi dziw­nym kro­kiem na stro­nę pro­zy. W dow­cip­nym dzien­ni­ku-mono­lo­gu, roz­bi­tym na naj­wy­żej trzy­dzie­ści dzie­więć trzy­stro­ni­co­wych dro­bia­zgów, domi­nu­ją natręc­twa, fik­sa­cje i eks­ce­sy. Boha­ter­ce-nar­ra­tor­ce przy­tra­fia się na przy­kład: jedze­nie tyl­ko w towa­rzy­stwie małych zwie­rząt (Banan owo­co­wy), przej­mo­wa­nie defek­tów uszko­dzo­nych rze­czy (Nóż­ka po lewej, ale ta bar­dziej z tyłu), widze­nie wszę­dzie twa­rzy uśmiech­nię­tych azja­tyc­kich ssa­ków (Pano­ra­ma jed­nej potrze­by) oraz fawo­ry­zo­wa­nie pra­wej sto­py (Zwy­cięz­ca – zwy­cięz­ca). Ten zbiór to mani­fest neu­ro­qu­eero­wo­ści.

Performowanie siebie

Żeby zmie­nić życie w nie­usta­ją­cą przy­go­dę, boha­ter­ka z zapa­łem anga­żu­je się w nie­co­dzien­ne „pro­jek­ty”: zwią­zek z kula­wym męż­czy­zną i reali­zo­wa­nie snów na jawie (Wszyst­kie kar­ty w gar­ści) czy sta­wa­nie się oso­bą, o któ­rej nikt nie będzie mógł powie­dzieć nic kon­kret­ne­go (Krab koko­so­wy, na któ­re­go patrzy pies). W reper­tu­arze jej codzien­nych dzia­łań znaj­du­ją się licz­ne gry – na przy­kład pole­ga­ją­ce na zamie­nia­niu się miej­sca­mi z obcy­mi „Zobacz, tak wyglą­da­my” (gdy wysia­da­my z tram­wa­ju, kupu­je­my zupę taj­ską z budy, sie­dzi­my na mur­ku i tak dalej: Fan dobrej muzy­ki). Innym razem per­for­mo­wa­nie sie­bie pole­ga na leże­niu na mate­ra­cu i wyobra­ża­niu sobie sie­bie w róż­nych ubra­niach (Nie ma cze­goś takie­go jak hob­by):

Cza­sem są to fan­ta­stycz­ne kre­acje z ogrom­ny­mi, nie­moż­li­wy­mi bufa­mi, buty na czte­ro­me­tro­wych kotur­nach, kape­lu­sze powięk­sza­ją­ce gło­wę. Po wyłu­pia­stych oczach i wysta­ją­cych kola­nach w koń­cu poja­wi­ła się moda na wiel­kie gło­wy. Jak zmie­nia mi się nastrój, to ubie­ram się w mun­dur, zapi­nam dokład­nie guzi­ki pod samą szy­ję i cie­szę z ostrych kan­tów, naj­ostrzej­szych.

Pro­zy ukła­da­ją się w serię ćwi­czeń: zerwać kon­takt ze sta­ry­mi zna­jo­my­mi i zna­leźć kolej­nych (Try­by); odgad­nąć: kto z prze­chod­niów pomógł­by, gdy­by upa­dła, a kto poszedł dalej (Bar­dzo trud­no jest być gór­ni­kiem poza kopal­nią). W zada­niu „Od razu zna­leźć się za bur­tą” cho­dzi o to, żeby usta­lić, co się powie, gdy będzie się rzu­cać pra­cę albo zry­wać każ­dą nową zna­jo­mość (Gra­tu­lu­ję). Trze­ba więc być goto­wą na wszyst­ko – odgry­wa­nie zawcza­su roz­ma­itych sce­na­riu­szy zagłu­sza nie­po­kój i lęk. Naj­strasz­niej­sze jest prze­cież to, co nie­zna­ne.

Wszyst­ko tu krę­ci się wokół cia­ła dzia­ła­ją­ce­go (nie zawsze) tak, jak chciał­by tego jego użyt­kow­nik. Przyj­rzyj­my się tytu­ło­wi. Robić coś „spe­cjal­nie” – a więc z pre­me­dy­ta­cją, naumyśl­nie. A może: nie­me­cha­nicz­nie, w spo­sób wyjąt­ko­wy? Taki wybór tytu­łu spra­wia, że na pierw­szy plan wysu­wa się temat norm i samo­kon­tro­li. Syn­drom obcej ręki, któ­ry zna­my z fil­mu Stan­leya Kubric­ka Dr Stran­ge­lo­ve (1964), mutu­je w „Twa­rzy praw­dzi­wej i jedy­nej kró­lo­wej” w coś w rodza­ju zespo­łu zbun­to­wa­nej twa­rzy. Bynaj­mniej nie jest to poker face Elż­bie­ty II, oglą­da­ją­cej w Moskwie Ham­le­ta (pisze Kon­wer­ska: „myśla­ła o jedze­niu albo wyda­la­niu. Czy wytrzy­ma z siku albo że chce zjeść smacz­ną rybę z jakimś bia­łym sosem. […] Jej twarz nie wyra­ża­ła nicze­go”). Jest takie żar­to­bli­we okre­śle­nie „twarz z napi­sa­mi” – taką wła­śnie ma boha­ter­ka, ale zasy­gna­li­zo­wa­ny przez Kon­wer­ską pro­blem pole­ga na tym, że te napi­sy two­rzą inni. Stąd kon­klu­zja:

Myślę, że znaj­du­ję się w miej­scu, w któ­rym jestem, dla­te­go że wszy­scy ludzie, któ­rych spo­tka­łam, jakoś zin­ter­pre­to­wa­li wyraz mojej twa­rzy, a ja nie mia­łam siły im się prze­ciw­sta­wić.

Jeśli życie jest jak bin­go – „nie mamy żad­ne­go wpły­wu na zwy­cię­stwo, wystar­czy tępo, ale pra­wi­dło­wo skre­ślać rubry­ki” (Gustaw, syn Gusta­wa) – może lepiej prze­grać, ale z fan­ta­zją?

Proza dziwnych kroków

Hasło z blur­ba – „pro­za zespo­łu nad­po­bu­dli­wo­ści psy­cho­ru­cho­wej” – wywo­ła­ło we mnie natych­mia­sto­we pra­gnie­nie napi­sa­nia takiej wła­śnie recen­zji, tym bar­dziej, że wyczu­wam pokre­wień­stwo ducho­we z autor­ką. Pró­bo­wa­łam na przy­kład usta­lić, skąd ArtRa­ge wzię­ło okład­ko­wą żon­glu­ją­cą szty­le­ta­mi żabę-balet­ni­cę. Gdzie mnie nie było, zanim zna­la­złam odpo­wiedź: z rekla­my wik­to­riań­skie­go olej­ku Dr. Tho­ma­sa, „cudow­ne­go leku” mię­dzy inny­mi na new­ral­gię. (Oczy­wi­ście wygo­oglo­wa­łam też bia­łe­go kozła, któ­ry w 2018 roku prze­wi­dział wynik poje­dyn­ku bok­ser­skie­go Joshua–Parker. Ist­nie­je, ma na imię Shen­kin; pra­ca nad tek­stem wydłu­ży­ła się o dwie godzi­ny scrol­lo­wa­nia).

Kon­wer­ska, spe­cja­list­ka od fan­ta­zyj­ne­go zawo­dze­nia czy­tel­ni­czych ocze­ki­wań, w roz­mo­wie z Szy­mo­nem Szwar­cem o tomie 1121 przy­zna­ła się do fascy­na­cji Macie­jem Sień­czy­kiem:

Lubię, jak się poja­wia w fil­mie boha­ter, któ­ry wyda­je nam się naj­waż­niej­szy do koń­ca, będzie nas wiódł do koń­ca histo­rii, a potem nagle zni­ka […]. Lubię, gdy coś, co ma nas gdzieś dopro­wa­dzić, nie dopro­wa­dza nas nigdzie.

Autor Przy­gód na bez­lud­nej wyspie pro­wa­dzi wła­śnie doni­kąd: prze­wra­ca się kart­kę, a tam zamiast puen­ty – koniec. Nie ina­czej jest z Kon­wer­ską. Hasło do blur­ba zasu­ge­ro­wa­ła ona wydaw­cy tuż po otrzy­ma­niu dia­gno­zy ADHD.

Jak wia­do­mo, u osób z zespo­łem hiper­ki­ne­tycz­nym wystę­pu­ją nad­mier­na aktyw­ność, impul­syw­ność oraz defi­cy­ty uwa­gi, ale pod­kre­śla się też zwią­za­ne z nim pozy­tyw­ne cechy i umie­jęt­no­ści: kre­atyw­ność, entu­zjazm, cie­ka­wość, inno­wa­cyj­ność, zdol­ność dostrze­ga­nia tego, co dla innych nie­wi­docz­ne. To, co utrud­nia „sku­tecz­ne funk­cjo­no­wa­nie w życiu” (o nim za chwi­lę), w lite­ra­tu­rze sprzy­ja uzy­ska­niu efek­tu nie­zwy­kło­ści.

Minia­tu­ry pro­za­tor­skie Kon­wer­skiej nasu­wa­ją mi na myśl ana­mor­fo­zę – znie­kształ­ce­nie, któ­re jest efek­tem zapro­jek­to­wa­ne­go punk­tu widze­nia, skut­kiem dzi­wacz­nej per­spek­ty­wy. Żeby w Amba­sa­do­rach Han­sa Hol­be­ina (1533) zoba­czyć czasz­kę, trze­ba sta­nąć w okre­ślo­nym miej­scu. W przy­pad­ku Kon­wer­skiej klu­czo­we wyda­je mi się przy­ję­cie, że z pew­ne­go punk­tu widze­nia mamy wła­dzę nad rze­czy­wi­sto­ścią.

W pro­zie Wszyst­kie kar­ty w gar­ści wróż­ka radzi boha­ter­ce, żeby ta spoj­rza­ła na swo­je życie z lotu pta­ka, ale takie­go, któ­re­go się boi, a więc sępa – nie papu­gi czy bocia­na. Sęp, dra­pież­nik dale­ko­wzrocz­ny, widzi jak­by przez lor­net­kę, ale to nie ten trop. Tu poja­wia się raczej jako zapo­wiedź nie­szczę­ścia. Rze­czy robio­ne spe­cjal­nie moż­na czy­tać jako ars viven­di – sztu­kę (dziw­ne­go) życia, zestaw tipów. Przy­kład? Pro­szę bar­dzo: minia­tu­ra pro­za­tor­ska Spra­wie­dli­wy. Boha­ter­ka jedzie tram­wa­jem z „psy­chicz­nie cho­rym męż­czy­zną”, któ­ry wszyst­kie­go zna­czą­co doty­ka. Obser­wo­wa­nie natych­miast prze­ra­dza się w goto­wość rywa­li­za­cji (znam to!). Nar­ra­tor­ka posta­na­wia być wybra­ną. Tak się nie dzie­je, co kobie­ta inter­pre­tu­je jako „okrut­ne pomi­nię­cie”, godzą­ce w jej poczu­cie wła­snej war­to­ści. W rewan­żu posta­na­wia zro­bić to samo i z zapa­łem igno­ru­je kole­żan­kę z pra­cy. Idzie jej świet­nie:

Byłam już, powiedz­my, w poło­wie roz­pę­dzo­na, mia­łam spo­ro pla­nów na przy­szłość, ale wte­dy do mnie dotar­ło, że sko­ro męż­czy­zna z tram­wa­ju igno­ro­wał tyl­ko mnie, to zna­czy, że to ja zosta­łam wybra­na. Bar­dzo się wsty­dzi­łam wła­snej nie­umie­jęt­no­ści inter­pre­ta­cji pro­stych sygna­łów. Posta­no­wi­łam więc nauczyć się cze­goś na błę­dach i uznać, że to, co bra­łam za nie­szczę­ście, w grun­cie rze­czy jest praw­dzi­wym darem.

Cho­dzi więc o to, żeby zro­zu­mieć, jak dzia­ła świat. Ogar­nąć go w kate­go­riach porząd­ku, celo­wo­ści – „rze­czy robio­nych spe­cjal­nie”. Jeśli nie wycho­dzi, trze­ba spoj­rzeć z innej per­spek­ty­wy, zin­ter­pre­to­wać poraż­kę jako dar. Cie­szyć się z bycia nie­wy­bie­ra­ną. Uznać, że „Nie­wie­dza jest mądro­ścią, a stra­ta wiel­kim, bez­cen­nym pre­zen­tem”.

Nie ina­czej dzie­je się w próz­ce Nóż­ka po lewej, ale ta bar­dziej z tyłu. Mały pla­sti­ko­wy regał z wypa­da­ją­cą w sta­wie nóż­ką prze­ka­zu­je boha­ter­ce swo­ją ułom­ność. To powra­ca klą­twa rzu­co­na na bio­ener­go­te­ra­peut­kę: „pra­wie zawsze, kie­dy na dłu­żej zatrzy­mam wzrok na jakiejś uszko­dzo­nej rze­czy, to ten sam rodzaj defek­tu na dru­gi dzień spo­ty­ka moje cia­ło”. Meta­mor­foz nie moż­na zapla­no­wać – na nic zda­je się poszu­ki­wa­nie przed­mio­tów ład­nie zwich­nię­tych. To zde­ze­lo­wa­ny samo­chód, znisz­czo­ny fotel, porzu­co­ny rowe­rek prze­ka­zu­ją nar­ra­tor­ce swo­ją „nie­peł­no­spraw­ność”. Nar­ra­tor­ka wie­rzy, że tyl­ko klą­twa rzu­co­na spra­wie­dli­wie powra­ca jako dar losu. Czy tak jest w tym przy­pad­ku? „Wszy­scy jeste­śmy jed­no­ścią, pomy­śla­łam głę­bo­ko” – iro­ni­zu­je Kon­wer­ska.

Surrealizm, sytuacjonizm, porażkowanie

Na anar­chi­stycz­ny poten­cjał ana­mor­fo­zy zwra­ca uwa­gę Moni­ka Rudaś-Grodz­ka:

W teo­rii sztu­ki ana­mor­fo­za jest zakłó­ce­niem sen­su obra­zu, doko­nu­ją­cym roz­chwia­nia spoj­rze­nia, nie­mo­gą­ce­go sca­lić sprzecz­nych zna­czeń wytwa­rza­nych w ramach tego arty­stycz­ne­go zabie­gu. W teo­rii psy­cho­ana­li­zy cha­rak­ter ana­mor­fo­tycz­ny mają marze­nia sen­ne, gry języ­ko­we, prze­ję­zy­cze­nia. Moż­na więc potrak­to­wać ana­mor­fo­zę jako wyraz eks­pre­sji doświad­cze­nia wewnętrz­ne­go – jako ruch burze­nia i budo­wa­nia, wytwa­rza­nia, „zakrzy­wia­nia” i nisz­cze­nia nowych sen­sów, czę­sto na pod­sta­wie jakie­goś nie­pa­su­ją­ce­go do nicze­go szcze­gó­łu doświad­cze­nia. Ta stra­te­gia opo­ru wobec porząd­ku zewnętrz­ne­go, nie­rzad­ko porząd­ku wła­dzy i zależ­no­ści, ma czę­sto cha­rak­ter nie­oczy­wi­sty, anar­chi­stycz­ny, sub­wer­syw­ny2.

Mamy tu do czy­nie­nia z sur­re­ali­stycz­nym z ducha „poko­na­niem bestii nawy­ku”.

Z oka­zji stu­le­cia publi­ka­cji słyn­ne­go Mani­fe­stu André Bre­to­na wydaw­nic­two Słowo/obraz tery­to­ria wzno­wi­ło kul­to­wą książ­kę Agniesz­ki Tabor­skiej. W dru­gim wyda­niu Spi­skow­ców wyobraź­ni zna­lazł się esej Sur­re­alizm ma sto lat! (do pobra­nia bez­płat­nie ze stro­ny wydaw­nic­twa). Tabor­ska zauwa­ża w nim, że nie przy­pad­kiem na otwar­ciu trzy­dzie­stej trze­ciej nowo­żyt­nej olim­pia­dy zabrzmia­ło Ima­gi­ne Joh­na Len­no­na, a zgi­lo­ty­no­wa­na gło­wa Marii Anto­ni­ny zaśpie­wa­ła z okien Con­cier­ge­rie hymn rewo­lu­cji fran­cu­skiej. W 1924 roku „świat wygrze­by­wał się z pomo­ru hisz­pan­ki”, w 2024 żywe było wspo­mnie­nie pan­de­mii COVID. Dodaj­my do tego woj­nę w Ukra­inie i Izra­elu, nad­cią­ga­ją­cą kata­stro­fę kli­ma­tycz­ną, samot­ność w cyfro­wym póź­nym kapi­ta­li­zmie – i mamy odpo­wiedź na pyta­nie, dla­cze­go sur­re­alizm jako stra­te­gia roz­bra­ja­nia rze­czy­wi­sto­ści ma się świet­nie (zda­niem pew­nej gru­py osób to jedy­ny nurt awan­gar­do­wy, któ­ry prze­trwał pró­bę cza­su). Zemstę wyobraź­ni Jerze­go Fran­cza­ka koń­czy reflek­sja na temat Inter­na­tu Ser­hi­ja Żada­na, a Mał­go­rza­ta Hal­ber w „lite­rac­kim zinie” Hałas (któ­ry kole­dzy Bre­to­na nazwa­li­by anty­po­wie­ścią) uzna­je sur­re­alizm za lek na natłok infor­ma­cji, prze­bodź­co­wa­nie, „dys­kre­dy­to­wa­nie innych nar­ra­cji” i „krę­po­wa­nie sie­bie nawza­jem”. Żeby nie zwa­rio­wać, trze­ba wyjść poza prag­ma­tyzm, logi­kę i realizm. Hal­ber zapi­su­je:

Sur­re­ali­ści byli anar­chi­sta­mi. Widzę ich jak pun­kow­ców roz­kle­ja­ją­cych wlep­ki na skrzy­żo­wa­niach. Znam tę nie­zgo­dę na zało­że­nie, że życie ma wyglą­dać w okre­ślo­ny spo­sób (I cho­se not to cho­ose life, I cho­se some­thing else), na cho­dze­nie do pra­cy, na ginię­cie za swój kraj, na arbi­tral­ne kla­sy­fi­ko­wa­nie sztu­ki jako wyż­szej i niż­szej. Nie­zgo­dę na umo­wy spo­łecz­ne, na któ­re z nikim się nie uma­wia­li. I znam też ten zapał, z jakim roz­ma­wia­li o wier­szach: to zapał roz­ma­wia­nia o pły­tach Swan­sów, Sonic Youth albo… tu wpisz­cie zespo­ły, o któ­rych chcie­li­ście roz­ma­wiać cały czas i w ten spo­sób znaj­do­wa­li­ście swo­ich ducho­wych towa­rzy­szy życia. Te emo­cje. To pra­gnie­nie rewo­lu­cji. Żeby coś się, kur­wa, w koń­cu zmie­ni­ło3.

„Pro­jek­ty” i „ćwi­cze­nia” boha­ter­ki Kon­wer­skiej wywo­dzą się w pro­stej linii z sur­re­ali­stycz­nych gier i zabaw, któ­rych prób­nik przy­go­to­wa­ła Agniesz­ka Tabor­ska w porad­ni­ku Świat zwa­rio­wał. Sma­ro­wa­nie stóp musz­tar­dą, dese­ry z wło­sa­mi? Pro­szę bar­dzo. Ale wśród tech­nik „wyzwo­le­nia życia codzien­ne­go”, któ­re wyda­ją mi się klu­czo­we dla zbio­ru Kon­wer­skiej, jest też sytu­acjo­ni­stycz­ny, anty­kon­sump­cyj­ny, anty­funk­cjo­nal­ny i anty­spek­ta­ku­lar­ny dryf – spo­sób na to, żeby się lepiej zgu­bić. Guy Debord i jego ako­li­ci prze­ści­ga­li się w wymy­śla­niu gier edu­ka­cyj­nych i poje­dyn­ków sprzy­ja­ją­cych emo­cjo­nal­ne­mu odzy­ski­wa­niu prze­strze­ni. Wśli­zgi­wa­nie się do prze­zna­czo­nych do roz­biór­ki budyn­ków, błą­dze­nie po kory­ta­rzach kata­kumb, szu­ka­nie „chwi­lo­wych nastro­jów życia” – „Praw­dzi­wym łow­cą przy­gód jest ten, któ­ry przy­go­dy kształ­tu­je, nie zaś ten, któ­re­go przy­go­dy spo­ty­ka­ją”4. O sytu­acjo­ni­stach jako „wywra­ca­ją­cych kul­tu­rę” przez kon­stru­owa­nie efe­me­rycz­nych sytu­acji pisał Rafał Księ­żyk:

Pierw­szym i naj­waż­niej­szym sytu­acjo­ni­stycz­nym spo­so­bem na wyzwo­le­nie codzien­no­ści był wywro­to­wy gest este­tycz­ny, mają­cy przy­dać życiu namięt­no­ści i poezji, zmie­nić je w przy­go­dę. Ów gest reali­zo­wał się w dry­fo­wa­niu, kon­stru­owa­niu sytu­acji i prze­chwy­ty­wa­niu. Tech­ni­ki te za punkt wyj­ścia bio­rą nale­ży­tą uwa­gę poświę­co­ną kre­atyw­no­ści życia codzien­ne­go, mają wyzwo­lić ukry­te w nim moż­li­wo­ści, usta­no­wić namięt­ne i twór­cze ludycz­ne rela­cje z rze­czy­wi­sto­ścią5.

Jak? Na przy­kład robić to, co ktoś inny w tym samym cza­sie (Mała amne­stia), albo zmy­lić prze­chod­niów co do pla­nów, któ­rych nie ma się wca­le (Gustaw, syn Gusta­wa): wybiec z kina, teatral­nie powie­wa­jąc poła­mi pro­chow­ca.

W Rze­czach robio­nych spe­cjal­nie Kon­wer­skiej sur­re­alizm i sytu­acjo­nizm spo­ty­ka­ją się z poraż­ko­wa­niem – są tech­ni­ka­mi prze­trwa­nia, jak uję­ła to w Ludziach nie­znacz­nych Agniesz­ka Dauk­sza6, i mają wymiar pry­wat­ny, oso­bi­sty. Nie ma tu kolek­tyw­ne­go nastro­ju i „ducha magicz­nej wspól­no­ty” – boha­ter­ka, jako jed­no­oso­bo­wa arier­gar­da, świet­nie potra­fi bawić się sama, a jej rela­cje z inny­mi mają cha­rak­ter przy­god­ny (powra­ca­ją­ce wspo­mnie­nie „byłe­go męża”, byli narze­cze­ni, byli przy­ja­cie­le i byłe kole­żan­ki).

Neuroqueerowość

To, co wyda­je mi się w Rze­czach robio­nych spe­cjal­nie ożyw­cze, to spoj­rze­nie na neu­ro­róż­no­rod­ność przez pry­zmat teo­rii queer – opo­ru wobec wła­dzy, dekon­stru­owa­nia nor­my i dowar­to­ścio­wa­nia odmien­no­ści oraz prak­tyk wol­no­ścio­wych. Kon­sta­ta­cja z okład­ki (dowód pisar­skiej świa­do­mo­ści autor­ki) – „[Kon­wer­ska – I.A.B.] uży­wa języ­ka jak dobrze zna­ne­go przed­mio­tu, tyle że nie­zgod­nie z jego prze­zna­cze­niem” – nasu­wa na myśl „queero­wa­nie” według Sary Ahmed, czy­li wyko­rzy­sty­wa­nie codzien­nych przed­mio­tów do innych celów niż te, do któ­rych słu­żą („słu­że­nie” i „[z]używanie” to oczy­wi­ście sło­wa dwu­znacz­ne; Ahmed zauwa­ża, że sło­wo use odno­si się zarów­no do dzia­ła­nia, jak i do rela­cji). Pomi­nię­cie kry­te­rium „uży­tecz­no­ści” pozwa­la wyjść poza kon­wen­cję7.

W Rze­czach… prze­chwy­ce­niu ule­ga na przy­kład mecha­nizm auto­kon­tro­li. W pro­zie Kozioł, ale o któ­rej godzi­nie czy­ta­my:

Wnę­trze moje­go cia­ła od zawsze przy­po­mi­na pokój z szaf­ka­mi, w szaf­kach są szu­fla­dy, w szu­fla­dach kart­ki, na kart­kach roz­pi­sa­ne minu­ty. Zawsze wiem, któ­rym tram­wa­jem będę jecha­ła, do jakie­go skle­pu zaj­dę po dro­dze, w jakim dzia­le się zatrzy­mam, co kupię, któ­rą stro­ną uli­cy będę wra­cać do domu. Ktoś pozba­wio­ny wyobraź­ni powie, że kie­dy coś nie­ocze­ki­wa­nie zmie­ni moje pla­ny (świat jest podob­no nie­prze­wi­dy­wal­ny i rzą­dzi się swo­imi pra­wa­mi), to wpad­nę w pani­kę, zała­mię się i stra­cę kon­tro­lę. Zwy­kle odpo­wia­dam, że chy­ba mowa o kimś innym.

Pozba­wio­na umie­jęt­no­ści „dowo­dze­nia swo­im kra­jo­bra­zem”, boha­ter­ka dla nie­po­zna­ki pod­da­je się sza­leń­stwu porząd­ko­wa­nia. Pra­ca w skle­pie z alko­ho­lem sta­je się pre­tek­stem do doko­na­nia fun­da­men­tal­nych roz­po­znań antro­po­lo­gicz­nych. O oso­bo­wo­ści czło­wie­ka świad­czy spo­sób poda­wa­nia przez nie­go nume­ru odbie­ra­nej pacz­ki. Wyma­wia­ją­cy każ­dą cyfrę osob­no są znie­cier­pli­wie­ni i dają z sie­bie nie­wie­le, sys­tem dwój­ko­wy mają oso­by odpo­wie­dzial­ne i sta­bil­ne, mówie­nie trój­ka­mi to cecha poze­rów i sno­bów. Tema­tem Wyści­gu jest nato­miast obse­sja pod­su­mo­wy­wa­nia „wszyst­kich aktyw­no­ści zawo­do­wych i zarob­ków”. „Wewnętrz­ny Excel” boha­ter­ki „cho­dzi całą parą”, ale nie jest to pro­sta kapi­ta­li­stycz­na buchal­te­ria. Wyścig pole­ga na pro­wa­dze­niu ran­kin­gów i sta­ty­styk, oczy­wi­ście – zgod­nie z duchem tej pro­zy – dzi­wacz­nych. Może to być na przy­kład ran­king pozy­cji, w jakich się śpi.

Chwy­tli­we okre­śle­nie „pro­za nad­po­bu­dli­wo­ści psy­cho­ru­cho­wej” przy­po­mnia­ło mi świet­ną książ­kę Cla­ry Tör­nvall Autyst­ki. O kobie­tach w spek­trum. Emi­ly Dic­kin­son, Simo­ne Weil, Doris Les­sing, może rów­nież Vir­gi­nia Woolf – tek­sty tych auty­stycz­nych auto­rek moż­na „czy­tać spek­tral­nie”. Na przy­kład w jed­nym z wier­szy Dic­kin­son poja­wia się tajem­ni­czy „on”, obja­śnia­ny przez inter­pre­ta­to­rów jako per­so­ni­fi­ka­cja duszy lub wewnętrz­ne­go dziec­ka. Tör­nvall, rów­nież autyst­ka, pro­te­stu­je: „Oso­bi­ście czy­tam dwa ostat­nie wer­sy jako wyraz nad­wraż­li­wo­ści na dźwię­ki. Może w domu był w odwie­dzi­nach jakiś chło­piec z zabaw­ka­mi, któ­ry­mi prze­szka­dzał jej w pisa­niu”8. Pró­bu­jąc poka­zać „neu­ro­ty­pom”, jak postrze­ga świat kobie­ta w spek­trum, Tör­nvall przy­wo­łu­je i Freu­dow­skie Unhe­im­li­che, i zapo­ży­czo­ne od for­ma­li­sty Wik­to­ra Szkłow­skie­go poję­cie chwy­tu dez­au­to­ma­ty­za­cji.

Bar­dzo cie­ka­wy jest frag­ment doty­czą­cy meta­fo­ry­ki, nad któ­rą wła­dzę spra­wu­ją neu­ro­ty­po­wi – kul­tu­ra więk­szo­ścio­wa. Zasta­na­wia­jąc się nad figu­ra­mi myśli osób auty­stycz­nych, Tör­nvall docho­dzi do nastę­pu­ją­ce­go wnio­sku:

[w – I.A.B.] świe­cie bar­dziej przy­chyl­nym auty­stom, wyra­że­nia takie jak „żon­glo­wać kil­ko­ma piłecz­ka­mi” albo „pra­co­wać na zwięk­szo­nych obro­tach” koja­rzy­ły­by się nega­tyw­nie i ozna­cza­ły bycie bli­sko zała­ma­nia ner­wo­we­go ze wzglę­du na zbyt wie­le róż­nych spraw.

W taki spo­sób – uwzględ­nia­jąc tra­jek­to­rię ruchu, szyb­kość, pośpiech w łącze­niu przy­pad­ko­wych (a może nie?) sytu­acji, ale też neu­tra­li­zo­wa­nie rygo­rów lite­ra­tu­ry – moż­na by czy­tać Rze­czy robio­ne spe­cjal­nie. Gdy­by Adel­he­id Duva­nel żyła dziś, mniej nie­szczę­śli­wa i mrocz­na, może pisa­ła­by wła­śnie takie dro­bia­zgi.

 

1 Ostat­nie poże­gna­nie debiu­tu / Emi­lia Kon­wer­ska „112”, onli­ne: https://www.youtube.com/watch?v=9sx8V_Hd1UM [dostęp: 2.11.2025].

2 M. Rudaś-Grodz­ka, Na począt­ku był błąd…, „Tek­sty Dru­gie” 2016, nr 2, s. 417.

3 M. Hal­ber, Hałas, War­sza­wa: Cyran­ka, 2024, s. 21.

4 Prze­wod­nik dla dry­fu­ją­cych. Anto­lo­gia sytu­acjo­ni­stycz­nych tek­stów o mie­ście, wyb. i tłum. M. Kwa­ter­ko, P. Krzacz­kow­ski, War­sza­wa: Fun­da­cja Nowej Kul­tu­ry Bęc Zmia­na, 2015, s. 54.

5 R. Księ­żyk, Wywra­ca­nie kul­tu­ry. O dan­dy­sach, hip­ste­rach i mutan­tach, Woło­wiec: Wydaw­nic­two Czar­ne, 2018, s. 120.

6 A. Dauk­sza, Ludzie nie­znacz­ni. Tak­ty­ki prze­trwa­nia, Kra­ków: Karak­ter, 2024.

7 S. Ahmed, What’s the Use? On the Uses of Use, Dur­ham: Duke Uni­ver­si­ty Press, 2019.

8 C. Tör­nvall, Autyst­ki. O kobie­tach w spek­trum, tłum. J. Cze­chow­ska, War­sza­wa: Osno­Va Publi­shing, 2022.

– doktora nauk humanistycznych, literaturoznawczyni.

więcej →

– poetka i publicystka.

więcej →

Powiązane teksty