1.
Teatr Żydowski, który jest bohaterem książki, miał od chwili powstania stały zespół artystyczny i status instytucji państwowej. Został uformowany przez trójkę dyrektorów: Idę Kamińską (w latach 1950–1968), Szymona Szurmieja (w okresie 1970–2014) i Gołdę Tencer (od 2014 roku). Był sceną, na której grano repertuar w języku jidysz, sceną Żydów polskich, aktorów, reżyserów i publiczności – tworzoną i oglądaną przez ludzi ocalonych z Zagłady. Potem przyszły pracować do niego kolejne pokolenia Żydów i Polaków i charakter tej sceny nieco się zmienił, zwłaszcza obecnie – teatr gra po polsku częściej niż w jidysz.
Marta Bryś w książce Teatr Żydowski im. Estery Rachel i Idy Kamińskich w Warszawie. Opowieść zespołu aktorskiego. Biografia instytucji próbuje uchwycić jego fenomen społeczny i estetyczny. Publikacja jest narracją wielogłosową ułożoną z wywiadów przeprowadzonych z dwadzieściorgiem trojgiem aktorów z zespołu teatru, który w latach 1970–2016 miał swoją siedzibę w budynku na placu Grzybowskim. Jest to z założenia książka „gadana”, a nie naukowa. Warsztat teatrologa dbającego o zapis świadectw znika tu pod ciężarem osobistych wypowiedzi, intymnych szczegółów zdradzanych przez bohaterów. Bo przecież ich sądy jako świadków Historii nie zawsze muszą być zgodne z rzeczywistością. Są prywatną wersją zdarzeń, spojrzeniem z wnętrza instytucji; odzwierciedlają unikalne doświadczenie. Stanowią szansę na zrozumienie tego, co aktorzy wspólnie przeżyli przez prawie sześćdziesiąt lat.
Marta Bryś próbuje zaistnieć w tej książce jako dwudziesty czwarty głos, dopowiada w komentarzach niedopowiedziane, tworzy notki o charakterze przypisów, informujące o najważniejszych artystach żydowskiej kultury teatralnej w XX wieku i osobach z kręgu Teatru Żydowskiego, zamieszcza minirozprawy problemowe, wyręcza aktorów w podawaniu kluczowych faktów, stara się doświetlić relacje rozmówców w szerszym kontekście, ale wystrzega się ocen i emocji. Można odnieść wrażenie, że czasem niepotrzebnie gryzie się w język lub taktownie milczy, ponieważ chce być lojalna wobec bohaterów. Jej książkę czyta się szybko i z wypiekami na twarzy, raz po raz jednak otwierając oczy ze zdumienia. Bo temat ważny i dziewiczy niemalże, bo pomysł wyjściowy znakomity, ale… co jakiś czas coś w lekturze zgrzyta, konstrukcja opowieści niebezpiecznie się chwieje, zaczynamy się zastanawiać nad sensownością układu materiału czy podziału tematycznego. Nie są to zgrzyty dyskwalifikujące książkę i autorkę, raczej sygnały problemów czytelnika z takim, a nie innym rozłożeniem akcentów w tej opowieści. Pytania do redaktora książki i do wydawnictwa. Przyjrzyjmy się więc tym miejscom wątpliwym, cały czas pamiętając o szacunku dla autorki i jej pomysłu.
2.
Podczas lektury książki Bryś mamy wrażenie, że chronologia wypadków płynie wraz z narracją. Wypowiadający się aktorzy prawie nigdy nie podają, w którym roku coś się wydarzyło, kolejność zostaje przysłonięta przez równoległość doświadczeń bohaterów. Autorka zamazuje poszczególne etapy dziejów Teatru Żydowskiego. Układa je nie na osi czasu, lecz na jakiejś spirali. Już w odautorskim wstępie (strony 5–15) najpierw jest 1975 rok, w którym wygnana w marcu 1968 Ida Kamińska, dziedziczka wielkiego rodu aktorskiego, na chwilę wraca do Warszawy i przemawia na jubileuszu dwudziestopięciolecia państwowej sceny. Dzieje się to pięć lat przed śmiercią Kamińskiej w 1980 roku. Potem jesteśmy w roku 1950, czyli w momencie połączenia żydowskich teatrów z Dolnego Śląska i Łodzi. Następnie trafiamy w czas tuż po 1945 roku, kiedy Kamińska przenosi się z ZSRR do PRL i załatwia przeprowadzkę teatru z Wrocławia do stolicy, wychodząc z założenia, że Teatr Żydowski musi działać tam, gdzie było getto. W tym momencie Marta Bryś wprowadza do opowieści Szymona Szurmieja i jego dzieje przed objęciem dyrekcji placówki, ocalonej mimo antysemickiej nagonki, jednym zdaniem prześlizguje się przez rok 1968, drugim zdaniem „załatwia” półtora sezonu Juliusza Bergera jako szefa Teatru Żydowskiego i już mamy rok 1970 – otwarcie nowego gmachu i studium aktorskiego przy teatrze, przygotowujące młodych aktorów do grania spektakli w jidysz. A skoro studium aktorskie, to następuje przypomnienie podobnego projektu Michała Weicherta z 1929 roku i powojennych, emigracyjnych losów Aleksandra Bardiniego. Ale tego dowiadujemy się już nie ze wstępu, tylko z późniejszych wtrętów. I tak, ojciec założyciel jidyszowych scen Abraham Goldfaden i dorobek Estery Ruth Kamińskiej, matki Idy, pojawiają się później w narracji niż postać Szymona Szurmieja. Co tu dużo mówić – Bryś nie sprzedaje podstawowych informacji w najprostszy z możliwych sposobów. Niewtajemniczonym w dzieje żydowskich scen doradzam najpierw lekturę Wikipedii, bo inaczej utkną w pętli; piguła wiedzy z komentarzy Bryś okaże się nie do przełknięcia.
W kolejnych rozdziałach nie ma podziału na żadne miniepoki w dziejach Teatru Szurmieja, zsynchronizowane na przykład z wydarzeniami politycznymi. Jego czterdziestoczteroletnia dyrekcja traktowana jest jako całość ideowa i artystyczna. Nie dowiadujemy się, w jakich latach dołączyli do zespołu poszczególni narratorzy ani kiedy się urodzili. Decyzją autorki te daty zniknęły. Jakby aktorzy Teatru Żydowskiego funkcjonowali w idei, ale poza czasem. Może Marta Bryś chciała, żeby ten wielogłos był zapisem szerszego niż tylko pokoleniowe doświadczenia. Jakby ich czas był czasem wszystkich Żydów Europy, bo ci, którzy opowiadają, mieli zawsze pod górkę w Polsce i środowisku, niezależnie od tego, czy był rok 1956, 1970, 1988 czy 2004.
3.
Największa szkoda, że nie ma zdjęć. Książka nie zawiera żadnej ilustracji – nie zobaczymy ani wyburzonego w 2017 roku budynku przy placu Grzybowskim, ani fotosów z przedstawień, o których się mówi w książce, ani wizerunków postaci historycznych (Ester Rachel Kamińska, Ida Kamińska, Abraham Goldfaden, Michał Weichert, Jakub Gordin i inni). Najbardziej bolesny jest jednak brak portretów aktorów opowiadających Marcie Bryś o swoim miejscu pracy i fenomenie teatru żydowskiego w Polsce. Zebrane w książce głosy aż się proszą o twarze. Przecież wystarczyłyby nawet zdjęcia legitymacyjne. Ba – odręczne szkice jakiegoś zaprzyjaźnionego rysownika, który w paru kreskach uchwyciłby wyjątkowość oblicza narratora.
Byłem na kilkunastu premierach Teatru Żydowskiego, kilka osób z zespołu z Gołdą Tencer na czele rozpoznaję od razu, ale przy lekturze książki dalej mylą mi się pani Rzączyńska z Rzeszowską, pan Kluge z Rutowskim. Bo co innego scena i żywy człowiek, którego mam rozpoznać, a co innego głos z nazwiskiem, który mówi do mnie z książki. Torturuje mnie niepewność, czy wyobrażam sobie dobrze Barbarę Szeligę, czy nie mylę jej aby z Moniką Soszką. Usiłuję sobie przypomnieć, jak wygląda Alina Świdowska lub Joanna Przybyłowska. Nie znikają mi jako konkretne osoby ze scenicznym dorobkiem, bo ten znam, tylko po prostu ich twarze pozostają niewyraźne w zbiorowej wypowiedzi. Grupa pożera indywidualne mgnienia. Chór czyni anonimowym – odziera z najważniejszych ról, z tytułów premier, w których zagrali. Aktorzy z Teatru Żydowskiego mówią przecież rzeczy podobne i zdarzały im się rzeczy podobne, ich biografie upodobniły się do siebie, ponieważ ludzie ci pracowali w tym samym miejscu. Może to było zamierzone – wydać książkę jako słuchowisko, kazać czytelnikowi wyobrażać sobie wszystko, co już zniknęło i co za chwilę zniknie.
Ten brak wizerunków w publikacji ideowo zorientowanej na aktorów, a nie reżyserów, na załogę, a nie na scenę i widownię, może sprawiać wrażenie, które mamy, oglądając biogramy polsko-żydowskich aktorów w internecie – zamiast portretów są zdjęcia grobów. Po przejrzeniu kilkunastu notek truchlejemy ze strachu i rozpaczy. Wielcy jidyszowi aktorzy i ich świat przedstawieni zostali wyłącznie jako cmentarz. Nie zachowały się fotografie, ani prywatne, ani dokumentujące grane role. W książce Bryś niczym w sztandarowym dziele ikonoklastki nie ma obrazów, opowieść jest jakby ciemną studnią, w której uwięzione są głosy. Nie podejrzewam jednak wydawcy (Austeria) o świadomy poetycki gest. Zdjęć nie ma z powodu biedy wydawniczej. I tylko na okładce szkic Marcina Chlandy. Może projekt scenografii do jednego ze spektakli Teatru Żydowskiego? Dwie rozmazane czarne postaci w sześcianach-modułach, dwa krzesła przy różnych blatach, zielone i niebieskie poświaty przy jednym z ludzików. Mogłaby to być okładka każdej książki, nawet biografii Konrada Swinarskiego.
4.
Opatrzona dwoma podtytułami praca Marty Bryś nie jest monografią sceny przy placu Grzybowskim. Nie jest książką reporterską. Nie jest teatrologiczną cegłą o estetykach, procesach twórczych, tematach spektakli. „Z całą pewnością nie wyczerpuje i nie zamyka ona biografii tego miejsca, nigdy nie było to jej założeniem, a każdy z rozdziałów mógłby być tematem osobnych publikacji” – zastrzega autorka na tylnej stronie okładki. W książce nie ma listy premier Teatru Żydowskiego od chwili powstania do dnia dzisiejszego. Nie ma nazwisk reżyserów, którzy tu pracowali. Nie wiadomo, kto tworzy zespół teraz ani kto z aktorów Kamińskiej został w teatrze prowadzonym przez Szurmieja. Niewiele dowiadujemy się o recepcji zjawiska, jakim przez te wszystkie lata była instytucja – poznajemy głównie enigmatyczne uwagi o lekceważeniu jej przez środowisko, unikach krytyki, niskim poziomie artystycznym niektórych realizacji, niemodnej estetyce.
W takim razie podtytuł Biografia instytucji nie do końca odpowiada zawartości książki. O czym ona jest, lepiej sugeruje podtytuł Opowieść zespołu aktorskiego. Ale też z pewnym zastrzeżeniem, że mamy tu opowieść poszarpaną i fragmentaryczną, meandryczną jak długie nocne rozmowy. No to co jest w środku? Wywiad rzeka? Jeśli tak, to użyłbym terminu: książka-zlewisko dwudziestu czterech strumieni, na którą składają się, jak już zaznaczyłem wyżej, głosy aktorów i autorki. Aktorzy się otworzyli, autorka czule ich wysłuchała, podzieliła tematycznie ich wypowiedzi. Jednak Bryś wymazała z tekstu pytania, które zadawała bohaterom. Zapewne zadawała wszystkim te same – i śladem po nich są tytuły rozdziałów (Studium aktorskie, Język jidysz, Kto pracuje w teatrze żydowskim?, Relacja z kulturą żydowską, Enklawa, kryzysy, Tournée, Akademie gettowe, Spektakle w języku polskim, Schematy, Tu i teraz, Czy można odejść z Teatru Żydowskiego?). Szukała wspólnych spraw, reakcji na te same hasła. Jeśli tak było – mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego w wypowiedziach aktorów jest tyle powtórzeń, nakładających się na siebie doświadczeń. Czasem daje to mocny i dobitny efekt, czasem osłabia przekaz. Trochę jednak żal, że w tekście nie ma pytań, ponieważ w pytaniach można przemycić opinie i zdania, z którymi nie chce się identyfikować zespół. Tylko że wtedy autorka brałaby za te sądy odpowiedzialność.
            5.
Można dyskutować o tym, czy historia Teatru Żydowskiego powinna zaczynać się w książce Bryś tak, jak się zaczyna: od powołania przy teatrze studium aktorskiego w 1970 roku. Rok 1968 byłby chyba jednak lepszym punktem odniesienia, umożliwiającym ukazanie grozy tamtych okoliczności i zobrazowanie skali wypędzeń Żydów polskich na przykładzie losów artystów związanych z Idą Kamińską. Teatr Żydowski tracił wówczas swoją publiczność i swoich aktorów – zespół opuściło w tym czasie (jak podaje Bryś w innym miejscu) dwadzieścioro aktorów. Warto byłoby przynajmniej skrótowo przedstawić, co ich spotkało, skoro autorka opowiada o życiu Kamińskiej w Ameryce. Czy Teatrowi Żydowskiemu w 1968 roku groziła likwidacja, a jeśli nie, jeżeli chciano go zostawić jako listek figowy komunistycznej władzy, która udaje, że nie prześladuje mniejszości, to za jaką cenę go nie zamknięto? Co musieli obiecać partii i Ministerstwu Kultury Juliusz Berger, a potem Szymon Szurmiej? Jak przedefiniowano cel działania tej sceny? Jak czuli się nowi aktorzy, którzy przyszli na miejsce wygnanych? Co myśleli ci, którzy nie wyjechali? Na szczęście Bryś podpytuje o to swoich rozmówców i dostaje w zamian opowieści o młodych ludziach, Polakach i Żydach, którzy bez problemu poszli do pracy w teatrze, bo etaty były dostępne, bo nie dostali się do szkoły teatralnej, a marzyli o tym, żeby grać, bo chcieli po prostu żyć. Nikt z nich nie miał wątpliwości natury moralnej, nie zastanawiał się, czy to etyczne czy nie. Nowo zatrudnieni byli młodzi, myśleli o czymś innym.
Szymon Szurmiej jako następca Idy Kamińskiej miał przed sobą jeszcze gorsze dylematy niż Adam Hanuszkiewicz, przejmujący stery w Teatrze Narodowym po wyrzuconym Kazimierzu Dejmku. Środowisko było cięte na Hanuszkiewicza – pojawiały się zarzuty o korzystanie przez niego z okazji, o wspieranie partii, wręcz o kolaborację z rządzącymi – ale to i tak był pikuś w porównaniu z tym, co można by wtedy powiedzieć o Szurmieju, urządzającym się w teatrze po „suchym pogromie” i próbującym dogadać się z antysemicką władzą ludową. Szurmiej zapewne uznał, że trwanie Teatru Żydowskiego jest ważniejsze niż obrzydzenie moralne. Nie chciał mieć innej ojczyzny. Postanowił kultywować pamięć i tradycję żydowską na scenie przy placu Grzybowskim. Zaczął się zastanawiać, skąd wziąć nowych aktorów do zespołu, czy dalej grać w jidysz, skoro jako pierwsi zmuszeni do emigracji zostali właśnie ci Żydzi polscy, którzy mówili tym językiem. Powstanie studium jest więc reakcją na zdarzenia polityczne i przetrzebienie środowiska.
Aktorzy (ci, którzy zaczęli się uczyć w roku 1970 i ci z ostatniego naboru; studium przestało działać w sezonie 2004/2005) opowiadają Bryś, skąd przyszli, czy wiedzieli o swoim żydowskim pochodzeniu lub cokolwiek o kulturze żydowskiej. Teatr Żydowski był dla nich teatrem drugiego albo i trzeciego wyboru, opiekuńczy dyrektor Szurmiej przygarniał życiowych rozbitków. Przychodzili na chwilę, przez przypadek – i zostawali na całe życie. Do studium trafiało się po znajomości z dyrektorem, z polecenia, na złość rodzinie, bo nie zdało się egzaminów, bo odezwały się artystyczne geny. Szurmiej szukał młodych ludzi pochodzenia żydowskiego, którzy byliby choć trochę zainteresowani pracą w teatrze. Brał wszystkich jak leci, predyspozycje kandydatów nie były ważne. A w studium (które ostatecznie miało dwieście czterdzieścioro sześcioro absolwentów) uczono nie tyle aktorstwa i historii teatru żydowskiego, ile mówienia w jidysz. To dlatego Bryś właściwie pomija program nauczania, jej rozmówcy nie wymieniają wszystkich pedagogów. Większość zachwyca się wiedzą i osobowością profesora Michała Friedmana, ich przewodnika po języku. Dowiadujemy się, dlaczego studium zaczęło działać, ale dlaczego przestało – już nie. Możemy się tego tylko domyślać.
W 1970 roku Szurmiej niczym Noe zbiera na swoją arkę młodych żydowskich aktorów z zasymilowanych rodzin, przyjmuje aktorów Polaków, którzy nie mają innego pomysłu na życie, poświęca jakość artystyczną na rzecz przetrwania języka i folkloru. Teatr Szurmieja nie komentuje współczesnych wydarzeń, jest poza głównym nurtem, wybiera styl retro, opowieści o świecie sprzed 1939 roku i o Holokauście. Nie jest gnębiony przez cenzurę poza jednym wyjątkiem – zawieszeniem w 1971 roku prób do Żydówki z Toledo w reżyserii Noemi Korsan. Ernestyna Winnicka zaświadcza:
Nie wiem, może dzięki polityce dyrektora ten teatr w ogóle przetrwał. Bo nie zajmowaliśmy stanowiska w sprawie marca ’68. I dlatego na własne życzenie staje się ciekawostką teatralną, żywym wspomnieniem zamiast żywym teatrem.
Marta Bryś zaś w swoim komentarzu zapisuje:
Kolejne składanki muzyczne i śpiewogry wystawiane przez Szurmieja zwiększały dystans publiczności. Milczenie Teatru Żydowskiego, który funkcjonował w polu silnych konfliktów społecznych, politycznych, pamięci zbiorowej winy i odpowiedzialności, polsko-żydowskich sentymentów i resentymentów, napięć i znaczeń symbolicznych, stawało się coraz bardziej wymowne i jednocześnie niezrozumiałe.
Dawna żydowska publiczność wyjechała, a nowa jeszcze się nie pojawiła, więc Szurmiej serwował wszystkim bajki.
Takie i podobne informacje, a także przypuszczenia na temat działań Szurmieja oczywiście znajdziemy w książce Marty Bryś, ale są one rozrzucone po tekście jak kawałki mozaiki, trzeba je mozolnie lepić z wypowiedzi aktorów i z komentarzy autorki. Szkoda, bo przedstawienie mocnej autorskiej tezy na początku książki rzuciłoby inne światło na późniejsze wypowiedzi aktorów, banalizujące problem istnienia Teatru Żydowskiego po Marcu ’68 roku.
Wydaje mi się, że kolejną – lepszą niż opowieść o nauczaniu aktorów żydowskich i drodze adeptów do teatru – szansą na efektowne narracyjne otwarcie byłaby próba rozpoczęcia opowieści od innego symbolicznego końca epoki. Może od 2017 roku, czyli zburzenia gmachu teatru przy placu Grzybowskim? Zespół żegnał się z własnym domem, grał dosłownie na ulicy, płakał i się obwiniał, ale równocześnie musiał się odnaleźć w nowej sytuacji. Stąd możliwość retrospekcji i zastanowienia, kim byliśmy, kim jesteśmy, kim będziemy w przyszłości jako Aktorzy Żydowscy.
Inna propozycja: rok 2014, śmierć Szurmieja i początek dyrekcji Gołdy Tencer, zmiana stylistyki, otwarcie na nowych reżyserów i nowe estetyki. Rekapitulacja dorobku dyrektora, plusy i minusy jego strategii, zderzenie jej z nowym, które przyszło potem.
Albo rok 2000: nowe tysiąclecie i pierwszy spektakl po polsku – Kamienica na Nalewkach Ryszarda Marka Grońskiego w reżyserii Tencer. A może rok 1989, w którym wszystko się w Polsce zmieniło, a w Teatrze Żydowskim nie zmieniło się nic poza stopniowym pustoszeniem widowni? Wstydliwa nie była wówczas tematyka spektakli Teatru Żydowskiego. To nie jidysz odstraszał widzów, nie idea pamiętania i zachowania folkloru, tylko forma teatralna, staroświecka inscenizacja, naiwny styl gry aktorskiej działały zniechęcająco. Skoro bohaterami książki są członkowie zespołu, ich odczucia i doświadczenia, czy nie warto byłoby rozpocząć opowieść od spektaklu, który w powszechnym odczuciu odczarowałby Teatr Żydowski, pokazał ludzi go tworzących, ich biografie, warsztat i emocje – czyli od Aktorów Żydowskich Anny Smolar i Michała Buszewicza.
Nie chcę tu wywołać wrażenia, że mam lepszy pomysł na tę książkę niż autorka, raczej w ramach jej projektu i ogromu pracy, jaką w niego włożyła, szukam ciekawszego układu materiału. Chciałbym wyostrzenia zagadnień uwzględnionych w tej pracy. Taką robotę winien wykonać z autorką redaktor tomu Piotr Paziński. Podejrzewam, że nie wykonał.
6.
Oto niepełna lista absurdów edytorskich, redakcyjnych, faktograficznych i stylistycznych, które wychwyciłem w publikacji Marty Bryś:
– Ogólnie rzecz ujmując, wiele osób mówi w książce równocześnie o tym samym, tylko trochę innymi słowami, co daje wrażenie, jakbyśmy w każdym kolejnym rozdziale narracyjnie wciąż stali w miejscu. Od strony 220 (rozdział Enklawa) wraca temat debiutów w Teatrze Żydowskim, uznawania go za swój dom przez młodych aktorów, choć zdawało się, że kwestia ta została wyczerpana w pierwszym rozdziale książki.
– Gołda Tencer rzuca Teatr Muzyczny w Łodzi dla Teatru Żydowskiego dwa razy: najpierw na stronie 29, a potem na 311.
– Część biogramów postaci epizodycznych umieszczono między wypowiedziami aktorów, a część przesunięto – nie wiadomo dlaczego – do przypisów, jakby ktoś w trakcie redakcji zmienił system.
– Dłuższe eseistyczne wprowadzenia do tematu rozdziału lub informacje historyczne wydrukowano kursywą, żeby pokazać, że to tekst Bryś, a nie zespołu. Fatalny wybór, źle się to czyta, tekst jakby cały czas drży i się pochyla. Lepiej używać kursywy tylko do tytułów, a nie do długich partii narracyjnych. No dobrze, tak wybrano, ale nie zachowano konsekwencji. Wstęp Bryś nie został wydrukowany kursywą. Dlaczego? Żeby na początku było ładniej niż później?
– Aleksander Bardini, zdaniem autorki, „we wrześniu 1939 roku uciekł z Polski do Lwowa”. Bryś opowiada o jego losach „po wkroczeniu Niemców do Ukrainy”. Nie było wtedy takiego kraju. Lwów, nawet zajęty po 17 września przez Armię Czerwoną i wcielony do Ukraińskiej Republiki Radzieckiej, dalej był polskim miastem i częścią przedwojennej Polski okupowanej przez sowietów. Po 1945 roku i Jałcie Polska Ludowa tę aneksję uznała, jednak nie można pisać o Lwowie jak o zagranicy w kontekście września 1939 roku! Nikt w tamtych czasach, a tym bardziej sam Bardini, nie powiedziałby, że „wyjechał do Ukrainy, czyli do Lwowa”. Nie wyjechałby nawet „na Ukrainę”. To anachronizm i skutek dzisiejszej poprawności politycznej.
– W innym miejscu Ryszard Kluge mówi o chłopakach z osiedla, chuliganach, którzy byli „gitowcami”. Bryś opatruje tę informację przypisem, tłumacząc, że słowo „git” pochodzi z jidysz i oznacza „dobre”, „fajne”. Może i pochodzi, nie jestem profesorem Bralczykiem, ale gitowcy działali w czasach mojej młodości i Kluge jest bliższy używanemu w latach 70. w literaturze młodzieżowej określeniu „git-ludzi”, zapożyczonemu z gwary więziennej, nazywającej w ten sposób osiedlową subkulturę. Gitowcami byli dwaj negatywni bohaterowie serialu Siedem stron świata. Kapsel i kolega w marynarskich koszulkach, blondyn i rudy. Serial nie miał żadnego wątku żydowskiego, co więc nam daje przypis Marty Bryś?
– Kompletnie zbędna jest w książce dygresja dotycząca awantur między Mirą Mirską a Mieczysławem Foggiem o piosenkę Kazimierza Winklera (ojca Michała, aktora Teatru Żydowskiego). Nie wiadomo, dlaczego dowiadujemy się o koszernym burgerze w Buenos Aires ani w jakim celu w kolejnym przypisie Bryś podaje pełną listę dwudziestu sześciu osób, które odeszły z Hanuszkiewiczem z Teatru Narodowego, skoro przecież do Żydowskiego trafiła tylko Ernestyna Haselnuss-Winnicka. Przypominam: listy aktorów, którzy zniknęli z Teatru Żydowskiego wraz z Idą Kamińską, Bryś nie sporządziła.
– W informacji o zwalnianiu dyrektorów polskich teatrów w stanie wojennym pojawia się tylko Adam Hanuszkiewicz. A gdzie Gustaw Holoubek z Teatru Dramatycznego? Gdzie internowanie Izabelli Cywińskiej? Inne przypadki? Przecież dopiero na tym tle pełnienie funkcji posła przez Szymona Szurmieja w latach 1985–1989 wygląda tak, jak wygląda.
– W jednym z rozdziałów Marcin Błaszak opowiada o swoich początkach i fuksowaniu studentów Akademii Teatralnej. I jest to długi fragment. Tylko co poza opisem osobistego doświadczenia aktora wnosi to do opowieści o Teatrze Żydowskim? Czy fala była także w studium? A może przeciwnie – dręczenie studentów nie przeniknęło do szkółki Szurmieja. Zamiast pozwalać aktorowi mówić przez dwie strony, wystarczyłoby zapisać jedno odautorskie zdanie na ten temat.
– Kiedy aktorzy opowiadają o swoich nauczycielach ze studium, to część wymienianych osób ma swoje biogramy, a część nie. Wspominani profesorowie Łastyk, Lasocka i Marso nie mają. Krawczykowski, Gawęda i Adamczewski zasłużyli na przypisy, a nie na ramki. Profesor Belis-Legis najpierw jest w notce od Bryś, a dopiero potem mówią o nim aktorzy. Bałagan straszny!
– Fascynacja zespołu zagranicznymi tournée pojawia się w rozdziale o studium (strona 67: opowieść Marka Węglarskiego) i w rozdziale o Teatrze Żydowskim w objeździe światowym strony 263–275). Jeden z aktorów wykrzykuje z dumą: „I kto tak miał (jak my)!?”. Marta Bryś winna mu wtedy opowiedzieć o wyjazdach Starego Teatru w Krakowie z lat 70., wcale nie tak rzadkich peregrynacjach innych warszawskich scen czy poznańskiego Teatru Nowego ze spektaklem Janusza Wiśniewskiego w połowie lat 80.
– Brak osobnego rozdziału pod tytułem Szymon Szurmiej, w którym aktorzy mówiliby tylko o tym dyrektorze i jego repertuarze, o tej monstrualnie długiej dyrekcji; zadawaliby pytania o konsekwencje działań Szurmieja jako dyrektora. Uważał on, zdaniem Bryś, swoją pamięć i model wyobrażonej przeszłości za uniwersalne. Wieloletni dyrektor oczywiście istnieje w tej książce jako duch opiekuńczy placówki, ale i człowiek o konkretnych poglądach politycznych i ulubionej estetyce – tylko znów są to wiadomości celowo rozproszone, nieułatwiające czytelnikowi zajęcia stanowiska w sprawie działań dyrektora.
Przydałoby się też drzewo genealogiczne Szurmiejów, żeby się nie zgubić w meandrach powinowactw i koligacji rodzinnych. Szymon Szurmiej, Gołda Tencer, Jan Szurmiej, Lena Szurmiej, Dawid Szurmiej, Joanna Szurmiej-Rzączyńska. Wszyscy pracowali lub pracują w Teatrze Żydowskim, a ja nie wiem, kto jest kim. Czy Lena to córka czy siostra Jana Szurmieja? Rzączyńska to wnuczka, ale kim jest Dawid Szurmiej? Na miejscu Bryś zapytałbym bezczelnie aktorów Teatru Żydowskiego, jak zareagowaliby na niesprawiedliwe zarzuty o sprywatyzowanie pamięci o sztuce teatralnej Żydów polskich, o przejęcie marki przez jedną rodzinę.
7.
Pominięty zostaje całkowicie temat relacji Teatru Żydowskiego z Towarzystwem Społeczno-Kulturalnym Żydów w Polsce, właścicielem budynku przy placu Grzybowskim. Bryś pisze o latach objazdów po Polsce do siedzib TSKŻ, pokazywaniu lokalnym żydowskim społecznościom spektakli z repertuaru teatru. Długo wygląda to na symbiozę, działalność naczyń połączonych – rodziny aktorów aktywnie działają w TSKŻ. A potem dzieje się coś tajemniczego i mamy między nimi wojnę. Trudno na podstawie lektury książki o zespole Teatru Żydowskiego zrozumieć przyczyny konfliktu, który skończył się sprzedaniem gmachu spółce GHELAMCO i wyburzeniem legendarnej siedziby. Mówi Ryszard Kluge: „Zabrano mi dom. Dosłownie. Nagle, z dnia na dzień, ktoś powiedział wypierdalać”. W książce Marty Bryś temat jest jednak poruszony zdawkowo, nie na miarę symbolicznej tragedii, jaka tu się dokonała, i ma postać lamentu zespołu nad utraconym dziedzictwem bez próby wyjaśnienia przyczyny tego, co się stało. Czy ekspertyza inspektora nadzoru budowalnego o złym stanie technicznym budynku była prawdziwa? Czy rzeczywiście ten czterdziestoparoletni obiekt projektu Jotkiewicza i Pniewskiego groził zawaleniem, przez co stanowił zagrożenie dla pracowników i widzów? Aż się prosi o omówienie tej sprawy, którą żyli nie tylko aktorzy żydowscy, ale i całe polskie środowisko teatralne. Przypomnijmy, że działka i budynek zostały sprzedane, teatrowi obiecano nową siedzibę, która do dziś nie powstała, deweloper mimo obietnic i umów nic nie zbudował. Kto zawinił? Z jakim zjawiskiem mieliśmy tu do czynienia? Aktorzy mówią mało, jakby sami nie zrozumieli, co się wydarzyło. Bryś nie pomaga.
Kluczowe dla wyjaśnienia sprawy mogłoby być podanie i zanalizowanie informacji, że szefem TSKŻ w tym czasie był i chyba jest do dziś Artur Hofman – wieloletni aktor i reżyser Teatru Żydowskiego, a więc osoba identyfikująca się z miejscem i ideą, przynajmniej do jakiegoś momentu, będąca długo członkiem zespołu. Nazwisko Hofmana można znaleźć w kilku miejscach w książce jakby przypadkiem. Raz w anegdocie zza kulis opowiadającej o włączeniu dyskotekowej kuli podczas spektaklu wyjazdowego o Holocauście, a raz wymienione niemal obojętnie przez Gołdę Tencer: „Artur Hofman wyrzucił nas z teatru na placu Grzybowskim”. Gdyby powiedziała: „Nasz były kolega, aktor Artur Hofman, prezes TSKŻ, zdradził nas i wyrzucił z teatru na placu Grzybowskim”, brzmiałoby to zupełnie inaczej i prowokowało czytelnika do dalszych pytań. Dlaczego miał inny pogląd na zachowanie spuścizny Idy Kamińskiej? Co zaważyło na jego decyzji? Czy był skonfliktowany z zespołem, Szurmiejami, Gołdą Tencer? Czy to była zemsta, czy raczej interes życia, który pośrednio doprowadził do bezdomności teatru?
Intryguje mnie to przemilczenie, a może wynik dyskrecji zespołu. Albo cały ten wątek wypadł z tekstu w czasie autoryzacji, albo aktorzy nie chcieli nic o Hofmanie mówić, żeby nie zdawać sprawozdania z żydowsko-żydowskiego konfliktu, nie zadzierać z TSKŻ. Jeśli prawdą jest, że nie chcieli, Bryś jako teatrolożka powinna tę sprawę zdecydowanie opisać. Lojalność wobec rozmówców jest mniej ważna niż napisanie, jak było w rzeczywistości. Gdyby w publikacji zgłębiono ten wątek, znacznie mocniej mogłyby wybrzmieć żale Tencer, rozczarowanej, że Tadeusz Słobodzianek, proszony przez nią o pomoc po utracie sceny, nie przyjął zespołu do Sloboplexu, albo głosy odnotowane w prasie mówiące, że przecież w Muzeum Polin jest scena teatralna i Teatr Żydowski może grać właśnie tam.
Zamiast rzeczowego sprawozdania z tego, co się właściwie stało, mamy w książce smutek Wandy Siemaszko, która jechała zagrać w spektaklu Strzępki i Demirskiego Dobrze żyjcie – to najlepsza zemsta, i dowiedziała się, że teatr zamknięto. Kiedy burzono budynek na placu Grzybowskim, z inicjatywy Dawida Szurmieja wszyscy członkowie zespołu po kolei weszli na scenę i mówili kilka słów pożegnania, a potem długo stali razem we foyer.
8.
I to tyle narzekania i wytykania błędów. Bo przecież są w tej książce arcyciekawe motywy i ważne rozpoznania. Na przykład te o jidysz jako kluczowym wyróżniku teatru Kamińskiej i Szurmieja.
Otóż, jak się rzekło wcześniej, Teatr Żydowski do 2000 roku grał tylko w języku jidysz. Jidyszland, czyli Europa mówiąca przed drugą wojną światową w jidysz, to było jedenaście milionów ludzi. Dwa i pół miliona w samej Rzeczypospolitej. Pokolenie Żydów urodzonych w Polsce po 1945 roku już nie mówiło w jidysz. Cytat z Idy Kamińskiej: „Kiedy było dużo Żydów, nie było państwowego teatru żydowskiego, teraz, kiedy jest – nie ma Żydów”. Szymon Szurmiej definiował Teatr Żydowski jako teatr jidyszowy, „jidysz jest punktem wyjścia do wszystkiego” – mawiał. W Teatrze Żydowskim aktorzy na scenie mówili i mówią w jidysz wołyńskim. Ich teatraler jidysz ma miękką wymowę. Jest bardziej melodyjny niż dzisiejszy literacki jidysz.
Jerzy Walczak twierdzi, że Żydzi w samej Warszawie mówili kilkoma dialektami i kłócili się o wymowę. On sam zamęczał Szurmieja nocnymi telefonami i prowokował dyskusje na temat tego, jak powinien brzmieć ten język. Kiedyś starsi aktorzy, pamiętający czasy przedwojenne, spierali się na oczach młodych o „u” lub „o” w jakimś wyrazie. Zastanawiali się, jak to przeczytać, co jest poprawne, a co nie. „Tamten dawny jidysz brzmiałby na scenie jak melodia, jak śpiew, dziwnie i sztucznie” – wyrokuje Rzeszowska. Jidysz zawsze był największym wyzwaniem dla zespołu – tak dla aktorów Polaków, jak dla Żydów. Język jidysz – zdaniem Walczaka – zmienia sposób ekspresji na scenie, zmienia emocje postaci, łatwiej niż polski układa się w wymowie. Ryszard Kluge ostrzega: „Moim zdaniem nie da się nauczyć w pełni jidysz tylko dlatego, że chcesz grać w Żydowskim, trzeba autentycznie interesować się tą tradycją, chcieć ją poznać”. Piotr Wiszniowski przyznaje, że jest jedynym członkiem zespołu, który nie zna jidysz w stopniu nawet minimalnym. Tłumaczy go Rafał Rutowicz: „Dla aktora granie w języku, którego nie zna, nie jest problemem…”. Barbara Szeliga była niechętna odchodzeniu od języka jidysz. Nie umiała się przestawić, zmienić narzędzi aktorskich. Artyści w ostatnich latach narzekają, że za mało grają w tym języku. Marcin Błaszak mówi: „W Teatrze Żydowskim jedna w sezonie premiera powinna być w jidysz”. Piotr Sierecki słusznie żąda, by powstało przedstawienie pod tytułem Jidysz, które byłoby opowieścią o języku. Joanna Przybyłowska wyznaje, że kiedyś za jidysz mogli się schować jako osoby, a dziś mają grać po polsku, a grać po polsku to jak grać na scenie bez ubrania… Aktorzy Teatru Żydowskiego boją się teraz grać w jidysz. Dlatego tak ważne było dla zespołu, że w Berku Mai Kleczewskiej zaśpiewali hymn polski w jidysz, a w spektaklu Damiana Josefa Necia Der Szturem. Cwiszyn / Burza. Pomiędzy połączyli język żydowski z polskim i z Szekspirem.
9.
Opowieść zespołu Teatru Żydowskiego to w książce Bryś także historia antysemityzmu w „kraju bez Żydów”. Wyparcie i zapomnienie, zmiany nazwiska, unikanie rozmów na temat pochodzenia… „Najgorszy rodzaj antysemityzmu – zdaniem Barbary Szeligi – absolutna nieobecność tematu żydowskiego”. Izabela Rzeszowska wspomina słowa babci: „Nie ma się czego wstydzić, ale opowiadać też nie trzeba”. W książce przytaczana jest anegdota o Juliuszu Bergerze, oglądającym mecz Argentyna–Holandia z antysemitą, który naprawił mu telewizor. Poznajemy smutne zdarzenia z życia Ernestyny Winnickiej: deptanie jej zdjęć wyrzuconych z gabloty w Teatrze Polskim w Szczecinie, scysję w Teatrze Ochoty z aktorem, który mścił się za przypomnienie, że pożyczył od aktorki whisky. Joanna Przybyłowska twierdzi, że kiedy mówi komuś „jestem aktorką Teatru Żydowskiego”, to wybrzmiewa tylko słowo „żydowskiego”, a nie „aktorką”. Ludzie nie słyszą nic więcej. To to samo słowo, które zniknęło z napisu na teatralnym autokarze. Brzmiał on: „Teatr Warszawa Plac Grzybowski”. Według Gołdy Tencer ani ona sama, ani Szymon Szurmiej nigdy nie ukrywali, że w ich zespole są aktorzy nieżydowscy. Denerwowało ich pytanie na zagranicznych pokazach o to, kto z aktorów jest Żydem, a kto nie.
Parę osób z zespołu uznaje się za Żydów „przez zasiedzenie”. Ryszard Kluge wyznaje: „Mam wielką frajdę patrzeć, jak Polacy oklaskują Żydów na scenie. Gram w Teatrze Żydowskim, który przypomina o ich kulturze, ale jestem Polakiem”. Kluge nosi niepolskie nazwisko, ma duży nos i jest brany za Żyda. A on „ma w dupie”, za kogo go uważają. Aktor nie znosi określenia „Żydzi polscy”, bo dla niego to oznaczenie własności.
Alina Świdowska, córka Adiny Blady-Szwajger z ŻOB‑u, jako przykład antysemityzmu podaje jej spotkanie z dyrektorem Teatru Rampa, Andrzejem Strzeleckim. Po zapoznaniu się z tym epizodem mam wątpliwości, czy reżyser był antysemitą. Nie żyje, więc nie może się bronić. Ale z kontekstu wynika, że gdy chciał zwolnić Świdowską z Rampy, bardziej akcentował nie pochodzenie aktorki, lecz fakt jej wcześniejszego zatrudnienia w Teatrze Żydowskim, który uchodził za słaby teatr z amatorskim zespołem. W Krakowie mówiło się: „grasz jak aktor z Kolejarza”, czyli z teatru amatorskiego. W Warszawie funkcję miejsca wstydu dla branży pełnił cepeliowy Teatr Żydowski. Jego aktorów przez dekady spotykał ostracyzm środowiskowy, brak szacunku. Nie przyznawali się do skończenia studium aktorskiego przy teatrze. Monika Chrząstowska, pytana, po jakiej jest szkole, zawsze odpowiadała: „Po szkole życia”.
Aktorzy mieli kompleksy, wylewali żale, przedstawiali usprawiedliwienia. Było w nich pragnienie, by nie odstawać od aktorów z innych teatrów. Jak mówi Joanna Przybyłowska: „Zranieni, czuliśmy się gorszymi aktorami. To jest smutne. Dopiero teraz uczymy się aktorstwa. Kiedy pojawili się w teatrze nowi reżyserzy, okazało się, że z naszym aktorstwem nie jest tak różowo”. Gołda Tencer wyznaje z kolei: „Ta długa dyrekcja (Szurmieja) wyssała z nas odwagę, żeby walczyć o siebie”. Był czas, kiedy na spektakle do Teatru Żydowskiego przychodziły dwie osoby i aktorzy sami kupowali bilety, by dane przedstawienie się odbyło. Jednak jak twierdzi Jerzy Walczak: „mimo to ja nie miałem odruchu ucieczkowego”. Szurmiej i zespół bali się utracić swoją jidyszową tożsamość, nie chcieli zrażać własnej publiczności, choć była to już publiczność widmowa. Mawiano, że Teatr Żydowski będzie grał „do ostatniego Żyda” w Polsce, w Warszawie. Zespół chciał być odpowiedzialny „za wizję teatru jako miejsca pamiętającego o ocalonych z Zagłady”. Stąd w jego repertuarze wzruszające akademie gettowe, grane w rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawski, zawsze kończone wspólnym odśpiewaniem z widownią hymnu powstańców: Zog nit kejn mol.
10.
Wielkie i ważne spektakle o tematyce polsko-żydowskiej grane w ostatnich latach: Nasza Klasa Tadeusza Słobodzianka, Żyd Artura Pałygi, Krum, (A)polonia i Dybuk Krzysztofa Warlikowskiego, Zapiski z wygnania Krystyny Jandy, Przylgnięcie Piotra Rowickiego…, powinny były być spektaklami Teatru Żydowskiego, a powstawały gdzie indziej. To ten teatr mógłby przed laty firmować polski boom na dramaturgię Hanocha Levina. Ale osoby, które zarządzały instytucją, nie umiały załatwiać grantów ze świata, nie dbały o nowoczesność teatru. Dopiero dyrektorka Gołda Tencer wykonała niewiarygodną pracę związaną z przywracaniem Teatru Żydowskiego polskim scenom i publiczności. Przebiła się do głównego nurtu, otworzyła teatr na młodych reżyserów (Maja Kleczewska, Anna Smolar, Michał Zadara, Wiktor Rubin, Monika Strzępka) i nową estetykę. Krążyły plotki, że doradcą Gołdy Tencer podczas tej transformacji był Maciej Nowak, a teraz na teatralnym pulsie trzyma rękę Remigiusz Grzela. W książce Bryś nikt o nich nie mówi! Ale aktorzy mają poczucie zmiany. Barbara Szeliga stwierdza: „Dostaliśmy szansę, żeby pokazać, co umiemy, i z niej skorzystaliśmy”.
Repertuar Teatru Żydowskiego ma i będzie miał trzy główne punkty odniesienia. Pierwszym jest pamięć lub krytyczna rewizja mitu Jidyszlandu. Drugim – dialog z twórczością artystów współczesnego Izraela. Trzecim – zbieranie głosów i strategii artystycznych twórców identyfikujących się jako Żydzi lub zafascynowanych żydowską kulturą. W sferze politycznej instytucja ta będzie musiała zareagować na powrót polskiego antysemityzmu w wersji prawicowej (Grzegorz Braun) i narodziny antysemityzmu lewicowego po ludobójstwie w Gazie. Aktorzy są sceptyczni wobec jednego z tych możliwych nurtów repertuarowych. Zaznaczają: „Jidyszland i Izrael to są dwa odrębne światy. Teatr Żydowski mówi o świecie wschodnioeuropejskich Żydów, którego już nie ma”. Joanna Przybyłowska stwierdza: „Nie rozwiążemy konfliktu izraelsko-palestyńskiego, nie mamy odpowiedzi na to pytanie i nie mamy żadnych papierów na bycie ekspertami”.
Nigdy nie będzie to już teatr jedynie żydowskiej publiczności (jak zdarzyło się zaraz po wojnie), bo już jej nie ma. Będzie to tylko teatr twórców (pisarzy, aktorów, reżyserów) przyznających się do żydowskich korzeni, eksplorujących tę tożsamość. Księgi Jakubowe… Olgi Tokarczuk miały już dwie warszawskie premiery, ale chyba dopiero wielki spektakl wyprodukowany w nowej siedzibie Teatru Żydowskiego i grany w całości w jidysz byłby symbolem prawdziwego odrodzenia tej instytucji – materiałem eksportowym Warszawy, listem Żydów polskich do całego świata. Wejściem w nową erę.
Najlepszy efekt osiągnięty przez Martę Bryś w jej książce to stworzenie sytuacji debaty, ulepienie jej z indywidualnych wypowiedzi. Podczas lektury książki wydawało mi się, że aktorzy spierają się na naszych oczach o przyszłość tego teatru, kierunek zmian, repertuar, definiują na nowo własną tożsamość jako artystów, Żydów, Polaków zafascynowanych tą kulturą i językiem jidysz.
Jerzy Walczak mówi: „Żydzi są Polakami, a kultura żydowska jest częścią kultury polskiej, ale jesteśmy teatrem mniejszościowym i jako taki nigdy nie będziemy obchodzić wszystkich”. Monika Soszka kontruje: „W pewnym momencie zasklepiliśmy się w jednolitym repertuarze, zamknęliśmy się w artystycznym i językowym getcie i nie zauważyliśmy, że świat się zmienił”. Alina Świdowska prycha: „Jakbyśmy byli grupą folklorystyczną Żydowiacy!”, na co z kolei odzywa się Marek Węglarski: „Nie jestem zwolennikiem odejścia od tradycji naszego repertuaru, od folkloru, ale uważam, że należy przywrócić ją w nowej, doskonalszej formie”. Wtóruje mu Sylwia Najah: „Naszą misją w Teatrze Żydowskim jest autentyczne, a nie symboliczne ocalenie języka jidysz, klimatu, kultury tych resztek, co do dzisiaj zostały”. Alina Świdowska protestuje: „Nie ma sensu pokazywać folkloru, bo on nie jest uniwersalny, został w tamtym przedwojennym świecie”. Na koniec Marcin Błaszak cytuje w odpowiedzi słowa reżysera Krzysztofa Popiołka: „Przecież tu teraz przychodzą ludzie szukający swojej tożsamości!”.
