Rewolucja się (nie) powtórzy, ale miło powspominać

Bria­no­wi Mer­chan­to­wi, ame­ry­kań­skie­mu dzien­ni­ka­rzo­wi zain­te­re­so­wa­ne­mu przede wszyst­kim kwe­stią wpły­wu nowych tech­no­lo­gii na aktu­al­ny kra­jo­braz socjo­eko­no­micz­ny, uda­ło się popeł­nić dzie­ło monu­men­tal­ne. Jego Krew w maszy­nie to pra­wie sied­miu­set­stro­ni­co­wy fresk przed­sta­wia­ją­cy gene­alo­gię lud­dy­zmu. Ten zro­dzo­ny ze spo­łecz­no-poli­tycz­nych mro­ków począt­ku XIX wie­ku ruch robot­ni­czy wciąż kreu­je emble­ma­tycz­ny obraz współ­pra­cy czło­wie­ka z maszy­ną. Współ­pra­cy nie­spra­wie­dli­wej, gdyż zapo­śred­ni­czo­nej przez inne­go czło­wie­ka, mają­ce­go wła­dzę zarów­no nad pra­cow­ni­kiem ludz­kim, jak i (pół)zautomatyzowanym. Współ­pra­cy zwią­za­nej z wyklu­cze­niem, try­wia­li­zu­ją­cej umie­jęt­no­ści czło­wie­ka przez bru­tal­ny gest robo­ty­za­cji i stop­nio­wo pod­wa­ża­ją­cej god­ność kla­sy pra­cu­ją­cej (w ten spo­sób to, co dotych­czas było rezul­ta­tem roz­wi­ja­nia kom­pe­ten­cji zawo­do­wych, dziś pre­zen­tu­je się jako zdol­ność ska­za­na na odsprze­da­nie maszy­nie). Wresz­cie współ­pra­cy negu­ją­cej samą sie­bie, któ­ra w ramach sta­rej, dobrej kapi­ta­li­stycz­nej nar­ra­cji pro­du­ku­je wszech­ogar­nia­ją­cą uto­pię racjo­nal­no­ści. Wytwa­rza kon­ste­la­cję idei uświę­co­nych, czy­li takich, któ­re ide­olo­gi­zu­ją napraw­dę na serio – doty­czą dys­kur­su oczy­wi­sto­ści i nor­mal­no­ści. Stan­da­ry­zu­ją więc rze­czo­ne sprzecz­no­ści (postęp zosta­wia­ją­cy eko­no­mię w tyle, mecha­nicz­ną asy­sten­tu­rę prze­mie­nia­ją­cą czło­wie­ka w pomoc­ni­ka maszy­ny, inno­wa­cyj­ność cemen­tu­ją­cą sta­tus quo) do tego stop­nia sku­tecz­nie, że są w sta­nie zatu­szo­wać wyklu­cza­ją­ce się nie­spój­no­ści, a tak­że syno­ni­mi­zo­wać je z mitycz­ną struk­tu­rą uni­wer­sal­ne­go ładu.

Wszyst­kie te dia­gno­zy nie są oczy­wi­ście niczym nowym. Gdy Łukasz Kozak, medie­wi­sta i autor książ­ki Upiór. Histo­ria natu­ral­na, pod­czas jed­ne­go ze spo­tkań autor­skich został zapy­ta­ny o swo­je anty­ka­pi­ta­li­stycz­ne sen­ty­men­ty, stwier­dził, że dziś sprze­ci­wia­nie się kapi­ta­ło­wi jest w isto­cie aktem legi­ty­mi­zo­wa­nym przez głów­no­nur­to­wy dys­kurs. Nie da się z tą dia­gno­zą nie zgo­dzić, tak jak nie da się nie zauwa­żyć, że Mer­chan­tow­skie tezy nie mają w sobie choć­by szczyp­ty rewo­lu­cjo­ni­stycz­ne­go ducha.

Pozo­sta­je jed­nak pyta­nie: w któ­rą stro­nę pójść dalej? Wybrać kata­stro­fizm Jeana Bau­dril­lar­da, po rów­no unie­waż­nia­ją­cy wszyst­kie rze­czy waż­ne i mniej waż­ne, a ewo­lu­cję moral­no­ści mark­si­stow­skiej pro­wa­dzą­cej ku post­mark­si­zmo­wi uni­ce­stwić, pozo­sta­wia­jąc na ide­olo­gicz­nym pobo­jo­wi­sku samot­ne, roze­dr­ga­ne „post-”? Być może jed­nak lepiej zde­cy­do­wać się na wariant ide­ali­stycz­ny? Iść na bary­ka­dy, nawet jeśli nie ma się pew­no­ści osta­tecz­ne­go rezul­ta­tu. Pod­jąć ręka­wi­ce, zamiast cier­pli­wie zno­sić socjo­eko­no­micz­ną sta­gna­cję, gdzie­nie­gdzie mody­fi­ko­wa­ną przez socjal­de­mo­kra­tycz­ną kosme­ty­kę (dum­nie samo­zwą­cą się refor­mi­zmem).

W swo­jej opo­wie­ści o lud­dy­stach Mer­chant upar­cie powra­ca do wspo­mnia­nych dwóch opcji. Autor Krwi w maszy­nie jest pod tym wzglę­dem, mniej lub bar­dziej świa­do­mie, pil­nym uczniem Miche­la Foucaul­ta. Jego meto­do­lo­gia odkry­wa­nia praw­dy o teraź­niej­szo­ści opie­ra się przede wszyst­kim na stra­te­giach śled­czych, któ­re mógł­by sto­so­wać wytraw­ny histo­ryk idei, gdy­by zain­te­re­so­wał się podob­ną tema­ty­ką. Mer­chant cofa się do cza­sów rewo­lu­cji prze­my­sło­wej, by odna­leźć recep­tę na to, co cze­ka nas wszyst­kich jutro. Kie­dy nawią­zu­je do Foucaul­ta, jed­ne­go z naj­waż­niej­szych filo­zo­fów XX wie­ku, sku­pia się na praw­dzie histo­rycz­nej, ale w zna­cze­niu zupeł­nie zde­na­tu­ra­li­zo­wa­nym. Inny­mi sło­wy: się­ga po retro­spek­cję, aby prze­ko­nać się, jak kie­dyś kon­stru­owa­no praw­dę, któ­ra hege­mo­nicz­nie panu­je dziś.

To wła­śnie z tego powo­du bar­dzo obcho­dzą Mer­chan­ta pod­da­wa­ne dyna­mi­ce dzie­jów kon­cep­cje i defi­ni­cje. „Inno­wa­cję” przy­wo­łu­je on jako sło­wo o sza­le­nie pejo­ra­tyw­nym rodo­wo­dzie. Jako wyraz pier­wot­nie ozna­cza­ją­cy nie­po­trzeb­ną zmia­nę, mody­fi­ka­cję, któ­ra wca­le nie popy­cha cywi­li­za­cyj­nej aktu­al­no­ści do przo­du. Autor przy­po­mi­na, że „inno­wa­cją” zwy­kło się nazy­wać rów­nież pomysł here­tyc­ki, prze­czą­cy naukom Kościo­ła. Oba histo­rycz­ne roz­po­zna­nia poma­ga­ją Mer­chan­to­wi zre­wi­do­wać tech­no­lo­gicz­ną codzien­ność XXI wie­ku. Pierw­sze z nich daje mu do ręki oręż w wal­ce ze wszyst­ki­mi współ­cze­sny­mi nar­ra­cja­mi pro­gre­syw­no­ści, for­so­wa­ny­mi przez Bez­osów, Musków i Zuc­ker­ber­gów nasze­go świa­ta. Inno­wa­cja przyj­mu­ją­ca postać ide­olo­gicz­ne­go pro­duk­tu teraź­niej­szo­ści jest sprze­da­wa­na jako pomysł popy­cha­ją­cy ludz­kość do przo­du. Każ­da, nawet naj­drob­niej­sza, naj­bar­dziej powierz­chow­na aktu­ali­za­cja zysku­je mia­no inno­wa­cyj­nej, czy­li prze­kształ­ca­ją­cej rze­czy­wi­stość, zmie­nia­ją­cej para­dyg­ma­ty.

Aktualna kapitalistyczna optyka wystawia generowane masowo laurki: każdy nowy pomysł jest rewolucyjny, właśnie dlatego, że jest nowy i gotowy do sprzedaży.

W tym kon­tek­ście uwa­ga Mer­chan­ta na temat ory­gi­nal­ne­go, nega­tyw­ne­go zna­cze­nia inno­wa­cji pozwa­la mu obna­żyć fałsz kry­ją­cy się za pro­pa­gan­dą inno­wa­cyj­no­ści pro­mo­wa­ną przez Google’a, Ama­zo­na czy Apple’a. Skut­ki retro­spek­tyw­nej eks­plo­ra­cji legi­ty­mi­zu­ją scep­ty­cyzm auto­ra wobec kon­cep­tu, któ­ry nie tyle jest ide­ałem zde­for­mo­wa­nym przez pono­wo­cze­sność, ile języ­ko­wym wiru­sem, od począt­ku zara­ża­ją­cym tok­sycz­ną ener­gią.

Dru­gie, ory­gi­nal­nie anty­ko­ściel­ne zna­cze­nie ma bar­dziej prze­wrot­ną wymo­wę. Oczy­wi­stym jest fakt, iż spo­łecz­no-poli­tycz­na pozy­cja kościo­ła w XIX wie­ku była zupeł­nie nie­po­rów­ny­wal­na z jego aktu­al­nym poło­że­niem. Nie­gdy­siej­sza reli­gij­ność okre­śla­ła czło­wie­czeń­stwo. Uni­wer­sa­li­zo­wa­ła jedy­ny słusz­ny rodzaj moral­no­ści, któ­ry nie pod­le­gał dys­ku­sjom i rein­ter­pre­ta­cjom. Inno­wa­cja była więc swo­istym odchy­le­niem od narzu­co­nej nor­my. Pomie­sza­niem z poplą­ta­niem, połą­cze­niem sacrumpro­fa­num, trans­gre­sją, któ­ra począt­ko­wo zda­wa­ła się nie do przy­ję­cia.

Mer­chant akcen­tu­je świę­to­krad­czość tech­no­lo­gicz­nej inno­wa­cji, przy­wo­łu­jąc cytat z wypo­wie­dzi jed­ne­go z robot­ni­ków: „Czy będziesz boga­ty przed Bogiem?”. To pyta­nie skie­ro­wa­ne do ówcze­snych moż­no­wład­ców, wła­ści­cie­li kapi­ta­łu, któ­rzy aku­mu­lo­wa­li swo­je bogac­two na dłu­go przed nasta­niem epo­ki dzi­siej­szych tech­no­feu­da­łów. Pyta­nie, któ­re dosko­na­le uka­zu­je, w jaki spo­sób zmie­ni­ło się podej­ście czło­wie­ka do tech­no­lo­gii. Pod­miot przed­mo­der­ni­stycz­ny trak­to­wał ją z dużą dozą podejrz­li­wo­ści. Sens jego egzy­sten­cji w dużej mie­rze nada­wa­ła instan­cja kościel­na, nad­mier­na wia­ra w potę­gę tech­no­lo­gii w takich oko­licz­no­ściach mogła być więc postrze­ga­na jako bał­wo­chwal­stwo, czcze­nie wykwi­tów ludz­kiej wyobraź­ni coraz moc­niej pra­gną­cej nie­bez­piecz­nej zaba­wy w Boga.

I tu docho­dzi­my wresz­cie do wspo­mnia­nej prze­wrot­no­ści argu­men­tu reli­gij­no-tech­no­scep­tycz­ne­go. Oczy­wi­stym błę­dem było­by współ­cze­sne powtó­rze­nie tezy o here­zji dzi­siej­szych kul­ty­wa­to­rów inno­wa­cji. Na tere­nie spi­ry­tu­al­ne­go pobo­jo­wi­ska, w któ­rym aktu­al­nie żyje­my, nie może być mowy o powro­cie do uwiel­bie­nia sacrum. Na jesz­cze świe­żych gro­bach wiel­kich nar­ra­cji moż­na sobie pozwo­lić jedy­nie na iro­nicz­ny taniec. Na skło­nie­nie się ku ezo­te­ry­ce lub sku­pie­nie na filo­zo­fiach Dale­kie­go Wscho­du, czy­li dok­try­nach, któ­re prze­two­rzo­ne przez nowo­cze­sność, przed­ło­ży­ły swój samo­roz­wo­jo­wy indy­wi­du­alizm nad komu­ni­ta­ryzm chrze­ści­jań­stwa ubie­głych wie­ków. Nie da się zjed­no­czyć w wal­ce prze­ciw Kapi­ta­ło­wi, powo­łu­jąc się na ducho­wość ato­mi­zu­ją­cą, nie kon­so­li­du­ją­cą spo­łe­czeń­stwo.

Pomył­ką było­by też powo­ły­wa­nie się na chrze­ści­jań­stwo samo w sobie. To był­by błąd wła­ści­wie wszę­dzie poza Ame­ry­ką Połu­dnio­wą, gdzie ide­ały chrze­ści­jań­sko-mark­si­stow­skie są wciąż żywe za spra­wą Teo­lo­gii Wyzwo­le­nia. Chry­stu­so­we nauki prze­sta­ły iskrzyć poten­cja­łem rewo­lu­cjo­ni­stycz­nym i prze­obra­zi­ły się w pro­sta­gna­cyj­ny sym­bol pustej tra­dy­cji.

Moż­na nato­miast wywnio­sko­wać z gene­alo­gii-teo­lo­gii Mer­chan­ta coś, cze­go on sam wpraw­dzie nie suge­ru­je, lecz tro­chę pod­świa­do­mie nakie­ro­wu­je czy­tel­ni­ka na ten trop. Mowa o filo­zo­fii chrze­ści­jań­skie­go ate­izmu.

Idea, któ­rą aktu­al­nie chy­ba naj­cie­ka­wiej pre­zen­tu­ją Peter Rol­lins oraz Sla­voj Žižek, w skró­cie pole­ga na odróż­nie­niu się od kla­sycz­nej, ate­istycz­nej ide­olo­gii. Moż­na powie­dzieć, że w uję­ciu chrze­ści­jań­skie­go ate­izmu Bóg nie został zamor­do­wa­ny, a ska­ni­ba­li­zo­wa­ny. Taka opty­ka zakła­da, że współ­cze­sna ludz­kość nie powin­na odrzu­cić, lecz wchło­nąć Chry­stu­sa, to zna­czy kry­tycz­nie, lecz z powa­gą inspi­ro­wać się jego nauka­mi, jed­no­cze­śnie trak­tu­jąc je bar­dziej jako fun­da­ment teo­lo­gii zwąt­pie­nia niż bez­dy­sku­syj­ne natchnio­ne praw­dy.

W przy­pad­ku Žiżžka to podej­ście obja­wia się na przy­kład nie­uf­no­ścią wobec „Nowych Ate­istów” w typie Chri­sto­phe­ra Hit­chen­sa czy Richar­da Daw­kin­sa, któ­rzy reli­gij­ność i wszyst­kie jej kul­tu­ro­we kom­po­nen­ty trak­to­wa­li i trak­tu­ją z wro­go­ścią god­ną naj­bar­dziej zapa­lo­nych krzy­żow­ców.

Pete­ra Rol­lin­sa naj­bar­dziej nęci z kolei komu­ni­ta­riań­ski aspekt chrze­ści­jań­stwa. W pew­nym sen­sie moż­na nazwać tego irlandz­kie­go myśli­cie­la tro­chę bar­dziej here­tyc­kim (wąt­pią­cym) przed­sta­wi­cie­lem teo­lo­gii wyzwo­le­nia. Kimś, kto w reli­gij­nej nar­ra­cji widzi jedy­ną szan­sę na prze­ciw­sta­wie­nie się zwią­za­ne­mu z post­mo­der­ni­stycz­nym ate­izmem skraj­ne­mu indy­wi­du­ali­zmo­wi. Per­spek­ty­wy obu filo­zo­fów z powo­dze­niem łączą się ze świa­to­po­glą­dem auto­ra Krwi w maszy­nie. Przede wszyst­kim umoż­li­wia­ją wysto­so­wa­nie kontr­ar­gu­men­tu dla hege­mo­nii nowe­go Boga, czy­li napę­dza­ne­go fety­szem tech­no­po­stę­pu kapi­ta­łu. Ponad­to nie przy­mu­sza­ją do spo­glą­da­nia wstecz. Zamiast koniecz­no­ści kul­ty­wo­wa­nia prze­ter­mi­no­wa­ne­go para­dyg­ma­tu pro­po­nu­ją odświe­ża­ją­cą rein­ter­pre­ta­cję. Reflek­syj­ną dekon­struk­cję spo­łecz­ne­go zna­cze­nia sacrumpro­fa­num zamiast bez­myśl­nej, opę­ta­nej neo­li­be­ral­nym ego­izmem destruk­cji.

Mer­chant nie roz­wi­ja jed­nak topo­su reli­gij­ne­go. Zatrzy­mu­je się na nim w pół sło­wa, jak­by w oba­wie o jego nazbyt rewo­lu­cjo­ni­stycz­ną wymo­wę. Logicz­ne jest więc to, że poświę­ca spo­ro miej­sca gene­alo­gii same­go lud­dy­zmu. Przy­ta­cza dowo­dy na to, że (odwrot­nie niż w przy­pad­ku inno­wa­cji) pier­wot­nie lud­dyzm koja­rzył się znacz­nie bar­dziej chwa­leb­nie niż dziś. Autor przed­sta­wia lud­dy­stów jako kon­ty­nu­ato­rów rebe­lianc­kiej myśli. Jako przy­kład daje praw­do­po­dob­nie ist­nie­ją­ce­go jedy­nie sym­bo­licz­nie Neda Lud­da – tka­cza, któ­ry na znak pro­te­stu prze­ciw­ko groź­bom auto­ma­ty­za­cji potrak­to­wał mło­tem maszy­ny przę­dzal­ni­cze.

Przy tym uka­zu­je lud­dy­stów nie jako wan­da­li, lecz pro­to­pla­stów dzi­siej­szych człon­ków związ­ków zawo­do­wych oraz lewi­co­wych akty­wi­stów. Jako bojow­ni­ków o pra­cow­ni­czą god­ność, któ­rzy do rze­czo­nych destruk­cyj­nych aktów zosta­li zmu­sze­ni przez krwio­żer­czość kapi­ta­li­stów.

Mer­chant obra­zu­je też to, w jaki spo­sób kla­sa wła­ści­cie­li fabryk, maszyn, mediów zapi­sa­ła na kar­tach histo­rii nega­tyw­ny wize­ru­nek lud­dy­stów. Opo­wia­da o pro­ce­sach sądo­wych (nie­rzad­ko zwień­czo­nych karą śmier­ci), pod­czas któ­rych repre­zen­tan­ci wła­dzy sądow­ni­czej przed­sta­wia­li zbun­to­wa­nych robot­ni­ków jako zaco­fa­nych bar­ba­rzyń­ców wyła­do­wu­ją­cych swo­ją nie­okrze­sa­ną, igno­ranc­ką agre­sję na nowo­cze­snych zdo­by­czach tech­no­lo­gii.

W książ­ce przy­ta­cza się też bar­dzo cie­ka­wy przy­kład Fran­ken­ste­ina, legen­dar­nej powie­ści, któ­ra ory­gi­nal­nie nio­sła ze sobą ści­śle pro­lud­dy­stycz­ny prze­kaz. Przed­sta­wia­ła tytu­ło­we­go naukow­ca jako zaśle­pio­ne­go moż­li­wo­ścią zaba­wy w Boga tech­no­fe­ty­szy­stę, jego dzie­ło zaś jako potwo­ra, jed­nak­że mimo wszyst­ko isto­tę myślą­cą, cał­ko­wi­cie świa­do­mą tra­gicz­nej nie­etycz­no­ści swej egzy­sten­cji. Poja­wił się on też w kul­to­wej ekra­ni­za­cji z 1931 roku z Bori­sem Kar­lof­fem w roli nie­za­po­mnia­ne­go mon­strum. To film, któ­ry z kolei pro­mu­je nar­ra­cję anty­lud­dy­stycz­ną. Jego twór­cy pre­zen­tu­ją potwo­ra (a więc książ­ko­wy sym­bol nie­zgo­dy na tech­no­ob­se­sję tam­tych cza­sów) jako bez­myśl­ne, nie­bez­piecz­ne „to”. Pod­czas gdy powieść Mary Shel­ley sta­no­wi­ła ostrze­że­nie przed nad­mier­nym zaufa­niem sile tech­no­lo­gii, wer­sja fil­mo­wa uka­zy­wa­ła już jedy­nie mar­gi­nal­ny przy­pa­dek eks­pe­ry­men­tu, wypa­dek przy pra­cy, któ­ry co praw­da powi­nien zostać czym prę­dzej sko­ry­go­wa­ny, lecz nie może być źró­dłem zmar­twień w kon­tek­ście galo­pu­ją­ce­go na zła­ma­nie kar­ku postę­pu.

Nie­trud­no zgad­nąć, że anty­lud­dy­stycz­ne nar­ra­cje rzą­do­we oraz ana­lo­gicz­ny dys­kurs popkul­tu­ro­wy zatrium­fo­wa­ły nad ide­ała­mi kla­sy robot­ni­czej. Skut­ki klę­ski owych ide­ałów widzi­my do dziś.

Merchant stawia tezę, która nie powinna nikogo zaskoczyć. Aktualnie przymiotnik „luddystyczny” równie dobrze można byłoby zastąpić „prymitywnym” lub „zacofanym”.

Jed­nak autor dość moc­no sku­pia się na odcza­ro­wa­niu dzi­siej­szej pejo­ra­tyw­no­ści lud­dy­zmu. Być może rze­czy­wi­ście jest to gest god­ny pochwa­ły. Być może zmie­ni spo­sób myśle­nia choć­by czę­ści spo­łe­czeń­stwa. Pro­blem jed­nak w tym, że (tak jak w przy­pad­ku nie­do­sza­co­wa­nia kon­te­sta­cyj­ne­go poten­cja­łu reli­gij­no­ści) w Krwi w maszy­nie Mer­chant poświę­ca wię­cej uwa­gi drob­nym aktu­ali­za­cjom zasta­nej rze­czy­wi­sto­ści niż per­spek­ty­wom zna­czą­cych trans­for­ma­cji. Wyda­je się, że bar­dziej pra­gnie on oczysz­cze­nia repu­ta­cji haseł sprzed kil­ku­set lat niż pchnię­cia ich ku nowe­mu spo­łecz­no-poli­tycz­ne­mu prze­wro­to­wi.

W isto­cie Mer­chant jest ponie­kąd tak samo prag­ma­tycz­ny i racjo­na­li­stycz­ny jak kapi­ta­li­ści, któ­rych maszy­ny były roz­trza­ski­wa­ne przez wście­kłych lud­dy­stów w drob­ny mak. Nie podej­mu­je ryzy­ka choć­by kry­tycz­nej reflek­sji nad wizja­mi post­ka­pi­ta­li­stycz­nych uto­pii. Zupeł­nie inten­cjo­nal­nie omi­ja wiel­ką gru­pę teo­re­ty­ków oraz prak­ty­ków robot­ni­czej wal­ki, czy­li mark­si­stów i same­go Mark­sa, któ­ry miał prze­cież bar­dzo cie­ka­we – nie­idą­ce w parze z lud­dy­stycz­ny­mi – poglą­dy na szan­se i zagro­że­nia zwią­za­ne z roz­wo­jem tech­no­lo­gicz­nym.

To wła­śnie dla­te­go autor kon­stru­uje swo­ją książ­kę niczym histo­rycz­ne kino akcji. Dzie­li roz­dzia­ły na peł­ne suspen­su sce­ny sym­bo­licz­nych i fizycz­nych starć mię­dzy robot­ni­ka­mi a wła­ści­cie­la­mi, mno­żąc i zapla­ta­jąc wąt­ki boha­te­rów roz­ma­itych klas, śro­do­wisk, loka­li­za­cji. Robi to po to, by zamiast rewo­lu­cji dać nam po pro­stu dobrą histo­rię. I rze­czy­wi­ście mu to wycho­dzi. Ame­ry­kań­ski dzien­ni­karz napraw­dę dba o nie­sa­mo­wi­ty roz­mach nar­ra­cyj­ny kolej­nych stron, któ­re czy­ta się jak Woj­nę i pokój Lwa Toł­sto­ja prze­fil­tro­wa­ną przez mniej lub bar­dziej dosłow­ną dok­try­nę socjal­de­mo­kra­tycz­ną.

Okładka książki Briana Merchanta zatytułowanej „Krew w maszynie. Luddyści i pierwszy bunt przeciwko technologicznym gigantom”
Brian Merchant, „Krew w maszynie. Luddyści i pierwszy bunt przeciwko technologicznym gigantom”, tłum. Grzegorz Ciecieląg, Kraków: Bo.wiem, 2025.

Niech niko­go nie zmy­li czer­wień okład­ki pol­skie­go wyda­nia Krwi w maszy­nie. To bar­dzo sumien­nie zapro­jek­to­wa­ny tekst z zakre­su histo­rii idei, bez zapę­dów rewo­lu­cyj­nych. Prze­kaz naj­bar­dziej zapa­da w pamięć, gdy autor mówi do nas w cza­sie prze­szłym. Jed­nak­że gdy powra­ca do teraź­niej­szo­ści, sza­fu­jąc Job­sem, Zuc­ker­ber­giem, Teslą oraz Ube­rem, wpusz­cza­my prze­sła­nie jed­nym uchem, a wypusz­cza­my dru­gim.

Brian Mer­chant zna­ko­mi­cie opra­co­wał i przy­stęp­nie napi­sał Czer­wo­ną Ksią­żecz­kę pro­po­nen­tów tak zwa­nej lewi­cy par­la­men­tar­nej. Takiej, któ­ra myli marze­nia o uśmiech­nię­tym kapi­ta­li­zmie z rewo­lu­cją kul­tu­ral­ną.

Łukasz Krajnik

– wykładowca, dziennikarz, konsument popkultury.

więcej →

Fallback Avatar

– pisarz i dziennikarz amerykański.

więcej →

Powiązane teksty