Brianowi Merchantowi, amerykańskiemu dziennikarzowi zainteresowanemu przede wszystkim kwestią wpływu nowych technologii na aktualny krajobraz socjoekonomiczny, udało się popełnić dzieło monumentalne. Jego Krew w maszynie to prawie siedmiusetstronicowy fresk przedstawiający genealogię luddyzmu. Ten zrodzony ze społeczno-politycznych mroków początku XIX wieku ruch robotniczy wciąż kreuje emblematyczny obraz współpracy człowieka z maszyną. Współpracy niesprawiedliwej, gdyż zapośredniczonej przez innego człowieka, mającego władzę zarówno nad pracownikiem ludzkim, jak i (pół)zautomatyzowanym. Współpracy związanej z wykluczeniem, trywializującej umiejętności człowieka przez brutalny gest robotyzacji i stopniowo podważającej godność klasy pracującej (w ten sposób to, co dotychczas było rezultatem rozwijania kompetencji zawodowych, dziś prezentuje się jako zdolność skazana na odsprzedanie maszynie). Wreszcie współpracy negującej samą siebie, która w ramach starej, dobrej kapitalistycznej narracji produkuje wszechogarniającą utopię racjonalności. Wytwarza konstelację idei uświęconych, czyli takich, które ideologizują naprawdę na serio – dotyczą dyskursu oczywistości i normalności. Standaryzują więc rzeczone sprzeczności (postęp zostawiający ekonomię w tyle, mechaniczną asystenturę przemieniającą człowieka w pomocnika maszyny, innowacyjność cementującą status quo) do tego stopnia skutecznie, że są w stanie zatuszować wykluczające się niespójności, a także synonimizować je z mityczną strukturą uniwersalnego ładu.
Wszystkie te diagnozy nie są oczywiście niczym nowym. Gdy Łukasz Kozak, mediewista i autor książki Upiór. Historia naturalna, podczas jednego ze spotkań autorskich został zapytany o swoje antykapitalistyczne sentymenty, stwierdził, że dziś sprzeciwianie się kapitałowi jest w istocie aktem legitymizowanym przez głównonurtowy dyskurs. Nie da się z tą diagnozą nie zgodzić, tak jak nie da się nie zauważyć, że Merchantowskie tezy nie mają w sobie choćby szczypty rewolucjonistycznego ducha.
Pozostaje jednak pytanie: w którą stronę pójść dalej? Wybrać katastrofizm Jeana Baudrillarda, po równo unieważniający wszystkie rzeczy ważne i mniej ważne, a ewolucję moralności marksistowskiej prowadzącej ku postmarksizmowi unicestwić, pozostawiając na ideologicznym pobojowisku samotne, rozedrgane „post-”? Być może jednak lepiej zdecydować się na wariant idealistyczny? Iść na barykady, nawet jeśli nie ma się pewności ostatecznego rezultatu. Podjąć rękawice, zamiast cierpliwie znosić socjoekonomiczną stagnację, gdzieniegdzie modyfikowaną przez socjaldemokratyczną kosmetykę (dumnie samozwącą się reformizmem).
W swojej opowieści o luddystach Merchant uparcie powraca do wspomnianych dwóch opcji. Autor Krwi w maszynie jest pod tym względem, mniej lub bardziej świadomie, pilnym uczniem Michela Foucaulta. Jego metodologia odkrywania prawdy o teraźniejszości opiera się przede wszystkim na strategiach śledczych, które mógłby stosować wytrawny historyk idei, gdyby zainteresował się podobną tematyką. Merchant cofa się do czasów rewolucji przemysłowej, by odnaleźć receptę na to, co czeka nas wszystkich jutro. Kiedy nawiązuje do Foucaulta, jednego z najważniejszych filozofów XX wieku, skupia się na prawdzie historycznej, ale w znaczeniu zupełnie zdenaturalizowanym. Innymi słowy: sięga po retrospekcję, aby przekonać się, jak kiedyś konstruowano prawdę, która hegemonicznie panuje dziś.
To właśnie z tego powodu bardzo obchodzą Merchanta poddawane dynamice dziejów koncepcje i definicje. „Innowację” przywołuje on jako słowo o szalenie pejoratywnym rodowodzie. Jako wyraz pierwotnie oznaczający niepotrzebną zmianę, modyfikację, która wcale nie popycha cywilizacyjnej aktualności do przodu. Autor przypomina, że „innowacją” zwykło się nazywać również pomysł heretycki, przeczący naukom Kościoła. Oba historyczne rozpoznania pomagają Merchantowi zrewidować technologiczną codzienność XXI wieku. Pierwsze z nich daje mu do ręki oręż w walce ze wszystkimi współczesnymi narracjami progresywności, forsowanymi przez Bezosów, Musków i Zuckerbergów naszego świata. Innowacja przyjmująca postać ideologicznego produktu teraźniejszości jest sprzedawana jako pomysł popychający ludzkość do przodu. Każda, nawet najdrobniejsza, najbardziej powierzchowna aktualizacja zyskuje miano innowacyjnej, czyli przekształcającej rzeczywistość, zmieniającej paradygmaty.
Aktualna kapitalistyczna optyka wystawia generowane masowo laurki: każdy nowy pomysł jest rewolucyjny, właśnie dlatego, że jest nowy i gotowy do sprzedaży.
W tym kontekście uwaga Merchanta na temat oryginalnego, negatywnego znaczenia innowacji pozwala mu obnażyć fałsz kryjący się za propagandą innowacyjności promowaną przez Google’a, Amazona czy Apple’a. Skutki retrospektywnej eksploracji legitymizują sceptycyzm autora wobec konceptu, który nie tyle jest ideałem zdeformowanym przez ponowoczesność, ile językowym wirusem, od początku zarażającym toksyczną energią.
Drugie, oryginalnie antykościelne znaczenie ma bardziej przewrotną wymowę. Oczywistym jest fakt, iż społeczno-polityczna pozycja kościoła w XIX wieku była zupełnie nieporównywalna z jego aktualnym położeniem. Niegdysiejsza religijność określała człowieczeństwo. Uniwersalizowała jedyny słuszny rodzaj moralności, który nie podlegał dyskusjom i reinterpretacjom. Innowacja była więc swoistym odchyleniem od narzuconej normy. Pomieszaniem z poplątaniem, połączeniem sacrum i profanum, transgresją, która początkowo zdawała się nie do przyjęcia.
Merchant akcentuje świętokradczość technologicznej innowacji, przywołując cytat z wypowiedzi jednego z robotników: „Czy będziesz bogaty przed Bogiem?”. To pytanie skierowane do ówczesnych możnowładców, właścicieli kapitału, którzy akumulowali swoje bogactwo na długo przed nastaniem epoki dzisiejszych technofeudałów. Pytanie, które doskonale ukazuje, w jaki sposób zmieniło się podejście człowieka do technologii. Podmiot przedmodernistyczny traktował ją z dużą dozą podejrzliwości. Sens jego egzystencji w dużej mierze nadawała instancja kościelna, nadmierna wiara w potęgę technologii w takich okolicznościach mogła być więc postrzegana jako bałwochwalstwo, czczenie wykwitów ludzkiej wyobraźni coraz mocniej pragnącej niebezpiecznej zabawy w Boga.
I tu dochodzimy wreszcie do wspomnianej przewrotności argumentu religijno-technosceptycznego. Oczywistym błędem byłoby współczesne powtórzenie tezy o herezji dzisiejszych kultywatorów innowacji. Na terenie spirytualnego pobojowiska, w którym aktualnie żyjemy, nie może być mowy o powrocie do uwielbienia sacrum. Na jeszcze świeżych grobach wielkich narracji można sobie pozwolić jedynie na ironiczny taniec. Na skłonienie się ku ezoteryce lub skupienie na filozofiach Dalekiego Wschodu, czyli doktrynach, które przetworzone przez nowoczesność, przedłożyły swój samorozwojowy indywidualizm nad komunitaryzm chrześcijaństwa ubiegłych wieków. Nie da się zjednoczyć w walce przeciw Kapitałowi, powołując się na duchowość atomizującą, nie konsolidującą społeczeństwo.
Pomyłką byłoby też powoływanie się na chrześcijaństwo samo w sobie. To byłby błąd właściwie wszędzie poza Ameryką Południową, gdzie ideały chrześcijańsko-marksistowskie są wciąż żywe za sprawą Teologii Wyzwolenia. Chrystusowe nauki przestały iskrzyć potencjałem rewolucjonistycznym i przeobraziły się w prostagnacyjny symbol pustej tradycji.
Można natomiast wywnioskować z genealogii-teologii Merchanta coś, czego on sam wprawdzie nie sugeruje, lecz trochę podświadomie nakierowuje czytelnika na ten trop. Mowa o filozofii chrześcijańskiego ateizmu.
Idea, którą aktualnie chyba najciekawiej prezentują Peter Rollins oraz Slavoj Žižek, w skrócie polega na odróżnieniu się od klasycznej, ateistycznej ideologii. Można powiedzieć, że w ujęciu chrześcijańskiego ateizmu Bóg nie został zamordowany, a skanibalizowany. Taka optyka zakłada, że współczesna ludzkość nie powinna odrzucić, lecz wchłonąć Chrystusa, to znaczy krytycznie, lecz z powagą inspirować się jego naukami, jednocześnie traktując je bardziej jako fundament teologii zwątpienia niż bezdyskusyjne natchnione prawdy.
W przypadku Žiżžka to podejście objawia się na przykład nieufnością wobec „Nowych Ateistów” w typie Christophera Hitchensa czy Richarda Dawkinsa, którzy religijność i wszystkie jej kulturowe komponenty traktowali i traktują z wrogością godną najbardziej zapalonych krzyżowców.
Petera Rollinsa najbardziej nęci z kolei komunitariański aspekt chrześcijaństwa. W pewnym sensie można nazwać tego irlandzkiego myśliciela trochę bardziej heretyckim (wątpiącym) przedstawicielem teologii wyzwolenia. Kimś, kto w religijnej narracji widzi jedyną szansę na przeciwstawienie się związanemu z postmodernistycznym ateizmem skrajnemu indywidualizmowi. Perspektywy obu filozofów z powodzeniem łączą się ze światopoglądem autora Krwi w maszynie. Przede wszystkim umożliwiają wystosowanie kontrargumentu dla hegemonii nowego Boga, czyli napędzanego fetyszem technopostępu kapitału. Ponadto nie przymuszają do spoglądania wstecz. Zamiast konieczności kultywowania przeterminowanego paradygmatu proponują odświeżającą reinterpretację. Refleksyjną dekonstrukcję społecznego znaczenia sacrum i profanum zamiast bezmyślnej, opętanej neoliberalnym egoizmem destrukcji.
Merchant nie rozwija jednak toposu religijnego. Zatrzymuje się na nim w pół słowa, jakby w obawie o jego nazbyt rewolucjonistyczną wymowę. Logiczne jest więc to, że poświęca sporo miejsca genealogii samego luddyzmu. Przytacza dowody na to, że (odwrotnie niż w przypadku innowacji) pierwotnie luddyzm kojarzył się znacznie bardziej chwalebnie niż dziś. Autor przedstawia luddystów jako kontynuatorów rebelianckiej myśli. Jako przykład daje prawdopodobnie istniejącego jedynie symbolicznie Neda Ludda – tkacza, który na znak protestu przeciwko groźbom automatyzacji potraktował młotem maszyny przędzalnicze.
Przy tym ukazuje luddystów nie jako wandali, lecz protoplastów dzisiejszych członków związków zawodowych oraz lewicowych aktywistów. Jako bojowników o pracowniczą godność, którzy do rzeczonych destrukcyjnych aktów zostali zmuszeni przez krwiożerczość kapitalistów.
Merchant obrazuje też to, w jaki sposób klasa właścicieli fabryk, maszyn, mediów zapisała na kartach historii negatywny wizerunek luddystów. Opowiada o procesach sądowych (nierzadko zwieńczonych karą śmierci), podczas których reprezentanci władzy sądowniczej przedstawiali zbuntowanych robotników jako zacofanych barbarzyńców wyładowujących swoją nieokrzesaną, ignorancką agresję na nowoczesnych zdobyczach technologii.
W książce przytacza się też bardzo ciekawy przykład Frankensteina, legendarnej powieści, która oryginalnie niosła ze sobą ściśle proluddystyczny przekaz. Przedstawiała tytułowego naukowca jako zaślepionego możliwością zabawy w Boga technofetyszystę, jego dzieło zaś jako potwora, jednakże mimo wszystko istotę myślącą, całkowicie świadomą tragicznej nieetyczności swej egzystencji. Pojawił się on też w kultowej ekranizacji z 1931 roku z Borisem Karloffem w roli niezapomnianego monstrum. To film, który z kolei promuje narrację antyluddystyczną. Jego twórcy prezentują potwora (a więc książkowy symbol niezgody na technoobsesję tamtych czasów) jako bezmyślne, niebezpieczne „to”. Podczas gdy powieść Mary Shelley stanowiła ostrzeżenie przed nadmiernym zaufaniem sile technologii, wersja filmowa ukazywała już jedynie marginalny przypadek eksperymentu, wypadek przy pracy, który co prawda powinien zostać czym prędzej skorygowany, lecz nie może być źródłem zmartwień w kontekście galopującego na złamanie karku postępu.
Nietrudno zgadnąć, że antyluddystyczne narracje rządowe oraz analogiczny dyskurs popkulturowy zatriumfowały nad ideałami klasy robotniczej. Skutki klęski owych ideałów widzimy do dziś.
Merchant stawia tezę, która nie powinna nikogo zaskoczyć. Aktualnie przymiotnik „luddystyczny” równie dobrze można byłoby zastąpić „prymitywnym” lub „zacofanym”.
Jednak autor dość mocno skupia się na odczarowaniu dzisiejszej pejoratywności luddyzmu. Być może rzeczywiście jest to gest godny pochwały. Być może zmieni sposób myślenia choćby części społeczeństwa. Problem jednak w tym, że (tak jak w przypadku niedoszacowania kontestacyjnego potencjału religijności) w Krwi w maszynie Merchant poświęca więcej uwagi drobnym aktualizacjom zastanej rzeczywistości niż perspektywom znaczących transformacji. Wydaje się, że bardziej pragnie on oczyszczenia reputacji haseł sprzed kilkuset lat niż pchnięcia ich ku nowemu społeczno-politycznemu przewrotowi.
W istocie Merchant jest poniekąd tak samo pragmatyczny i racjonalistyczny jak kapitaliści, których maszyny były roztrzaskiwane przez wściekłych luddystów w drobny mak. Nie podejmuje ryzyka choćby krytycznej refleksji nad wizjami postkapitalistycznych utopii. Zupełnie intencjonalnie omija wielką grupę teoretyków oraz praktyków robotniczej walki, czyli marksistów i samego Marksa, który miał przecież bardzo ciekawe – nieidące w parze z luddystycznymi – poglądy na szanse i zagrożenia związane z rozwojem technologicznym.
To właśnie dlatego autor konstruuje swoją książkę niczym historyczne kino akcji. Dzieli rozdziały na pełne suspensu sceny symbolicznych i fizycznych starć między robotnikami a właścicielami, mnożąc i zaplatając wątki bohaterów rozmaitych klas, środowisk, lokalizacji. Robi to po to, by zamiast rewolucji dać nam po prostu dobrą historię. I rzeczywiście mu to wychodzi. Amerykański dziennikarz naprawdę dba o niesamowity rozmach narracyjny kolejnych stron, które czyta się jak Wojnę i pokój Lwa Tołstoja przefiltrowaną przez mniej lub bardziej dosłowną doktrynę socjaldemokratyczną.

Niech nikogo nie zmyli czerwień okładki polskiego wydania Krwi w maszynie. To bardzo sumiennie zaprojektowany tekst z zakresu historii idei, bez zapędów rewolucyjnych. Przekaz najbardziej zapada w pamięć, gdy autor mówi do nas w czasie przeszłym. Jednakże gdy powraca do teraźniejszości, szafując Jobsem, Zuckerbergiem, Teslą oraz Uberem, wpuszczamy przesłanie jednym uchem, a wypuszczamy drugim.
Brian Merchant znakomicie opracował i przystępnie napisał Czerwoną Książeczkę proponentów tak zwanej lewicy parlamentarnej. Takiej, która myli marzenia o uśmiechniętym kapitalizmie z rewolucją kulturalną.