Pisząc swoją drugą powieść, Wyjechali, w której mediumiczny narrator przemawia do czytelnika głosami Jeana Améry’ego i Vladimira Nabokova, W.G. Sebald zapewne nie przypuszczał, że wkrótce sam wcieli się w rolę widma i nawiedzać będzie teksty innych autorów. W rzeczy samej, duch Sebalda zdaje się unosić nad współczesną europejską literaturą, lecz w książkach Stefana Hertmansa, urodzonego w 1951 roku flamandzkiego prozaika, poety i dramaturga, jego obecność jest wręcz namacalna. Tyczy się to zwłaszcza dwóch powieści: Wojny i terpentyny (2013) oraz Wejścia (2020). Obie po sebaldowsku ukazują losy jednostek wykorzenionych, wciągniętych w wir Historii i przez Historię zapomnianych, próbujących odnaleźć się w świecie, który rozpadł się na ich oczach; obie to gatunkowe hybrydy, łączące w sobie esej, reportaż i fikcję historyczną; obie, posiłkując się fotografią, obrazem, zacierają granicę między faktem a fikcją i wprawiają odbiorcę w stan poznawczej niepewności.
Hertmans zaczął pisać Wojnę i terpentynę w 2010 roku, trzydzieści lat po tym, jak jego umierający dziadek, Urbain Martien – urodzony w ostatniej dekadzie XIX wieku weteran wojenny i malarz – ofiarował mu swoje obszerne pamiętniki. Autor zwierzał się w następujący sposób:
Trzymałem zeszyty w zamknięciu, choć wiedziałem, że […] ich miejsce jest w archiwum pierwszej wojny światowej; innymi słowy, że swoją skandaliczną indolencją […] zatajam wyraziste świadectwo z pierwszej ręki, które powinno stanowić własność publiczną”1.
Mimo narastającego poczucia winy, pogłębianego zbliżającą się setną rocznicą wybuchu Wielkiej Wojny, Hertmans nie przekazał pamiętników do archiwum. Postanowił je „opracować” – opowiedzieć historię dziadka własnymi słowami:
Prawie rok zajęło mi przepisanie jego wspomnień, co pozwoliło mi rozeznać się w sposobie, w jaki wydarzenia i przemilczane opowieści zazębiały się ze sobą. To była żmudna praca; z jednej strony nie dorównywałem mu, ponieważ żadną miarą nie mogłem naśladować połączenia staroświeckiego wdzięku z niezręcznością i autentycznością, nie wpadając w manierę, z drugiej – ponieważ przekładając na współczesny język jego zbyt drobiazgowy sposób opowiadania, odnosiłem wrażenie, że go zdradzam2.
Hertmans nie baczy na chronologiczny porządek opowieści i prowadzi czytelnika przez życie Urbaina, meandrując między przeszłością a teraźniejszością. Opisuje społeczno-polityczne napięcia w Belgii przełomu wieków, dotkliwą biedę rodziny Martienów i tęsknotę chłopca za nieobecnym ojcem, Franciscusem, słabującym na zdrowiu malarzem, który restaurował kościelne malowidła i często zmuszony był wyjeżdżać za pracą. Następnie rekonstruuje powojenne losy dziadka. Powróciwszy do kraju, pokiereszowany fizycznie i psychicznie Urbain poznaje swoją pierwszą miłość, Marię Emelię. Wkrótce jednak kobieta umiera podczas epidemii hiszpanki, panującej w Europie w latach 1918–1920, a Urbain w akcie desperacji żeni się z jej siostrą, Gabrielle, u której boku dożywa sędziwego wieku. Tak oto dochodzimy do centralnego punktu powieści – „tragicznego roku 1914” i erupcji przemocy wywołanej zamachem na arcyksięcia Ferdynanda. Autor oddaje wówczas głos dziadkowi, pozwala wybrzmieć jego pamiętnikom, które cytował dotąd jedynie we fragmentach. Z zapisków przebija zgoła antyheroiczny ton. Urbain, niczym narratorzy powieści Ericha Marii Remarque’a, Hansa Fallady, Pierre’a Drieu La Rochelle czy Henriego Barbusse’a, przedstawia wojnę nie jako kuźnię charakteru albo sposobność do wykazania się męstwem, lecz jako pozbawioną sensu hekatombę, tych zaś, którzy brali w niej udział i przetrwali – jako widma do końca swych dni zawieszone między życiem a śmiercią. W relacji Urbaina, ciężko rannego w bitwie nad Izerą, nie uświadczymy efektownych scen batalistycznych; widzimy za to żołnierzy zmuszonych umacniać okopy rozczłonkowanymi ciałami poległych towarzyszy.
Mimo to powieść Hertmansa nie jest kolejną próbą demitologizacji wojny. Być może w ogóle nie jest książką o wojnie, a tytuł ma jedynie zmylić czytelnika. Tak, lata 1914–1918 obsesyjnie zaprzątają myśli głównego bohatera, niemniej trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co najważniejsze z perspektywy Urbaina, rozgrywa się przed wojną, po wojnie albo wręcz obok niej: dni spędzane z ojcem, przyglądanie się jego pracy, wyprawa do rzeźni, głęboko zapadająca w pamięć i na długo przed makabrycznymi doświadczeniami z frontu utwierdzająca bohatera w przekonaniu o „brudnym” i „pełnym obrzydliwości” świecie3, wreszcie odkrycie dokonane przez Urbaina, gdy wskutek odniesionych ran zostaje on wysłany na wielomiesięczną kurację do Liverpoolu. Pozostawiony sam sobie, dręczony traumatycznymi wspomnieniami, każdego dnia odbywa długie spacery po mieście, w którym przed laty mieszkał jego ojciec, gdy w niewielkim kościele odnawiał malowidło ścienne przedstawiające Świętego Franciszka z Asyżu. Podczas jednej z wypraw Urbain przypadkiem natrafia na ów kościół:
Wszedłem do środka, nie robiąc sobie żadnej nadziei, jedynie z zamiarem pomodlenia się za mojego ojca. […] Kiedy podniosłem się oczyszczony, zobaczyłem za ołtarzem malowidło ścienne […] i poczułem, jakby moje ciało poraził prąd: święty miał wyraźnie twarz mojego ojca. […] Po prawej stronie świętego stał pastuszek, w żaden sposób nie można było temu zaprzeczyć, a ja doznałem drugiego wstrząsu: chłopiec, który czule wyciągał rękę do świętego, miał moją twarz4.
Gdy następnego dnia Urbain chce ponownie odwiedzić świątynię, gubi się w liverpoolskich zaułkach. Szuka jej miesiącami, wypytuje miejscowych, prowadzi nawet kwerendy w bibliotekach i archiwach, lecz bezskutecznie, tak jakby kościół nagle zniknął, albo – co gorsza – nigdy nie istniał.

Scena odkrycia malowidła, sygnalizująca relację między oryginałem a kopią, stanowi klucz do całej powieści. Okazuje się bowiem, że losy jej bohaterów podlegają logice powtórzenia: po śmierci Franciscusa Urbain postanawia wziąć lekcje rysunku, wierzy bowiem, że nauka ojcowskiego rzemiosła pomoże mu zapełnić pustkę emocjonalną. Po wojnie idzie w jego ślady i oddaje się malarstwu. Szkicuje pejzaże (a właściwie jeden pejzaż, który rozciąga się z okna jego pracowni) i kopiuje dzieła mistrzów (Tycjana, Rembrandta, Velázqueza). Nie potrafi tworzyć ex nihilo ani przenieść na płótno nawiedzających go wspomnień z okopów, dlatego ogranicza się do reprodukowania rzeczywistości i istniejących już obrazów. Sęk w tym – zdaje się mówić Hertmans – że każde powtórzenie zawiera nieusuwalną różnicę; żadna kopia nie jest kopią doskonałą. Z całą pewnością Gabrielle nie jest doskonałą kopią Marii Emelii, a odrestaurowane przez Franciscusa malowidło nie stanowi wiernego odwzorowania oryginalnego, zniszczonego przez czas fresku. Również kopia Wenus z lustrem Velázqueza, którą Urbain ukrył na strychu, a którą po wielu latach odnalazł Hertmans, różni się od pierwowzoru – zamiast twarzy nagiej Wenus widnieje na niej twarz Marii Emelii. Hertmans wspomina: „Zaczyna mi się niemal kręcić w głowie, gdy sobie uświadamiam, że ta kopia, choć wygląda zupełnie identycznie [jak oryginał – M.L.], nigdy nie była kopią, lecz skrytym aktem miłosnym”5.
Jest w tym pewien paradoks. Bohaterowie powieści, zmuszeni powtarzać czyny przodków i uczestniczyć w zapętlonym cyklu Historii, podejmują się drobnych aktów oporu; próbują odwrócić logikę powtórzenia, kopię zaś – rzecz z definicji odtwórczą i w sensie poznawczym jałową – przekształcić w nowy oryginał. Nie są jednak świadomi lub uświadamiają sobie po czasie, że nawet buntując się wobec porządku świata, podążają śladami swoich ojców i dziadków. Podąża nimi także Hertmans, lecz w jego przypadku kwestia ta zdaje się bardziej skomplikowana. Narrator deklaruje wprawdzie, że przepisał pamiętniki Urbaina – co więcej, relacjonuje i problematyzuje sam proces kopiowania – jednak czytelnik nie ma do nich wglądu, dysponuje tylko opracowanym, czyli niekoniecznie wiarygodnym materiałem. Zaczyna więc wątpić w istnienie zapisków (tak samo jak Urbain wątpi, że widział malowidło) i do samego końca nie ma pewności, czy obcuje z prawdziwą historią, fabularyzowaną biografią, czy może z literacką fantazją. Ostatnia odpowiedź jest kusząca. Jak inaczej wyjaśnić szereg zadziwiających zbiegów okoliczności, do których dochodzi w powieści? Jak wyjaśnić to, że Urbain Martien przeżywa epifanię w liverpoolskim kościele, a Sebaldowski Jacques Austerlitz niemal identycznej iluminacji doznaje na dworcu przy Liverpool Street w Londynie? Byłoby to jednak zbyt proste; Hertmans porusza się w strefie pośredniości i nierozstrzygalności. Rozeznanie się w tym splocie faktu i fikcji dodatkowo utrudniają zamieszczone w książce fotografie i obrazy. Mają one – jak w twórczości Sebalda – wzmacniać efekt autentyczności. Sebald jednak, który chętnie dzielił się tajnikami swego warsztatu, nigdy nie ukrywał, że każda z jego książek ma jedynie „tworzyć złudny pozór osobistej i historycznej prawdy”6. Hertmans zaś podczas wywiadów telewizyjnych pokazywał rzekome pamiętniki dziadka, czym tylko podsycał niepewność czytelników i krytyków.
W Wejściu obiera tę samą strategię, przynosi ona jednak inny rezultat – zapewne dlatego, że Wojna i terpentyna stanowi hołd oddany przodkom, tymczasem bohater Wejścia, flamandzki esesman Willem Verhulst, nie budzi w Hertmansie (ani w czytelniku) choćby cienia sympatii. Jest człowiekiem okrutnym i zakompleksionym, a choć podczas wojny dopuścił się licznych zbrodni, poniósł ledwie symboliczną karę. Hertmans poznaje historię jego życia przypadkiem. Przeglądając książkę Syn „sprzeniewierzonego” Flamanda, pamiętniki swojego dawnego wykładowcy, nieżyjącego już profesora Adriaana Verhulsta, odnajduje w niej swoje nazwisko. Wówczas wychodzi na jaw, że zrujnowany dom, który nabył w młodości, w latach 80., i w którym mieszkał przez dwie dekady, należał niegdyś do rodziny Verhulstów:
Teraz zobaczyłem, jak moje intymne wspomnienia zaczyna przenikać rzeczywistość, którą ledwo mogłem sobie wyobrazić, a której zarazem nie mogłem dłużej od siebie odpychać. Jakby w tak dobrze znanych mi pokojach pojawiły się widma […]. Do niczego nie czułem większej niechęci niż do pisania o ludziach, którzy teraz jak duchy zaczęli błąkać się po moim własnym życiu7.
Wkrótce niechęć ustępuje fascynacji. Hertmansowi udaje się nawiązać kontakt z córkami Verhulsta, które opowiadają mu o ojcu. Otrzymuje od nich powojenne pamiętniki Willema spisane w więzieniu, obszerne dzienniki ich matki, Mientje, a także poświęconą jej książkę, którą siostry napisały jako przeciwwagę dla relacji Adriaana, skądinąd pełnej przemilczeń. Zaopatrzony w te materiały, Hertmans – doprawdy, trudno nie ujrzeć w tym kolejnego powtórzenia – postanawia opisać życie Willema Verhulsta.
Wejście jest powieścią bardziej uporządkowaną niż Wojna i terpentyna. Hertmans znów oscyluje między przeszłością a teraźniejszością, rekonstrukcję losów Willema przeplatając sprawozdaniami z licznych, często bezowocnych kwerend, rozmów i podróży po Belgii, tym razem jednak wprowadza opowieść ramową. Jest nią historia „młodego kupca”, którego po pokojach domu Verhulstów oprowadza notariusz, enigmatyczna postać przypominająca Wergiliusza z Boskiej komedii. Rzeczywiście, podążając za Hertmansem, czytelnik zdaje się schodzić coraz niżej po kręgach Piekła. Willema Verhulsta poznaje jako zagubionego, nieco bojaźliwego i niemal pod każdym względem przeciętnego chłopca, który we wczesnych latach życia w wyniku napadu epileptycznej gorączki oślepł na jedno oko. Willem wywodzi się z wielodzietnej, nie najgorzej sytuowanej rodziny. W szkole staje się obiektem kpin z powodu swej niepełnosprawności, flamandzkiego pochodzenia i kiepskiej znajomości francuszczyzny; to wówczas zaczyna się w nim rodzić nienawiść do państwa belgijskiego i wywyższających się „franskiljonów”. Po szkole trafia do technikum ogrodniczego w Vilvoorde, na północnych obrzeżach Brukseli. Wdaje się w romans z niemiecką Żydówką Elsą, żoną piekarza, u którego Willem wynajmuje pokój. Kochankowie postanawiają uciec do Holandii. Biorą ślub, lecz wkrótce okazuje się, że Elsa cierpi na nowotwór. Gdy miesiącami leży przykuta do łóżka, a Willem pracuje jako ogrodnik, by opłacić lekarzy, w opiece nad żoną pomaga mu sąsiadka, córka zamożnego rolnika, Harmine Wijers, zdrobniale – Mientje.

Lata, które Verhulst spędził u boku Elsy, to okres kształtowania się jego poglądów politycznych. W 1917 roku dołącza do proflamandzkiego stowarzyszenia Groeningerwacht, któremu przewodzi August Borms, wpływowy nacjonalistyczny polityk i kolaborant postulujący rozdział administracyjny Flandrii i Walonii. W roku 1919 poznaje zaś Richarda De Cneudta, drugo- albo i trzeciorzędnego poetę, wyznawcę idei Flamenpolitik, który podczas niemieckiej okupacji opowiadał się za germanizacją Flandrii. Obaj wprowadzają go w kręgi flamandzkich nacjonalistów. To nie tylko intelektualiści, snujący marzenia o flandryjskiej emancypacji, zafascynowani rodzącym się właśnie ruchem faszystowskim, ale też zwykli bandyci i aferzyści. Willem prędko odnajduje z nimi wspólny język, bo wielu „flamingantów” – zarówno tych z ludu, jak i tych z elity – tak jak on doświadczyło wrogości ze strony francuskojęzycznych Belgów. Zaczyna udzielać się w politycznych strukturach. Pracuje jako sekretarz w biurze flamandzkiej propagandy i nawiązuje bliższą relację z Bormsem, który poleca mu zabić kardynała Désiré-Josepha Merciera, nieformalnego przywódcę antyniemieckiego ruchu oporu. Verhulst nie wywiązuje się z zadania, niewiele jednak brakuje, by dopuścił się morderstwa.
Tej błyskawicznej przemianie w nacjonalistycznego radykała Hertmans poświęca nie więcej niż kilkanaście stron. Tak jakby nie interesowały go pobudki, które powodowały Willemem, albo jakby dokładał wszelkich starań, aby ewentualnych wysiłków na rzecz zrozumienia motywów Verhulsta czytelnik nie uznał za próbę usprawiedliwienia jego zbrodni. Niewykluczone zresztą, że Willemowi nie przyświecała żadna wyższa idea, ba, że nie kierował się on nawet żadnym przyziemnym celem (jakkolwiek praca dla SS przynosiła liczne korzyści materialne). Hertmans powtarza doskonale znaną myśl Hannah Arendt i raz po raz zdaje się sugerować, że Verhulst opowiedział się po stronie nacjonalizmu i podjął współpracę z okupantem tylko dlatego, że mógł; wybrał zło, ponieważ było na wyciągnięcie ręki. „Nie do końca jest jasne, kiedy Willem zaczyna nosić mundur SS […], ale matka nie mogła znieść, że chodził w tym mundurze po domu”, pisze Hertmans, po czym dodaje z ironią: „Willem, który na zawsze pozostał sympatycznym facetem, mścił się żartobliwie, wykrzykując «Heil Hitler» przy stole tuż przed kolacją, stukając obcasami i oddając znajomy salut, po czym przysiadał się do zdziwionych dzieci, podczas gdy zawstydzona żona pochylała głowę i dziękowała Panu za pokarmy”8. Zło u Hertmansa bywa rzeczywiście całkiem banalne, przede wszystkim jednak niezauważalnie infekuje tkankę codzienności. Dlatego można odnieść wrażenie, że Willem Verhulst, ów „trywialny człowiek”, przepoczwarza się w „nazistowskiego bydlaka”9 jakby mimochodem. Chwali się żonie, że otrzymał nową posadę – nie musi już parać się obwoźnym handlem – zarazem nie chce wyjawić nic więcej. Wraca do domu coraz później, w niektóre dni nie wraca wcale i „śpi w biurze”, niekiedy potrafi zniknąć na cały tydzień. Czasem pojawia się w towarzystwie żołnierzy, innym razem przyprowadza kobietę, która ewidentnie jest jego kochanką. Mientje sprzeciwia się temu szaleństwu, dopiero gdy Willem chce postawić w holu popiersie Hitlera.
Wejście, w przeciwieństwie do Wojny i terpentyny, nie jest misternie skomponowaną powieścią autotematyczną. To książka znacznie bardziej konwencjonalna, z jednej strony biografia „mordercy zza biurka”, który z lubością denuncjował wrogów ustroju, i bezlitosnego esesmana odpowiedzialnego za śmierć trzystu z pięciuset gandawskich Żydów; z drugiej zaś – portret krnąbrnego syna, wiarołomnego męża i nieobecnego ojca, staczającego się w otchłań amoralności „nie dlatego, że był z natury zły, ale dlatego, że był idiotą”10. Wejście to również opowieść o rodzinnym dramacie. Głównej roli nie odgrywa w nim jednak Willem Verhulst, lecz jego żona Mientje, oczytana i bogobojna protestantka o antywojennych poglądach, która przemianie męża przygląda się w milczeniu, nie dowierzając, że wyszła za nazistę. Chyba jako jedyna może liczyć na współczucie ze strony Hertmansa, świadomego, że drobne akty oporu wobec opresyjnego porządku, które podejmuje Mientje, a które bohaterom Wojny i terpentyny zapewniłyby namiastkę poczucia sprawczości albo ulgi, okazują się daremne. Z pewnością na współczucie nie może liczyć Willem Verhulst, nie tyle opisany z ironią, ile po prostu obśmiany. Psychologicznie wnikliwe sylwetki Franciscusa i Urbaina Martienów niewiele mają wspólnego z brutalną wiwisekcją, której Hertmans dokonuje na Verhulście. Chociaż i tym razem czytelnik nie ma dostępu do źródeł wykorzystanych przez Hertmansa, z łatwością może wskazać fragmenty, w których autor puszcza wodze fantazji, by jeszcze dosadniej opisać człowieka będącego niezaprzeczalnie przedmiotem jego pogardy.
Zarazem kwestia źródeł jest nieco bardziej skomplikowana: do pamiętników Adriaana Verhulsta zajrzeć może każdy, kto posługuje się językiem niderlandzkim (dotyczy to również książki poświęconej Mientje), z kolei Hertmans wyjawia, w jakich archiwach można odnaleźć cytowane przezeń dokumenty. Najciekawsze materiały – czyli dzienniki Mientje i rozmowy z córkami Verhulsta, przywoływane w urywkach – spowija mgła tajemnicy. W ogólnym rozrachunku ma to jednak niewielkie znaczenie, ponieważ tym razem Hertmans nie prowadzi z czytelnikiem gry, której stawką byłby ontologiczny status opowieści. Wręcz przeciwnie, robi wszystko, abyśmy uwierzyli, że Verhulst nie jest wytworem jego wyobraźni, tylko człowiekiem z krwi i kości; fabularyzowane sceny z jego życia mają to jedynie unaocznić. Fotografie zamieszczone w książce, na pierwszy rzut oka podobne do tych z książek Sebalda, choć może nieco ściślej związane z przedmiotem opowieści, pełnią tu funkcję tyleż podpory dla słów, co materiału dowodowego, nieodzownego dla aktu oskarżenia – bo chyba tylko takim mianem można określić Wejście. Pozostaje ono jednak książką z gruntu sebaldowską, pełną widm, które usiłują zawładnąć wspomnieniami autora z lat spędzonych w gandawskim domu przy ulicy Drongenhof. Hertmans podejmuje próbę uporania się z duchami, lecz historia, którą opowiada, jest mało katarktyczna. Verhulst bowiem, skazany za kolaborację, podczas kilku lat spędzonych w więzieniu utwierdza się w nienawiści do państwa belgijskiego, pozostaje nacjonalistą i antysemitą, a gdy wychodzi na wolność, resztę życia spędza z kochanką, z którą zdradzał Mientje. Na łożu śmierci nie wykazuje skruchy, twierdzi, że niczego nie żałuje, i każe się pochować obok swej pierwszej żony, Żydówki Elsy.
Wojna i terpentyna, powieść o ludziach uwięzionych w zaklętym kole Historii i powtarzających błędy przodków, z pewnością nie napawa nadzieją, zaświadcza jednak, że międzypokoleniowe przekazy nie muszą stanowić obciążenia, bywają też darem, który zdolny jest wywołać poznawczy wstrząs. Cóż z tego, że obdarowani zaczynają rozumieć istotę daru poniewczasie; sowa Minerwy wylatuje wszak o zmierzchu. Wejście, książka napisana niecałą dekadę później – w epoce wojen, imperializmu i coraz wyraźniejszej obecności prawicowych radykałów w przestrzeni publicznej – pozbawiona jest nawet tej resztki optymizmu. Willem Verhulst, niereformowalny nazista, staje się tu metaforą wewnętrznie skłóconego, podzielonego belgijskiego społeczeństwa, a także całej Europy, nieskorej, by uczyć się na własnych błędach, i niezdolnej do epifanii.
1 S. Hertmans, Wojna i terpentyna, tłum. A. Oczko, Warszawa: ArtRage, 2024, s. 18.
2 Tamże, s. 23.
3 Tamże, s. 95–96.
4 Tamże, s. 217–218.
5 Tamże, s. 314.
6 W. Nowicki, Pamięć i przypadek [w:] W.G. Sebald, Austerlitz, tłum. M. Łukasiewicz, Wrocław: Ossolineum, 2024, s. 335.
7 S. Hertmans, Wejście, tłum. A. Oczko, Warszawa: ArtRage, 2024, s. 7.
8 Tamże, s. 104–105.
9 Stefan Hertmans: ubierz banalnego człowieka w mundur, a zamieni się w potwora, ze S. Hertmansem rozmawia P. Jagielski, online: https://www.pap.pl/aktualnosci/stefan-hertmans-ubierz-banalnego-czlowieka-w-mundur-zamieni-sie-w-potwora-wywiad [dostęp: 27.08.2025].
10 Tamże.