O tym, że przekład potrafi uwspółcześnić język oryginału, albo odwrotnie, pokryć go patyną, nie trzeba nikogo przekonywać. Że tłumacz może uwznioślić to, co w oryginale brzmi potocznie, albo obniżyć podniosły rejestr o kilka pięter, wiadomo każdemu. Tego typu transformacje są najczęściej zamierzonym elementem strategii przekładowej. Dzięki nim ta sama komedia Szekspira może być raz romantyczna, a raz rubaszna; w tej samej powieści Conrad może nam się jawić jako symbolista, to znów jako marynista gawędziarz, a Lewis Carroll może być autorem dla dzieci albo dla filologów. I nie są to możliwości rozłączne: jeden przekład może zawierać oba rodzaje przekształceń.
Czy jednak moc tłumacza jest tak wielka, by z autora, którego mają na chorągwiach konserwatyści, uczynić pisarza lewicowego? Czy światopogląd tłumacza może w dostrzegalny sposób odcisnąć się na tłumaczonym tekście – czy tłumacz może po swojemu oświetlić, a nawet zintensyfikować jego polityczne przesłanie? Czy taki zabieg jest możliwy zawsze, bez względu na charakter utworu? I czy można tak upolitycznić każdego autora, czy tylko niektórych? Nie myślę o tej stronie pracy tłumacza, jaką jest sam wybór tekstów. Nie chodzi mi też o takie zabiegi jak usuwanie niewygodnych fragmentów, a więc o świadomą cenzurę. Myślę raczej o tym, w jakiej mierze uznanie autora za przedstawiciela takich, a nie innych poglądów politycznych może znaleźć odbicie w obranych strategiach przekładu i konkretnych rozwiązaniach translatorskich.
By odpowiedzieć na te pytania, dobrze byłoby znaleźć twórców, do których przyznają się zarówno prawica, jak i lewica, konserwatyści i rewolucjoniści, narodowcy i internacjonaliści. Jeśli tacy twórcy – nazwijmy ich „politycznie bilokacyjnymi” – istnieją, to ich ideowe powinowactwo z jedną czy drugą stroną politycznego spektrum może stać się tezą do udowodnienia w przekładzie. A przeprowadzenie tego dowodu może być główną motywacją tłumacza.
Dobrym przykładem politycznie bilokacyjnego twórcy jest George Orwell: mają go za swego socjaliści, bo sam za socjalistę się uważał, ale przechwytuje go też prawica, która ceni go za konsekwentny antykomunizm, przywiązanie do tradycjonalizmu i obronę cnót narodowych. Historia przyswajania jego twórczości polszczyźnie godna jest osobnego studium, bo jej meandry mogą zdumiewać. Wyodrębniłbym w niej kilka wyraźnych etapów. Początkowo Orwell objęty był kilkudziesięcioletnim zapisem cenzury: nie wydawano jego pism, nie wolno też było przywoływać go w pracach krytycznych. Nazwisko Orwella – wroga systemu, którego częścią była Polska Ludowa, i krytyka rzeczywistości politycznej Związku Radzieckiego, z którym sojusz wpisano do polskiej konstytucji – nie mogło pojawiać się nawet w fachowych publikacjach do połowy lat osiemdziesiątych. Mały słownik pisarzy angielskich i amerykańskich, wydany w 1971 roku w popularnej serii Wiedzy Powszechnej pod redakcją naukową Stanisława Helsztyńskiego, na stronie 368 prezentuje dwa hasła: „Orm”, a zaraz po nim „Osborne, John”. Jak widać, Orwellowi nie udało się wcisnąć między trzynastowiecznego kanonika reguły augustiańskiej a angielskiego dramaturga kojarzonego z grupą „młodych gniewnych”. Mija dziesięć lat, w roku 1982 autorzy wielotomowego pewuenowskiego wydawnictwa Dzieje literatur europejskich, pod redakcją Władysława Floryana, nie znajdują dla Orwella miejsca nawet w tablicach chronologicznych zbierających najważniejsze wydarzenia powojennej literatury angielskiej. Na próżno szukalibyśmy tytułu jego najgłośniejszej powieści; pod datą 1948 (to wtedy ukazał się Rok 1984) figurują Evelyn Waugh z Drogimi nieobecnymi, Graham Greene z Sednem sprawy i Eliot z nagrodą Nobla. Gumkowanie Orwella idzie pełną parą.
Drugim etapem opowiadanej tu pokrótce historii jest czas, kiedy Orwella, jakby w odpowiedzi na peerelowskie przemilczenie, publikują oficyny emigracyjne: Folwark zwierzęcy w spolszczeniu Teresy Jeleńskiej ukazuje się nakładem Światowego Związku Polaków z Zagranicy już dwa lata po premierze oryginału, a Rok 1984 w przekładzie Juliusza Mieroszewskiego w paryskim Instytucie Literackim w 1953. Edycje te, szmuglowane do kraju, były przez długie lata jedyną formą obecności Orwella w polszczyźnie. Trzeci etap to podziemne publikacje krajowe, drugoobiegowe reprinty emigracyjnych przekładów drukowane zazwyczaj tak miniaturową czcionką, że wielu z nas opłaciło lekturę przedwczesną krótkowzrocznością. Lata osiemdziesiąte to powolna liberalizacja w dziedzinie kultury i – tu docieramy do etapu czwartego – pierwsza legalnie wydana powieść Orwella w Polsce Ludowej. Ale jaka to powieść? Otóż nie ta najsłynniejsza, ani nawet druga z najsłynniejszych; w 1985 roku Orwell wchodzi do polszczyzny przekładem ciekawej, choć niezbyt charakterystycznej powieści Wiwat aspidistra. Dostajemy więc Orwella odpolitycznionego – no, nie do końca, bo książka ma zacięcie polityczne, ale nie odzywa się w niej to, za co pokochali Orwella wydawcy emigracyjni i podziemni: krytyka totalitaryzmu. Wreszcie etap piąty, czyli pierwsze legalne wydanie Roku 1984 w przekładzie Tomasza Mirkowicza (1989). Choć rzecz ukazała się u schyłku PRL (w niewyobrażalnym dziś nakładzie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy), również była próbą neutralizowania tego pisarstwa. Mam tu na myśli nie sam przekład, a posłowie Artura Sandauera, napisane jeszcze w 1986 roku i pierwotnie wydrukowane w „Polityce”. Ten wytrawny krytyk wije się jak piskorz, próbując odebrać powieści wywrotowe znaczenie, a przynajmniej skutecznie je rozmyć: „Jeśli powieść traktować jako prognozę, to prognoza ta okazuje się całkiem poroniona”, bo świat nasz już nie tylko zdobył się na samokrytykę, ale też „podjął próbę autoreformy”. Sandauer ubolewa, że „Zachód wytwarza sobie obraz nasz na jej podstawie”, choć Rok 1984 operuje upozorowaną na realizm karykaturą i „w zasadzie mierzy w hitleryzm” (sic!). Swój komentarz, pełniący rolę ideologicznego bufora, Sandauer wieńczy stwierdzeniem, że odkrycia, które czyni powieść, są niegroźne, bo „u nas dokonano ich już trzydzieści lat temu [tj. w 1956]”[1]. Rok 1984 jest więc (a) poronioną prognozą, (b) nas nie dotyczy, bo rozlicza hitleryzm, (c) jest w swoich rozpoznaniach wprawdzie trafny, ale są to rozpoznania od dawna znane nam i już nieaktualne.
Etap szósty, potransformacyjny, to nowe przekłady i nowe wydania Orwella. Kolejni tłumacze sięgają po Rok 1984 (Paweł Bulski, Julia Fiedorczuk, Dorota Konowrocka-Sawa, Krzysztof Mazurek, Robert Sudół, Bartłomiej Zborski) i Folwark zwierzęcy (Bartłomiej Zborski, Tomasz Bieroń, Ewa Rajewska). Ukazują się tomy tekstów publicystycznych, marginalnych, okolicznościowych. I tu rzecz ciekawa, bo niemal wszystkie polskie książki non-fiction Orwella, a naliczyłem ich dziesięć – od I ślepy by dostrzegł (1990) po Czy naprawdę schamieliśmy (2021) – przełożył, a często i ułożył, jeden, wspomniany już człowiek: Bartłomiej Zborski. Do Zborskiego jeszcze wrócimy, tymczasem powiedzmy, że wreszcie Orwellów ci u nas dostatek.
A dostatek prowadzi do etapu siódmego – do popkulturyzacji. Autor, przywłaszczony przez media, staje się bohaterem popkultury, by przypomnieć choćby niesławne reality show Wielki Brat, a także ekranizacje aktorskie i animowane, edycje komiksowe czy adaptacje Folwarku zwierzęcego dla młodzieży. I gdy się wydawało, że Orwella już sobie przyswoiliśmy, i to w wielu postaciach, pojawia się – etap ósmy – tom szkiców Lew i jednorożec w wyborze i przekładzie Dawida Czecha, opublikowany przez oficynę Karakter w 2023 roku.
Publikacja ta sygnalizuje początek polskiego sporu o Orwella między obozem konserwatywnym a lewicowym. Okazuje się, a Czech nam o tym w posłowiu przypomina, że Bartłomiej Zborski, odpowiedzialny za zdecydowaną większość dotychczasowych spolszczeń Orwella, utożsamia się z polską skrajną prawicą, współpracował, jak podało Stowarzyszenie Nigdy Więcej[2], z organem Narodowego Odrodzenia Polski „Szczerbiec”, jest też tłumaczem i popularyzatorem brytyjskiego negacjonisty Davida Irvinga. Czy to nie ironia, pisze Czech, że:
lewicowy pisarz przemawia do nas przeważnie głosem człowieka, który widzi w nim jedynie krytyka stalinowskiego reżimu i sentymentalnego tradycjonalistę; uważa go za sojusznika reakcjonistów, uznając jego walkę w hiszpańskiej wojnie domowej i wizje budowania angielskiego socjalizmu za błędy młodości[3].
Najwyższa pora, pisze Czech, „odczarować postać Orwella”, inaczej mówiąc – zwrócić go lewicy. W tym samym roku, co eseje Orwella w nowych przekładach, ukazał się w przekładzie tego samego tłumacza i w tym samym wydawnictwie esej amerykańskiej działaczki feministycznej, Rebeki Solnit, Róże Orwella, ukazujący pisarza, nawet w jego najbardziej zdawałoby się kwietystycznych i konserwatywnych tekstach, jako człowieka lewicy. Rok wcześniej wyszedł w PIW-ie przekład szkicu o Orwellu belgijskiego sinologa i pisarza Simona Leysa. Czytamy w nim:
Zawłaszczenie Orwella przez nową prawicę odzwierciedla nie tyle konserwatywny potencjał jego myśli, ile […] głupotę lewicy, która […] pozwoliła w skandaliczny sposób odebrać sobie najpotężniejszego ze swoich pisarzy[4].
Otwieram więc Lwa i jednorożca. Kiedy w posłowiu tłumacza znajduję deklarację, że przekład został „wykonany z uwzględnieniem perspektywy lewicowej, zgodnej ze światopoglądem pisarza”, to nadstawiam uszu, bo chyba po raz pierwszy przyszło mi czytać tak jednoznaczne oświadczenie o politycznym charakterze prezentowanego przekładu. Tłumacz pisze w tym samym akapicie: „przekład zawsze zabarwiony jest politycznymi sentymentami, bo te przenikają przez wszystkie filtry profesjonalizmu, czy to na etapie selekcji tekstów, czy przy doborze środków stylistycznych”[5]. O politycznym wymiarze „selekcji tekstów” nie ma co się rozwodzić: wiadomo czemu peerelowscy urzędnicy pozwolili wydać Wiwat aspidistra, a nie Folwark zwierzęcy czy Rok 1984. Jednak przekonanie, że polityczny może być także „dobór środków stylistycznych”, budzi we mnie nieposkromioną ciekawość. Bo czy znaczy to, że na przykład dominacja metafory w tekście wskazywałaby na jego konserwatywny charakter, a prymat metonimii na progresywność? Czy aliteracja wiązałaby się bardziej z prawicą, a rym z lewicą, lub odwrotnie? Czy preferencja dla strony czynnej pozwalałaby przypuszczać, że tłumacz czytał Marksa, a nadobecność strony biernej – że pasjonował się pismami Hayeka? Przy czym, zwrócę uwagę, mówimy nie o stylistycznej charakterystyce oryginału, ale o doborze środków stylistycznych przez tłumacza. Dawid Czech niestety poprzestaje na ogólnikach; jego tezom nie towarzyszą ani przykłady, ani bardziej szczegółowy opis procesu uwzględniania w tłumaczonym tekście „perspektywy lewicowej”. Poświęca resztę posłowia na omówienie innych aspektów swojej pracy. Pisze, jak istotna była dla niego warstwa brzmieniowa tekstu, jego literackość, a nawet liryczność. Powiadamia czytelnika, że zrezygnował z przypisów, opóźniających lekturę, i wplótł wyjaśnienia w przekład, a odniesienia kulturowe „często adaptuje”. I bardzo dobrze, to wszystko są jednak informacje odbiegające od głównej, budzącej największe zainteresowanie i potencjalnie najbardziej radykalnej tezy: że przekład może podbić lub osłabić polityczność tekstu. Albo, jak pisał Czech w posłowiu do eseju Solnit, „Tak jak nie istnieje «doskonale apolityczna literatura», tak niepodobna mówić o doskonale apolitycznym przekładzie”[6].
Tłumacz nie dokumentuje swojej tezy w posłowiu. Zakasuję więc rękawy i sięgam do tekstów. Spośród wybranych przez Czecha esejów i felietonów kilka istnieje we wcześniejszych, umożliwiających porównanie przekładach. Należy do nich tekst daleki od „społecznego czy politycznego zaangażowania”, który przełożył uprzednio Bartłomiej Zborski, tekst będący zaskakującym hymnem na cześć piękna i mądrości ropuchy: Some Thoughts on the Common Toad z 1946 roku. Zborski przełożył ten tytuł jako Kilka myśli o ropusze zwyczajnej, Czech zaś – Kilka myśli o ropusze szarej. Czy ta różnica to zaledwie banalny przykład działania synonimiczności, efekt współistnienia dwóch równoprawnych nazw tego samego gatunku, Bufo bufo? Czy może w zamianie „zwyczajności” na „szarość”, jaką zaproponował Czech, mamy już do czynienia z działaniem perspektywy lewicowej? Common można przetłumaczyć jako „zwyczajny”, ale również jako „pospolity”, a ten wyraz ma już wyraźne nacechowanie: to, co „pospolite”, jest zazwyczaj mało wartościowe, niewyszukane, niekiedy wręcz prostackie. Przymiotnik „zwyczajny” – choć jednym z jego synonimów jest mocno nacechowany wyraz „ordynarny” – tak silnych skojarzeń nie budzi. Może, ryzykując nadinterpretację, warto przypomnieć, że degradujące znaczenie słowa common, tak samo jak słowa „wulgarny”, pochodzącego od łacińskiego vulgus, czyli „lud, pospólstwo”, ma klasowy charakter: to, co występuje powszechnie, masowo, jak i to, co jest przez lud lubiane, musi być niejako z definicji podejrzanej jakości. Czy Dawid Czech, decydując się na inną nazwę gatunku ropuchy, próbował uciec przed taką klasową hierarchizacją i wybrał zamiast wartościującej „zwykłości” cechę obiektywnie dającą się zaobserwować, czyli barwę ropuchy? Jeśli tak, to odebrał tekstowi Orwella to, co stanowi jedną z jego tez: to, co zwyczajne, a więc i pospolite, może być piękne. Orwell, pozwolę sobie na domniemanie, gotów był zachwycać się ropuchą, która jest common, gdyż dokonywał w ten sposób, jeśli nie politycznej, to estetycznej rewizji. Przewartościowywał to, co w jego (naszej) kulturze uchodzi za nieciekawe, czy wręcz ohydne, bo (sic!) powszechne. Polityczność różnicy między „zwyczajna” a „szara”, jeśli rzeczywiście tkwiła u podstaw wyboru Czecha, rozmywa się nam i umyka.
Bardziej jednoznaczne są różnice w pierwszym zdaniu drugiego akapitu:
At this period, after his long fast, the toad has a very spiritual look, like a strict Anglo-Catholic towards the end of Lent [7].
W tym czasie, po długotrwałym poście, ropucha przybiera nadzwyczaj uduchowiony wygląd, niczym ortodoksyjny wyznawca nurtu eklezjalnego w Kościele anglikańskim, gdy kończy się Wielki Post[8]. [Zborski]
Po tej długiej głodówce samiec ropuchy przybiera prawdziwie uduchowiony wygląd, niby pobożny anglokatolik pod koniec Wielkiego Postu[9]. [Czech]
Orwell używa dwóch różnych słów (fast, lent), Czech także („głodówka”, „post”). U Zborskiego mamy tylko jedno, powtórzone, słowo „post”, najpierw w sensie ogólnym (wstrzymanie się od jedzenia), potem w sensie religijnym (okres wielkanocnego Postu), co sugeruje sakralny charakter „postu” ropuchy. O ile „post” wiąże się najczęściej z religijnym zakazem spożywania pewnych potraw w określonych dniach roku, o tyle wybrana przez Czecha „głodówka” to „całkowite lub częściowe nieprzyjmowanie pokarmów spowodowane brakiem żywności lub jako protest przeciw czemuś” (SJP). Głodówka nie ma przeważnie charakteru sakralnego, może oznaczać czas głodu mimowolnego. Post ma znaczenie przede wszystkim religijne, a jeśli jest go pozbawiony, to i tak oznacza głodowanie świadome. Zborski, tłumacząc tak a nie inaczej, nasyca ten fragment religijnością nieobecną – zakładam, że pominiętą umyślnie – w „lewicowym” przekładzie Czecha.
W zdaniu tym trafiamy na jeszcze jedną uwikłaną w religijność kwestię przekładową. „A strict Anglo-Catholic” Czech przekłada niemal dosłownie: „pobożny anglokatolik”. Zborski rozbudowuje tę frazę: „ortodoksyjny wyznawca nurtu eklezjalnego w Kościele anglikańskim”, tworząc trzykrotnie dłuższe określenie ze specjalistyczną wrzutką („nurt eklezjalny”), co prowokuje pytanie: „po co?”. Nie znam intencji tłumacza, skutek jest jednak taki, że Zborski usunął z tłumaczonej frazy termin „katolik” (to jedyny element, który znika w jego tasiemcowym przekładzie). Czy po to, by rodzimy czytelnik nie łamał sobie głowy nad istnieniem jakichś innych niż nasi, arcypolscy, katolicy?
Sakralność, która intensywniej odzywa się w przekładzie Zborskiego, nie jest jednak jego wymysłem. Orwell zawarł ją w swojej opowieści o ropusze zwyczajnej vel szarej, co widać już w pierwszym zdaniu:
[The common toad] emerges from a hole in the ground, where he has lain buried since the previous autumn, and crawls as rapidly as possible towards the nearest suitable patch of water.
Czech tłumaczy to zdanie rzeczowo, technicznie, konkretnie, i trudno byłoby doszukać się tu sakralizujących aluzji: „[…] wygrzebują się z płytkich jam, w których tkwiły od zeszłej jesieni, i ciągną ile sił w zdrętwiałych łapkach do najbliższych sadzawek”. Że może być inaczej, widać u Zborskiego, którego przekład na pierwszy rzut oka niewiele różni się od przekładu Czecha, a mimo to otwiera nowe możliwości interpretacyjne: „Wyłazi z jamy w ziemi, w której spoczywała zagrzebana od jesieni, po czym niemrawo wędruje ku najbliższej wodzie”. Porównajmy: zamiast „jamy” Zborski daje „jamę w ziemi”, zamiast „tkwiły” – „spoczywała zagrzebana”. Czech pisze o „sadzawkach”, Zborski o „wodzie”. Potencjał symboliczny „jamy”, a tym bardziej „sadzawki” jest bliski zeru, zwłaszcza w porównaniu z „ziemią” i „wodą” (Zborski). Neutralność „tkwienia” bije w oczy w zestawieniu z uwzniośloną frazą „spoczywała zagrzebana”. Nie twierdzę, że Zborski cokolwiek dociska, jest on wręcz bliższy Orwellowi. Zwracam tylko uwagę, że gdybyśmy w naszej interpretacji przyjęli, iż za opisem obyczajów ropuchy zwyczajnej kryje się mit lub aluzja do zmartwychwstania, łatwiej byłoby nam podeprzeć się przekładem Zborskiego niż zeświecczonym przekładem Czecha.
Żeby dostrzec parareligijne możliwości interpretacyjne, które przekład Zborskiego nam podsuwa, a Czecha unieważnia lub osłabia, przytoczę kolejny fragment szkicu Orwella, najpierw w oryginale, potem w przekładzie Zborskiego:
But Persephone, like the toads, always rises from the dead at about the same moment. Suddenly, towards the end of March, the miracle happens and the decaying slum in which I live is transfigured.
Persefona, niczym ropuchy, mniej więcej w tym samym czasie zawsze odradza się z martwych. Nagle pod koniec marca staje się cud i ten rozpadający się chlew, który jest moim środowiskiem, przechodzi przemianę.
A więc wszystko jasne: opisywana przez Orwella ropucha, która na wiosnę wygrzebuje się z ziemi, jest uosobieniem Persefony, a jej wyjście na świat – zmartwychwstaniem. Tak (wyraźnie, choć nienatrętnie) buduje symbolikę opisywanego zjawiska Orwell: „odradzać się z martwych”, „staje się cud”. Dawid Czech nie laicyzuje tego fragmentu, trochę go tylko uzwyczajnia, pisząc nie o „cudzie”, ale o „cudownej przemianie”, odchodząc tu – być może w imię lewicowego sceptycyzmu wobec „cudów” – od litery Orwella:
Persefona, jak owe ropuchy, zawsze powstaje z martwych mniej więcej w tym samym momencie: pod koniec marca moja dzielnica rozpadających się ruder, nagle ulega cudownej przemianie.
Kolejnym przykładem rozejścia się dróg (prawicowca) Zborskiego i (lewicowca) Czecha jest fragment, w którym Orwell pisze o życiu intymnym ropuch:
…one clinging to another without distinction of sex. By degrees, however, they sort themselves out into couples, with the male duly sitting on the female’s back.
Wszystkie przywarły do siebie bez różnicy płci. Stopniowo jednak dobierają się w pary, a wtedy samiec, tak jak mu kazała Matka Natura, zajmuje pozycję na grzbiecie partnerki. [Zborski]
Trzymają się jedna drugiej bez względu na płeć. Stopniowo jednak płazy dobierają się w pary, a każdy samiec zajmuje swoje miejsce na grzbiecie samicy. [Czech]
Brwi unoszą się ze zdziwienia, gdy czytam u Zborskiego o Matce Naturze i jej nakazach. Wiadomo, że przekład nie tylko gubi, ale też dorzuca – bywa synonimem nie tylko straty, ale też niekwestionowanych zysków. Translatorskie wrzutki nie są więc czymś wyjątkowym, mogą być ciekawe, bo w nich właśnie ujawnia się tłumacz i kto lub co za nim stoi: odzywają się założenia, przekonania, lęki, obsesje. Co się ujawnia w Matce Naturze nakazującej określoną – samiec na samicy – choreografię kopulacji? Ponieważ pytanie jest proste, zostawiam je Państwu bez odpowiedzi. Angielski przysłówek duly, którym Orwell określa charakter ropuszej kopulacji, jest oczywiście zdecydowanie ogólniejszy: „tak jak trzeba”, „zgodnie z planem” – nie stoi za nim (rozszerzana czasem na nieropusze gatunki) ideologia prawa naturalnego.
Przegląd potencjalnie politycznych rozbieżności w dwóch przekładach szkicu Orwella zakończę porównaniem ostatniego zdania tego tekstu:
The atom bombs are piling up in the factories, the police are prowling through the cities, the lies are streaming from the loudspeakers.
W fabrykach zbrojeniowych piętrzą się stosy bomb atomowych, patrole policyjne krążą po mieście, z megafonów płynie rzeka kłamstw. [Zborski]
Choć w fabrykach piętrzą się stosy bomb atomowych, po ulicach panoszy się policja, a ze szczekaczek płynie strumień łgarstw. [Czech]
Już po pierwszej lekturze widać, że przekład Czecha jest bardziej nacechowany. Obraz państwa, w którym władzę uosabia policja, aparat przemocy, a narzędziem sprawowania nadzoru jest propaganda, jest u Zborskiego mniej drastyczny, może wręcz neutralnie opisowy, bliższy zresztą stylistyce Orwella. U Czecha, nie wiem, czy dlatego, że jako człowiek lewicy patrzy na władzę i jej organy bardziej krytycznym okiem, słowo „policja” angażuje negatywne emocje: ona już nie „krąży”, jak u Zborskiego, ale „panoszy się”, co oznacza nadużywanie władzy, sięganie po to, co do jej praw i obowiązków nie należy. „Łgarstwa” są terminem o wyższej temperaturze emocjonalnej niż opisowe „kłamstwa”. I wreszcie „szczekaczki”, gdy u Zborskiego mamy „megafony”, to nie tylko zmiana rejestru, poprzez wprowadzenie określenia slangowego, ale też – nie wiem, czy intencjonalna – aluzja do czasów drugiej wojny światowej i hitlerowskiej okupacji, a więc zmobilizowanie najbardziej traumatycznych, nieprzyjaznych asocjacji. U Czecha obraz ten przywołuje rzeczywistość stanu wyjątkowego, państwa totalitarnego; u Zborskiego, poza „rzeką kłamstw”, mamy polityczną zwyczajność, dodatkowo podkreśloną translatorską wrzutką, jaką jest przydawka określająca fabryki: „zbrojeniowe”. Jeśli bomby piętrzą się w fabryce zbrojeniowej, to w zasadzie nic nadzwyczajnego się nie dzieje – bo gdzie indziej miałyby się piętrzyć? Jeśli zaś te same bomby znajdują się w fabrykach, o, to rzecz z lekka niepokojąca, mogąca – podkreślam: mogąca – sugerować, że wszystkie fabryki tego państwa przestroiły się na produkcję broni.
Spróbuję podsumować. W dwóch przekładach niedługiego tekstu Orwella moją uwagę przykuło kilka różnic przekładowych. Wybory, jakich dokonuje Czech, analizowane na tle przekładu Zborskiego, zdają się bliższe światopoglądowi lewicowemu, czy też, jeśli kto woli, lewicowej wrażliwości. Bliższe, ale nie w sposób, który lewicowość by czytelnikom narzucał, jednoznacznie ją uwydatniając: bez lektury porównawczej nie zaklasyfikowałbym tego przekładu jako tekstu wyraźnie lewicowego. Lewicowość jest tu jedynie relatywna. Przekład szkicu Orwella dokonany z „perspektywy lewicowej” nie uczynił bilokacyjnego pisarza „bardziej lewicowym”. Odzyskiwanie Orwella przez lewicę odbywa się, i to skutecznie, nie w pracy przekładowej, a krytycznej, jak choćby we wspomnianym eseju Rebeki Solnit. Polityczność jest bowiem nie w samym tekście, ale w tym, jak tekst czytamy; to zawsze wymiar lektury, nie dzieła[10]. Ta polityczność jest, dla nas czytelników, zadaniem do wykonania, a nie podanym na tacy efektem działań autora i tłumacza. Jest, jak Hiszpania z wiersza Audena pod tym właśnie tytułem[11], naszym wyborem. Czy w ogóle polityczność może być czymś innym niż wyborem, a więc imperatywem niezależnego działania, za które gotowi jesteśmy ponieść odpowiedzialność? Niewykluczone, że interwencją o bardziej politycznym charakterze niż translatorskie decyzje Czecha jest odczytanie tekstu Orwella o ropusze zwyczajnej jako gestu dywersyjnego, wywracającego na nice utarte, wywodzące się ze społecznych uprzedzeń przekonania na temat wartości tego, co zwyczajne, brzydkie, obleśne, czy nieistotne. Albo też taka lektura, jaką proponuje Solnit, która w opiewanym przez Orwella czerpaniu prostych przyjemności z życia, takich jak sadzenie róż czy picie piwa, ba, w uprawianiu przez niego sztuki odcinającej się od polityki, widzi realizację nie zawsze oczywistego, ale fundamentalnego ideału socjalizmu. Radykalna interpretacja okazuje się bardziej polityczna niż suma wprowadzonych przez tłumacza stylistycznych zmian. To nasza lektura, a przede wszystkim zmienne i uwzględniające jego historyczny wymiar kontekstualizowanie dzieła, wpisuje je w sferę polityczności. Orwell do takich lektur uporczywie zaprasza.
George Orwell, Lew i jednorożec, przekład i posłowie D. Czech, Kraków: Karakter, 2023.
[1] A. Sandauer, Prawo do prawdy, posłowie do: G. Orwell, Rok 1984, przeł. Tomasz Mirkowicz, Warszawa 1989, s. 217-219.
[2] https://www.nigdywiecej.org/en/our-news/148-articles-from-2001/2010-irving-stopped
[3] Nota tłumacza, w: R. Solnit, Róże Orwella, przeł. D. Czech, Warszawa 2023, s. 339.
[4] S. Leys, Orwell, czyli wstręt do polityki, przeł. I. Badowska, Warszawa 2022, s. 71.
[5] Nota tłumacza, dz.cyt., s. 274.
[6] R.Solnit, dz. cyt., s. 339.
[7] G. Orwell, Some Thoughts on the Common Toad, w: The Collected Essays, Journalism and Letters of George Orwell. Vol. IV., pod red. S. Orwell, I. Angus, Londyn 1968, s. 141.
[8] G. Orwell, Kilka myśli o ropusze zwyczajnej oraz inne nieznane szkice, opowiadania i eseje, przeł. B. Zborski, Świat Książki: Warszawa 2011, s. 193.
[9] G. Orwell, Lew i jednorożec. Najlepsze eseje i felietony, wyb. i przekł. D. Czech, Karakter: Kraków 2023, s. 81.
[10] Pisałem o tym w szkicu Kłopoty z Orwellem, w: Frotaż. Szkice o literaturze anglojęzycznej, Wrocław 2024, s. 222-242.
[11] Por. Jestem przecież twoim wyborem, decyzją. Tak, jestem Hiszpanią (przełożył Stanisław Barańczak).
