„Zasypmy w sobie proch”. O debiucie poetyckim Amelii Pudzianowskiej

Ksiądz Józef Tisch­ner zapo­dał, z przy­tu­pem i rig­czem, „gów­no praw­dę”. Ame­lia Pudzia­now­ska debiu­tu­je, z przy­tu­pem i rig­czem, tomem poezji guzik praw­da. Przy­pa­dek? Dużo tu się dzie­je na pogra­ni­czu wspo­mnie­nia i zmy­śle­nia, być może dla­te­go, że przy kre­owa­niu pry­wat­ne­go świa­ta nie­zbęd­na jest pry­wat­na meta­fi­zy­ka czer­pią­ca z chrze­ści­jań­skich korze­ni Euro­py (ponie­kąd narzu­co­nych), ale tak­że na nowo oddzie­la­ją­ca rze­czy­wi­stość od umy­sło­wej kre­acji. A prze­cież to dopie­ro wstęp do poważ­niej­szych, bie­żą­cych roz­wa­żań (prze­pra­szam za sło­wo) nad czło­wie­czeń­stwem, kobie­co­ścią (pierw­szy wiersz nie­przy­pad­ko­wo nosi tytuł Kobie­ty), femi­ni­zmem, cia­łem, krwią i kość­mi, rana­mi, bli­zna­mi i prze­mo­cą, mil­cze­niem, ciszą, świa­tłem, cza­sem zaś nad ogniem i cie­niem oraz nad rola­mi, jakie odgry­wa­ją: emo­cjo­nal­nie, afek­tyw­nie, spo­łecz­nie i psy­chicz­nie; uło­żo­ne na ścia­nie, usta­wio­ne pod ścia­ną oraz – w zde­rze­niu ze ścia­ną.

Brzmi trau­ma­tycz­nie? Ale prze­cież jest jakaś nadzie­ja, nawet jeśli kry­je się w pew­nej (debiu­tanc­kiej) naiw­no­ści: dla tej naiw­no­ści war­to pisać. Mimo to zamie­rzam spoj­le­ro­wać i się cze­piać, tyle że póź­niej. To zbyt dobra książ­ka, żeby zaczy­nać od wypo­mi­na­nia autor­ce drob­nych nie­do­cią­gnięć.

Kate­go­rie praw­dy i pamię­ci – opa­trzo­ne róż­ny­mi przed­rost­ka­mi, mię­dzy inny­mi „post-” – może­my tu odmie­niać przez wszyst­kie przy­pad­ki w kon­tek­ście prak­tycz­nie każ­de­go z trzy­dzie­stu jeden wier­szy. Pod­miot­ka (zazwy­czaj rów­no­cze­śnie boha­ter­ka) wier­szy z tomu guzik praw­da prze­pro­wa­dza – nie­zo­bo­wią­zu­ją­co, więc jak­by od nie­chce­nia, ale mimo to pre­cy­zyj­nie, a cza­sem para­dok­sal­nie nie­mal w kom­pul­syw­ny spo­sób – wiwi­sek­cję wła­snej pamię­ci i toż­sa­mo­ści. Pro­ces ten rozu­miem jako odtwo­rze­nie wła­snej dro­gi albo – dro­gę wstecz. Nie musi ona mieć kon­kret­ne­go celu, lecz jedy­nie punk­ty zwrot­ne i kul­mi­na­cyj­ne, nawet jeśli tego rodza­ju podej­ście pro­wa­dzi do zapę­tle­nia sen­sów, w tym rów­nież same­go życia, czy­li do krę­ce­nia się w kół­ko w swo­istym przed­sion­ku, któ­ry zgod­nie z meta­fi­zycz­ną mito­lo­gią tomu moż­na utoż­sa­mić z czyść­cem. Przy­kła­do­wo wiersz Koła dało­by się odczy­tać jako meta­fo­rę powta­rzal­no­ści poj­mo­wa­nej jako nie­moż­ność wyj­ścia z zaklę­te­go krę­gu. Dla­te­go trze­ba „unie­waż­nić” koło, żeby pójść dalej. Wystar­czy przez szcze­li­nę, przy­naj­mniej na począ­tek. Nie­ko­niecz­nie dobry, lecz jakiś. Więc jaki? Pod­miot­ka, któ­ra szu­ka źró­deł cią­gło­ści w tym, co minio­ne, nie wsty­dzi się przy­znać, że nie wie (Wizy­ta). Zakres tej nie­wie­dzy oka­zu­je się sze­ro­ki – i wła­śnie dla­te­go jest to słusz­na i zba­wien­na posta­wa o wyso­kim stop­niu wia­ry­god­no­ści.

Cho­ciaż książ­ka Pudzia­now­skiej ma cha­rak­ter man­trycz­ny i wręcz modli­tew­ny, a na pew­nym pozio­mie wta­jem­ni­cze­nia nie­mal rytu­al­ny, nie rości sobie pre­ten­sji do nicze­go, zwłasz­cza do bycia lite­ra­tu­rą tera­peu­tycz­ną czy oczysz­cza­ją­cą. W wier­szach tej autor­ki, jak w pur­ga­to­rium, po pro­stu się prze­by­wa. Po wyj­ściu nie tra­fia się jed­nak do nie­ba (nie­ja­ko z urzę­du), ponie­waż zale­d­wie same marze­nia o nim spra­wia­ją, że w kon­se­kwen­cji prze­sta­je się liczyć na cud. Pod­miot­ka chcia­ła­by latać, ale ma pro­ble­my ze skrzy­dła­mi; chcia­ła­by odle­cieć, ale nie ma dokąd, nawet jeśli wie­rzy, że unie­sie się „na skrzy­dłach gołę­bie­go ser­ca” (Nadzie­ja).

Trzy­ma ją więc tutaj – tak przy­ziem­nie – cia­ło? Wiel­ce istot­na jest tu cie­le­sność: ana­to­mia i fizjo­lo­gia – poja­wia się krew, cza­sem jako sku­tek zada­wa­nych ran i bólu, ale przede wszyst­kim jako istot­ny budu­lec, pew­na praw­da o życiu, przy­naj­mniej do momen­tu zata­mo­wa­nia (inter­pre­ta­cji), poja­wia­ją się tak­że mle­ko (Kobie­ty, Do syre­ny) i kości, któ­ry­mi się rzu­ca, nie­rzad­ko je łamiąc (mię­dzy inny­mi Dom z kości sło­nio­wej).

Cielesność totalna, mająca swoją głębią docierać do duszy, istniejącej tu niejako w ścisłym związku z ciałem („żywe mięso duszy”), znajduje swój bezpośredni wyraz w wierszu *** [„ta mina to nie make up”].

Pod­miot­ka szu­ka więc swo­jej cią­gło­ści rów­nież we wspo­mnia­nych życio­daj­nych pły­nach, w krwi i mle­ku (prze­no­śnie opa­tu­lo­nym w kożuch). Cią­gło­ści, czy­li przy­czyn bólu i lęku, któ­re roz­ry­wa­ją wła­śnie ją samą?

Cie­le­sność w debiu­tanc­kim tomie Ame­lii Pudzia­now­skiej funk­cjo­nu­je z wszel­ki­mi inge­ren­cja­mi, nakład­ka­mi: płcio­wy­mi, kul­tu­ro­wy­mi, spo­łecz­ny­mi. Dla­te­go znów się poja­wia, powra­ca­ją­ca jak bume­rang, „praw­da twa­rzy” w kon­tek­ście kłam­stwa make-upu. Nie­zmien­nie powra­ca­ją tak­że pozo­sta­ło­ści po męskim pano­wa­niu, któ­re prze­cież nadal nie zosta­ło sku­tecz­nie poskro­mio­ne. Może dla­te­go w wier­szach Pudzia­now­skiej zawar­te są roz­wa­ża­nia nad tym, co w rze­czy­wi­sto­ści zosta­ło z femi­ni­zmu w życio­wych porząd­kach i bała­ga­nach, bez­u­stan­nie kon­tro­lo­wa­nych przez patriar­chat, sil­ny reszt­ka­mi swo­je­go wąt­pli­we­go auto­ry­te­tu, ale tak dale­ce oswo­jo­ny przez przy­zwy­cza­je­nie i rów­no­cze­śnie przy­zwy­cza­ja­ją­cy kobie­ty do pod­rzęd­nej pozy­cji, że wciąż żywot­ny i narzu­ca­ją­cy sta­re prze­mo­co­we roz­wią­za­nia.

Dla­te­go pod­miot­ka wier­szy zamiesz­czo­nych w tomie guzik praw­da wie, kie­dy mil­czeć, by ją wysłu­cha­no (Żuk). To oczy­wi­ście nie doty­czy wyłącz­nie kwe­stii posłu­szeń­stwa, wdru­ko­wa­ne­go mecha­ni­zmu obron­ne­go albo – prze­ciw­nie – jego zupeł­ne­go bra­ku (mil­cze­nie jako objaw pani­ki). Wier­sze, w tym tak­że mani­fe­sty, pio­sen­ki oraz tek­sty sla­mo­we (do tego wąt­ku wró­cę tro­chę póź­niej), Pudzia­now­ska kon­stru­uje tak, by pogo­dzić kil­ka warstw inter­pre­ta­cyj­nych. Zwy­kle na fun­da­men­cie osa­dza kon­kret­ny temat, któ­ry jest roz­gry­wa­ny pię­tro­wo, czy­li w sfe­rze szer­szych pro­ce­sów i pojęć (wspo­mi­na­łem o nich we wstę­pie) – ale rów­no­cze­śnie zmie­rza nie­ja­ko „w głąb piw­ni­cy”. Doko­nu­je tego meta­tek­sto­wo, na przy­kład gdy wypo­wia­da się w kwe­stii wła­snej, z pre­me­dy­ta­cją nie­spre­cy­zo­wa­nej ars poeti­ca. War­to dodać, że waż­ne oka­zu­je się rów­nież to, co znaj­du­je się „nad dachem”, nawet jeśli jest meta­fi­zycz­nie skom­pro­mi­to­wa­ne i nie­osią­gal­ne. Poet­ka gra ciszą, a ści­ślej: wyci­sza­niem pew­nych wąt­ków, prze­mil­cza­niem tre­ści i zna­czeń klu­czo­wych dla odczy­ta­nia okre­ślo­ne­go tek­stu – są to zabie­gi oso­bi­ście (a więc subiek­tyw­nie) mi bli­skie (nie tyl­ko jako recen­zen­to­wi), a jed­no­cze­śnie świad­czą­ce o ugrun­to­wa­nej już świa­do­mo­ści języ­ko­wej i warsz­ta­to­wej autor­ki.

Pudzia­now­ska pisze wier­sze pozor­nie roz­ga­da­ne i zaga­du­ją­ce, pozor­nie try­wia­li­zu­ją­ce zwłasz­cza sed­no okru­cień­stwa (Prze­moc). Choć może to jedy­ny spo­sób, by w ramach pró­by upo­ra­nia się z cier­pie­niem – w rekon­struk­cji ahi­sto­rycz­nej – oswo­ić tego rodza­ju trau­my? Cisza ma tu wie­le imion: to cisza po śmier­ci, po zbrod­ni, cisza zapa­da­ją­ca w rezul­ta­cie bra­ku poro­zu­mie­nia, wyni­ka­ją­ca z nie­umie­jęt­no­ści mówie­nia, z nie­do­trzy­ma­nia obiet­nic, ale ową ciszą jest tak­że wytchnie­nie, odpo­czy­nek, koniecz­na prze­rwa w mówie­niu, i to nie­za­leż­nie od tego, w jakim stop­niu jest tre­ści­we i czy może cokol­wiek zmie­nić.

Wspomniana cisza to także oddech dla czytelnika: proporcje krótszych i dłuższych wierszy w kompozycji tomu zostały wyważone w niejako naturalny sposób, czyli bez zbędnej precyzji matematycznej.

A więc cisza, ale rów­nież brak świa­tła. Cho­dzi o to, że nawet jeśli jest się gwiaz­dą, nie nale­ży zbyt jaskra­wo świe­cić, nie trze­ba zanad­to rzu­cać się w oczy, ponie­waż to nie­bez­piecz­ne (*** [„zli­za­łaś całą szmin­kę”]). Na iden­tycz­nych pra­wach – para­dok­sal­nie! – poja­wia się „ociem­nia­ła dzie­wi­ca w świe­cie śle­pej czy­sto­ści” (Dom z kości sło­nio­wej). Po tylu latach kolej­ne fale femi­ni­zmu nie pod­my­ły sku­tecz­nie brze­gu, pod któ­rym wiją się fal­licz­nie korze­nie prze­mo­cy, ską­pa­ne w świe­tle czar­ne cha­rak­te­ry: gwał­ci­cie­le, zbo­czeń­cy, stal­ke­rzy, dam­scy bok­se­rzy i let­ni cham­scy pod­ry­wa­cze z wąsem. Dla­te­go nie­win­ność i wina tra­cą wek­to­ry: wia­nek nosi się jak koro­nę cier­nio­wą (Krze­wy). Dla­te­go moż­na coś powie­dzieć wyłącz­nie przez ból i rany (O czło­wie­ku co nie miał dzią­seł).

W tomie Pudzia­now­skiej znaj­dzie­my wie­le ran, lite­ral­nych i prze­no­śnych, prze­no­szą­cych w prze­szłość. Woda w jej świe­cie nie jest źró­dłem życia, co naj­wy­żej chwi­lo­wej czy­sto­ści nie­sio­nej z doraź­ną pomo­cą (Cho­re cia­ło). Meta­fi­zy­ka ma szcze­gól­ne miej­sce, oczy­wi­ście poza logi­ką, w absur­dzie ide­ałów zesta­wio­nych z pod­sta­wo­wy­mi potrze­ba­mi czy­sto­ści, może nawet swo­iste­go nie­ska­la­nia (prze­cież nie nie­po­ka­la­ne­go poczę­cia): mat­ki są tutaj bez­dziet­ne (Nadzie­ja), kolej­ne dni zaś jawią się jako papier­ki pod śmiet­ni­kiem (Dzień) – któ­re ktoś zapi­sze? Odczy­ta? Podrze i wyrzu­ci?

Sta­ram się odna­leźć względ­nie cią­głą ścież­kę przez tom Pudzia­now­skiej, ale to zapew­ne nie­moż­li­we. Świat zbu­do­wa­ny z opo­zy­cji musi potę­go­wać napię­cia. Spo­ro tu prze­szkód, wie­le nie­pa­su­ją­cych do sie­bie ele­men­tów, mnó­stwo para­dok­sów i absur­dów. Ten stan istot i rze­czy dość szyb­ko zosta­je zasy­gna­li­zo­wa­ny w wier­szu Dyso­nans, dru­gim w zbio­rze, gdzie sacrumpro­fa­num spo­ty­ka­ją się w akcie gwał­tu doko­ny­wa­ne­go rów­no­cze­śnie na cie­le i umy­śle. Gdzie wręcz powta­rza się zasa­da (niczym modli­tew­ne refre­ny w rodza­ju „Moje cia­ło to świą­ty­nia Ducha Świę­te­go”), wedle któ­rej wszyst­ko to, co nie­przy­sta­ją­ce, zosta­nie połą­czo­ne siłą.

Dlatego można podsumować: jeśli coś nie pasuje, nie przejmuj się, wszystko da się zespolić.

Dodam: odby­wa się to z meta­po­etyc­ką świa­do­mo­ścią, że w wier­szu tak obrzy­dli­wa sytu­acja jest w grun­cie rze­czy wia­ry­god­na, jeże­li odpo­wied­nio popra­cu­je się nad for­mą.

Nie­ja­ko obok pły­nie i zakli­na rze­czy­wi­stość iro­nicz­ne (zapew­ne) prze­sła­nie: byty nad­przy­ro­dzo­ne są groź­ne, ale nie skrzyw­dzą cię, gdy kościół się zamknie (Ika­ro­wie). Pod­miot­ka nie lata, lecz opraw­cy szczę­śli­wie rów­nież nie posie­dli tej umie­jęt­no­ści, a nawet – zba­wien­na to naiw­ność – da się ich odizo­lo­wać w zamknię­tym pomiesz­cze­niu, pozba­wio­nym dostę­pu do poten­cjal­nych (łatwo)wiernych. Oszczęd­nie, ale mimo wszyst­ko Pudzia­now­ska kre­śli sło­wo pocie­sze­nia. Mar­ne, sko­ro i tak czas wszyst­ko znisz­czy (przy­kła­dem może być wiersz o zna­mien­nym i rów­no­cze­śnie wiel­ce aktu­al­nym tytu­le Woj­na).

Tak więc pew­ne wie­ko­pom­ne praw­dy mają odzwier­cie­dle­nie w debiu­tanc­kim tomie Ame­lii Pudzia­now­skiej. Mię­dzy inny­mi ta, że to, co nie­na­zwa­ne, nie ist­nie­je, spre­cy­zo­wa­na w prze­ko­nu­ją­cym i dość pla­stycz­nym kon­tek­ście wal­ki o oddech: „tam gdzie nie ma imion są tyl­ko wes­tchnie­nia” (Do syre­ny). W rezul­ta­cie autor­ka budu­je świat tak, że ten od razu się burzy, ponie­waż nie znaj­du­je ona dla nie­go imion (ale to może mniej waż­ne, ponie­waż cho­dzi o sam pro­ces, o podej­mo­wa­nie kolej­nych prób). Tak samo ta praw­da, któ­ra odno­si się do istot­no­ści zosta­wia­nia śla­dów, choć­by była za nie odpo­wie­dzial­na „tyl­ko” czar­na szmin­ka (*** [„zli­za­łaś całą szmin­kę”]). W koń­cu – w tym świe­cie bez nadziei musi poja­wić się „kano­nicz­ny” taniec śmier­ci (Memento/danse).

Rela­cje w tomie Pudzia­now­skiej? Owszem, są: opar­te na nie­przy­sta­wa­niu, nie­do­pa­so­wa­niu do sie­bie – albo na wspo­mnia­nym wcze­śniej dopa­so­wa­niu siłą. Rela­cje nie­moż­li­we? Nie­ko­niecz­nie, raczej powo­du­ją­ce kom­pli­ka­cje i powi­kła­nia, praw­do­po­dob­nie na dłu­go. Cza­sem są to wręcz rela­cje koniecz­ne, wyni­ka­ją­ce z wdru­ko­wa­nych ról spo­łecz­nych i płcio­wych. Jak w wier­szu Cału­jesz ją, „choć wiesz że rzy­ga­ła”, w któ­rym połą­czo­ne języ­ki to jedy­nie mię­śnie, a boha­te­ro­wie wier­sza czu­ją do sie­bie uza­sad­nio­ne obrzy­dze­nie. Nie­mniej w tym sztucz­nym i bole­snym mecha­ni­zmie daje się zna­leźć pew­ne pocie­sze­nie, pew­ną bez­piecz­ną przy­stań dla oboj­ga osób uwi­kła­nych we wspo­mnia­ną rela­cję. Choć jed­no­cze­śnie pozo­sta­je ona eta­pem woj­ny, w któ­rej uczest­ni­czą, zwią­zek „na siłę” budu­je się wła­śnie przez kon­flikt (Woj­na). Kon­flikt od poko­leń, więc Pudzia­now­ska w Gen­der słusz­nie, choć bru­tal­nie, gene­ra­li­zu­je: męż­czyź­ni skrzyw­dzi­li mat­ki, sio­stry, kochan­ki, kwia­ty i słoń­ce, aż osta­tecz­nie kobie­ty prze­sta­ły być kobie­ta­mi: znik­nę­ły, zapa­dły się w sie­bie. Nie chcą scen, na któ­rych i przez któ­re mia­ły­by odgry­wać role pro­wa­dzą­ce je do doświad­cze­nia prze­mo­cy.

Okładka książki Amelii Pudzianowskiej pod tytułem „guzik prawda”.
Amelia Pudzianowska, „guzik prawda”, Katowice: Biblioteka Śląska, 2025.

Kobie­ta powsta­ła z żebra jako „nie­uda­ny eks­pe­ry­ment” (Żebra Ada­mo­we)? Tra­dy­cja chrze­ści­jań­ska posłu­ży­ła tu Ame­lii Pudzia­now­skiej jako zepsu­te pod­gle­bie, na któ­rym nie wyro­śnie nic, co mogło­by przy­jąć się cho­ciaż na moment, co choć­by w nikłej mie­rze przy­sta­wa­ło­by do świa­ta po woj­nach, eks­ter­mi­na­cjach, postę­pie tech­no­lo­gicz­nym, kapi­ta­li­zmie i neo­li­be­ra­li­zmie. To „boża obiet­ni­ca”, któ­ra się nie speł­ni. „Dużo ciszy”, ale tym razem z tej dru­giej stro­ny, któ­ra w koń­cu mogła­by odpo­wie­dzieć – odpo­wie­dzieć rów­nież za krzyw­dy i upo­ko­rze­nia. Tym­cza­sem, nie­ja­ko siłą przy­zwy­cza­je­nia i wobec bra­ku fun­da­men­tal­nej alter­na­ty­wy, boha­ter­ka wier­szy wpraw­dzie uczest­ni­czy w pew­nych rytu­ałach, ale robi to czy­sto for­mal­nie: „spo­wia­dam się z grze­chów / któ­rych nie żału­ję” (Sta­tus quo). Tylu rze­czy moż­na na tym świe­cie żało­wać, że napraw­dę nie wystar­czy miej­sca na dodat­ko­we, abs­trak­cyj­ne gorz­kie żale. Ale to wła­śnie z „koniecz­no­ści boskie­go cia­ła” (Dzień) wyni­ka bez­myśl­na powta­rzal­ność rytu­ałów. Gdy więc docho­dzi do prze­mo­co­we­go naru­sze­nia nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej, poet­ka ucie­ka do rów­no­le­głe­go świa­ta miste­riów: „tyl­ko Bóg może nas tatu­ować” (Atra­men­tem pod skó­rę).

Tutaj mała pry­wa­ta: mój poemat Jem mię­so (2019) opo­wia­da wła­śnie o tej kom­pul­syw­nej i pozba­wio­nej reflek­sji rytu­al­nej kon­sump­cji. W tomie guzik praw­da dostrze­gam kolej­ne sta­dium psu­cia rytu­ałów. Cia­ło przy­bie­ra tu czę­sto postać mię­sa i w tej posta­ci jest spo­ży­wa­ne w peł­ni okru­cień­stwa, nie funk­cjo­nu­je wyłącz­nie jako obiekt sek­su­al­ny w myśl hasła ozna­czo­ne­go hasz­ta­giem #lubież­ny­dziad – „zjem cię”. Jest spo­ży­wa­ne przez ludo­żer­ców i bar­ba­rzyń­ców.

„Nasze zęby będą gryźć” – zapisuje Pudzianowska w wierszu „Imiona”. Czysta gnoza: skoro mamy zęby, prędzej czy później się nimi posłużymy.

Utwór Do ludo­żer­ców odwra­ca per­spek­ty­wę die­te­tycz­ną: zamiast polo­wa­nia na „ape­tycz­ne kształ­ty” poja­wia się tu wegań­ski sen, w któ­rym jakaś miłość i czu­łość (a choć­by jed­no­ra­zo­wa piesz­czo­ta) będą real­ne i pozba­wio­ne cech kani­ba­li­stycz­ne­go wręcz kon­sump­cjo­ni­zmu (motyw wszyst­kich rów­no­ści orga­ni­zmów żywych autor­ka jedy­nie sygna­li­zu­je).

Zno­wu naiw­ność? Może, ale za to jaka ożyw­cza i pożyw­na! W Prze­mo­cy jest jesz­cze dosad­niej: poja­wia się wia­ra w koją­cą moc wier­sza. Ten sam motyw wra­ca tak­że w Kołach, i to w kon­tek­ście wręcz mer­kan­tyl­nym, popro­wa­dzo­ny od stro­ny nie­do­re­pre­zen­to­wa­nia kobiet w poezji – czy­li „kupo­wa­nia wier­szy mło­dej poet­ki”. Za łatwo, zbyt twier­dzą­co – spo­koj­nie moż­na by unik­nąć tej for­my „pisa­nia o pisa­niu”, zwłasz­cza że w wie­lu innych miej­scach zosta­ło ono usku­tecz­nio­ne zde­cy­do­wa­nie mniej topor­nie. Lep­szą robo­tę zapew­nia tu ars medi­ca, w któ­rej wnętrz­no­ściach, mniej wię­cej wła­śnie w tak skre­ślo­nych wier­szach, miesz­czą się ludz­kie bebe­chy.

Wra­ca­jąc do kwe­stii for­mal­nych, gatun­ko­wych: Witaj dniu to czy­sty slam wyso­kich lotów. Wier­sze Co jest tak zabaw­ne? oraz Imio­na tak­że mają sil­ny ładu­nek per­for­ma­tyw­ny, nie­mal mani­fe­sto­wy. Nato­miast utwór Sta­tus quo mógł­by być wyko­ny­wa­ny przez smut­ny zespół indie na prze­ło­mie tysiąc­le­ci. Z wie­lo­krot­nie powta­rza­nym na koniec refre­nem o bra­ku żalu za grze­chy – i tak aż do cał­ko­wi­te­go wyci­sze­nia, któ­re skąd­inąd przy­wo­ła­łem już wcze­śniej w moim odczy­ta­niu tej książ­ki.

Tu chy­ba naj­traf­niej było­by pod­dać inter­pre­ta­cji puen­tę Imion: dla­cze­go za pięć poko­leń obcy ludzie nie będą wie­dzieć, czy są szczę­śli­wi? Czy cho­dzi o to, że wła­śnie tyle cza­su musi minąć, żeby­śmy wyle­czy­li się z traum, a gdy już to nastą­pi, nie będzie­my nic czuć, ponie­waż trau­my to ostat­nie auten­tycz­ne prze­ży­cia, któ­re cze­ka­ją nas na zie­mi, tej zie­mi? Nas w ogó­le czy kobie­ty? Czy kuli­stość zie­mi może się tu jawić jako przy­czy­na innych atrak­cyj­nych kuli­sto­ści? A więc podat­ność na prze­moc? Ruch wyzwa­la­ją­cy pożą­da­nie kształ­tu? Z kolei w Sacrum nastę­pu­je osta­tecz­na kre­acja wła­sne­go nie­ba bez (męskie­go) Boga. Tyle się uda­je, przy­naj­mniej na pozio­mie wyobra­że­nio­wym. Rze­czy­wi­ście poja­wia się więc „bękart nie­ba i zie­mi / w meta­fi­zycz­nym sza­le pro­stac­kich unie­sień” (Nadzie­ja). Ale to jesz­cze nie spoj­ler. Spoj­le­rem było­by omó­wie­nie wier­sza Co jest tak zabaw­ne. Śmiech przez łzy? Czy może sam zbyt­nio dra­ma­ty­zu­ję? W każ­dym razie tu wkra­cza pol­skość, nie dość, że bogo­boj­na, to jesz­cze prza­śna, żeby Chry­stus, jej król i patron, mógł upa­dać wie­le razy w jej gościn­nych pro­gach.

Książ­kę koń­czy wiersz Staw (ujmo­wa­ny rów­no­cze­śnie jako śród­lą­do­wy zbior­nik wod­ny i rucho­me połą­cze­nie kości). Pod­su­mo­wa­nie? Wezwa­nie? Uciecz­ka? Pod­kre­śle­nie dwo­isto­ści istot i rze­czy? Tej zgub­nej binar­no­ści cza­su i prze­strze­ni, tego „świa­ta jako takie­go” (a więc nie cho­dzi wyłącz­nie o ten świat budo­wa­ny w wier­szach?). Tych „nie­ba i zie­mi”, któ­rych nie połą­czy jed­nak żaden „bękart”? W trak­cie prze­pi­sy­wa­nia ostat­nie­go dwu­wier­sza („dziew­czy­ny na kopar­ki! / zasyp­my w sobie proch”) sło­wo „kopar­ki” nie­opatrz­nie zastą­pi­łem „łopat­ka­mi”. Zupeł­nie tak, jak­bym chciał dalej kopać i roz­kła­dać na łopat­ki same­go sie­bie w wier­szach Pudzia­now­skiej, któ­ra może i nie wymy­śla pro­chu, ale spraw­nie i dyna­micz­nie się nim posłu­gu­je. I ta moc­na puen­ta, w ogó­le moc­ne, a nie jedy­nie efek­ciar­skie domknię­cia poszcze­gól­nych wier­szy, wyty­cza­ją­ce kolej­ne punk­ty tej podró­ży.

„Zasypmy w sobie proch” to piękny paradoks. I jakże komunikatywny: jeśli gdziekolwiek proch ma zostać oraz istnieć, to poza tożsamością i kobiecością.

Niech nasi zmar­li, nasze zmar­łe idee nie mie­sza­ją nam w gło­wach. Ale to tak­że proch rozu­mia­ny w kon­tek­ście woj­ny, któ­ra pro­wa­dzi do śmier­ci. Niech pozo­sta­nie tam, gdzie jego miej­sce – w zie­mi. Zamiast tru­pów.

Na koniec drob­na dygre­sja, podą­ża­ją­ca jesz­cze za tytu­łem poetyc­kie­go debiu­tu Ame­lii Pudzia­now­skiej. Może cho­dzi o magicz­ny guzik, po któ­re­go naci­śnię­ciu wszyst­ko się zmie­ni i – wła­śnie! – wów­czas albo poja­wi się wresz­cie coś praw­dzi­we­go, albo coś znik­nie, zosta­nie uni­ce­stwio­ne? Guzik w maszy­nie lub w cie­le, przy­cisk na mia­rę ame­ry­kań­skiej opcji ato­mo­wej uru­cha­mia­nej jed­nym gestem oso­by pre­zy­denc­kiej, tyle że w peł­ni odpo­wie­dzial­ny spo­sób?

A może guzik praw­da Ame­lii Pudzia­now­skiej ma coś zbu­rzyć, zaorać zglisz­cza sta­re­go świa­ta, by dać sygnał do nowe­go porząd­ku, a raczej nowe­go bała­ga­nu? Ogień nie oczysz­cza, ogień nisz­czy; dla­te­go to wła­śnie cień sta­no­wi bez­piecz­ną przy­stań, a nie świa­tło. Tu jest i pies, i kot, pogrze­ba­ny; tu suchą sto­pą czło­wiek nie przej­dzie. Ot, cała praw­da. „Bez­kr­wi­sta ofia­ra mat­ki ule­czal­nie cho­rych / doko­na­ła się przez sło­wo wbi­te w rze­czy­wi­stość” (Dom z kości sło­nio­wej).

– poeta, krytyk, recenzent, animator kultury, wydawca.

więcej →

– poetka.

więcej →

Powiązane teksty