Ksiądz Józef Tischner zapodał, z przytupem i rigczem, „gówno prawdę”. Amelia Pudzianowska debiutuje, z przytupem i rigczem, tomem poezji guzik prawda. Przypadek? Dużo tu się dzieje na pograniczu wspomnienia i zmyślenia, być może dlatego, że przy kreowaniu prywatnego świata niezbędna jest prywatna metafizyka czerpiąca z chrześcijańskich korzeni Europy (poniekąd narzuconych), ale także na nowo oddzielająca rzeczywistość od umysłowej kreacji. A przecież to dopiero wstęp do poważniejszych, bieżących rozważań (przepraszam za słowo) nad człowieczeństwem, kobiecością (pierwszy wiersz nieprzypadkowo nosi tytuł Kobiety), feminizmem, ciałem, krwią i kośćmi, ranami, bliznami i przemocą, milczeniem, ciszą, światłem, czasem zaś nad ogniem i cieniem oraz nad rolami, jakie odgrywają: emocjonalnie, afektywnie, społecznie i psychicznie; ułożone na ścianie, ustawione pod ścianą oraz – w zderzeniu ze ścianą.
Brzmi traumatycznie? Ale przecież jest jakaś nadzieja, nawet jeśli kryje się w pewnej (debiutanckiej) naiwności: dla tej naiwności warto pisać. Mimo to zamierzam spojlerować i się czepiać, tyle że później. To zbyt dobra książka, żeby zaczynać od wypominania autorce drobnych niedociągnięć.
Kategorie prawdy i pamięci – opatrzone różnymi przedrostkami, między innymi „post-” – możemy tu odmieniać przez wszystkie przypadki w kontekście praktycznie każdego z trzydziestu jeden wierszy. Podmiotka (zazwyczaj równocześnie bohaterka) wierszy z tomu guzik prawda przeprowadza – niezobowiązująco, więc jakby od niechcenia, ale mimo to precyzyjnie, a czasem paradoksalnie niemal w kompulsywny sposób – wiwisekcję własnej pamięci i tożsamości. Proces ten rozumiem jako odtworzenie własnej drogi albo – drogę wstecz. Nie musi ona mieć konkretnego celu, lecz jedynie punkty zwrotne i kulminacyjne, nawet jeśli tego rodzaju podejście prowadzi do zapętlenia sensów, w tym również samego życia, czyli do kręcenia się w kółko w swoistym przedsionku, który zgodnie z metafizyczną mitologią tomu można utożsamić z czyśćcem. Przykładowo wiersz Koła dałoby się odczytać jako metaforę powtarzalności pojmowanej jako niemożność wyjścia z zaklętego kręgu. Dlatego trzeba „unieważnić” koło, żeby pójść dalej. Wystarczy przez szczelinę, przynajmniej na początek. Niekoniecznie dobry, lecz jakiś. Więc jaki? Podmiotka, która szuka źródeł ciągłości w tym, co minione, nie wstydzi się przyznać, że nie wie (Wizyta). Zakres tej niewiedzy okazuje się szeroki – i właśnie dlatego jest to słuszna i zbawienna postawa o wysokim stopniu wiarygodności.
Chociaż książka Pudzianowskiej ma charakter mantryczny i wręcz modlitewny, a na pewnym poziomie wtajemniczenia niemal rytualny, nie rości sobie pretensji do niczego, zwłaszcza do bycia literaturą terapeutyczną czy oczyszczającą. W wierszach tej autorki, jak w purgatorium, po prostu się przebywa. Po wyjściu nie trafia się jednak do nieba (niejako z urzędu), ponieważ zaledwie same marzenia o nim sprawiają, że w konsekwencji przestaje się liczyć na cud. Podmiotka chciałaby latać, ale ma problemy ze skrzydłami; chciałaby odlecieć, ale nie ma dokąd, nawet jeśli wierzy, że uniesie się „na skrzydłach gołębiego serca” (Nadzieja).
Trzyma ją więc tutaj – tak przyziemnie – ciało? Wielce istotna jest tu cielesność: anatomia i fizjologia – pojawia się krew, czasem jako skutek zadawanych ran i bólu, ale przede wszystkim jako istotny budulec, pewna prawda o życiu, przynajmniej do momentu zatamowania (interpretacji), pojawiają się także mleko (Kobiety, Do syreny) i kości, którymi się rzuca, nierzadko je łamiąc (między innymi Dom z kości słoniowej).
Cielesność totalna, mająca swoją głębią docierać do duszy, istniejącej tu niejako w ścisłym związku z ciałem („żywe mięso duszy”), znajduje swój bezpośredni wyraz w wierszu *** [„ta mina to nie make up”].
Podmiotka szuka więc swojej ciągłości również we wspomnianych życiodajnych płynach, w krwi i mleku (przenośnie opatulonym w kożuch). Ciągłości, czyli przyczyn bólu i lęku, które rozrywają właśnie ją samą?
Cielesność w debiutanckim tomie Amelii Pudzianowskiej funkcjonuje z wszelkimi ingerencjami, nakładkami: płciowymi, kulturowymi, społecznymi. Dlatego znów się pojawia, powracająca jak bumerang, „prawda twarzy” w kontekście kłamstwa make-upu. Niezmiennie powracają także pozostałości po męskim panowaniu, które przecież nadal nie zostało skutecznie poskromione. Może dlatego w wierszach Pudzianowskiej zawarte są rozważania nad tym, co w rzeczywistości zostało z feminizmu w życiowych porządkach i bałaganach, bezustannie kontrolowanych przez patriarchat, silny resztkami swojego wątpliwego autorytetu, ale tak dalece oswojony przez przyzwyczajenie i równocześnie przyzwyczajający kobiety do podrzędnej pozycji, że wciąż żywotny i narzucający stare przemocowe rozwiązania.
Dlatego podmiotka wierszy zamieszczonych w tomie guzik prawda wie, kiedy milczeć, by ją wysłuchano (Żuk). To oczywiście nie dotyczy wyłącznie kwestii posłuszeństwa, wdrukowanego mechanizmu obronnego albo – przeciwnie – jego zupełnego braku (milczenie jako objaw paniki). Wiersze, w tym także manifesty, piosenki oraz teksty slamowe (do tego wątku wrócę trochę później), Pudzianowska konstruuje tak, by pogodzić kilka warstw interpretacyjnych. Zwykle na fundamencie osadza konkretny temat, który jest rozgrywany piętrowo, czyli w sferze szerszych procesów i pojęć (wspominałem o nich we wstępie) – ale równocześnie zmierza niejako „w głąb piwnicy”. Dokonuje tego metatekstowo, na przykład gdy wypowiada się w kwestii własnej, z premedytacją niesprecyzowanej ars poetica. Warto dodać, że ważne okazuje się również to, co znajduje się „nad dachem”, nawet jeśli jest metafizycznie skompromitowane i nieosiągalne. Poetka gra ciszą, a ściślej: wyciszaniem pewnych wątków, przemilczaniem treści i znaczeń kluczowych dla odczytania określonego tekstu – są to zabiegi osobiście (a więc subiektywnie) mi bliskie (nie tylko jako recenzentowi), a jednocześnie świadczące o ugruntowanej już świadomości językowej i warsztatowej autorki.
Pudzianowska pisze wiersze pozornie rozgadane i zagadujące, pozornie trywializujące zwłaszcza sedno okrucieństwa (Przemoc). Choć może to jedyny sposób, by w ramach próby uporania się z cierpieniem – w rekonstrukcji ahistorycznej – oswoić tego rodzaju traumy? Cisza ma tu wiele imion: to cisza po śmierci, po zbrodni, cisza zapadająca w rezultacie braku porozumienia, wynikająca z nieumiejętności mówienia, z niedotrzymania obietnic, ale ową ciszą jest także wytchnienie, odpoczynek, konieczna przerwa w mówieniu, i to niezależnie od tego, w jakim stopniu jest treściwe i czy może cokolwiek zmienić.
Wspomniana cisza to także oddech dla czytelnika: proporcje krótszych i dłuższych wierszy w kompozycji tomu zostały wyważone w niejako naturalny sposób, czyli bez zbędnej precyzji matematycznej.
A więc cisza, ale również brak światła. Chodzi o to, że nawet jeśli jest się gwiazdą, nie należy zbyt jaskrawo świecić, nie trzeba zanadto rzucać się w oczy, ponieważ to niebezpieczne (*** [„zlizałaś całą szminkę”]). Na identycznych prawach – paradoksalnie! – pojawia się „ociemniała dziewica w świecie ślepej czystości” (Dom z kości słoniowej). Po tylu latach kolejne fale feminizmu nie podmyły skutecznie brzegu, pod którym wiją się fallicznie korzenie przemocy, skąpane w świetle czarne charaktery: gwałciciele, zboczeńcy, stalkerzy, damscy bokserzy i letni chamscy podrywacze z wąsem. Dlatego niewinność i wina tracą wektory: wianek nosi się jak koronę cierniową (Krzewy). Dlatego można coś powiedzieć wyłącznie przez ból i rany (O człowieku co nie miał dziąseł).
W tomie Pudzianowskiej znajdziemy wiele ran, literalnych i przenośnych, przenoszących w przeszłość. Woda w jej świecie nie jest źródłem życia, co najwyżej chwilowej czystości niesionej z doraźną pomocą (Chore ciało). Metafizyka ma szczególne miejsce, oczywiście poza logiką, w absurdzie ideałów zestawionych z podstawowymi potrzebami czystości, może nawet swoistego nieskalania (przecież nie niepokalanego poczęcia): matki są tutaj bezdzietne (Nadzieja), kolejne dni zaś jawią się jako papierki pod śmietnikiem (Dzień) – które ktoś zapisze? Odczyta? Podrze i wyrzuci?
Staram się odnaleźć względnie ciągłą ścieżkę przez tom Pudzianowskiej, ale to zapewne niemożliwe. Świat zbudowany z opozycji musi potęgować napięcia. Sporo tu przeszkód, wiele niepasujących do siebie elementów, mnóstwo paradoksów i absurdów. Ten stan istot i rzeczy dość szybko zostaje zasygnalizowany w wierszu Dysonans, drugim w zbiorze, gdzie sacrum i profanum spotykają się w akcie gwałtu dokonywanego równocześnie na ciele i umyśle. Gdzie wręcz powtarza się zasada (niczym modlitewne refreny w rodzaju „Moje ciało to świątynia Ducha Świętego”), wedle której wszystko to, co nieprzystające, zostanie połączone siłą.
Dlatego można podsumować: jeśli coś nie pasuje, nie przejmuj się, wszystko da się zespolić.
Dodam: odbywa się to z metapoetycką świadomością, że w wierszu tak obrzydliwa sytuacja jest w gruncie rzeczy wiarygodna, jeżeli odpowiednio popracuje się nad formą.
Niejako obok płynie i zaklina rzeczywistość ironiczne (zapewne) przesłanie: byty nadprzyrodzone są groźne, ale nie skrzywdzą cię, gdy kościół się zamknie (Ikarowie). Podmiotka nie lata, lecz oprawcy szczęśliwie również nie posiedli tej umiejętności, a nawet – zbawienna to naiwność – da się ich odizolować w zamkniętym pomieszczeniu, pozbawionym dostępu do potencjalnych (łatwo)wiernych. Oszczędnie, ale mimo wszystko Pudzianowska kreśli słowo pocieszenia. Marne, skoro i tak czas wszystko zniszczy (przykładem może być wiersz o znamiennym i równocześnie wielce aktualnym tytule Wojna).
Tak więc pewne wiekopomne prawdy mają odzwierciedlenie w debiutanckim tomie Amelii Pudzianowskiej. Między innymi ta, że to, co nienazwane, nie istnieje, sprecyzowana w przekonującym i dość plastycznym kontekście walki o oddech: „tam gdzie nie ma imion są tylko westchnienia” (Do syreny). W rezultacie autorka buduje świat tak, że ten od razu się burzy, ponieważ nie znajduje ona dla niego imion (ale to może mniej ważne, ponieważ chodzi o sam proces, o podejmowanie kolejnych prób). Tak samo ta prawda, która odnosi się do istotności zostawiania śladów, choćby była za nie odpowiedzialna „tylko” czarna szminka (*** [„zlizałaś całą szminkę”]). W końcu – w tym świecie bez nadziei musi pojawić się „kanoniczny” taniec śmierci (Memento/danse).
Relacje w tomie Pudzianowskiej? Owszem, są: oparte na nieprzystawaniu, niedopasowaniu do siebie – albo na wspomnianym wcześniej dopasowaniu siłą. Relacje niemożliwe? Niekoniecznie, raczej powodujące komplikacje i powikłania, prawdopodobnie na długo. Czasem są to wręcz relacje konieczne, wynikające z wdrukowanych ról społecznych i płciowych. Jak w wierszu Całujesz ją, „choć wiesz że rzygała”, w którym połączone języki to jedynie mięśnie, a bohaterowie wiersza czują do siebie uzasadnione obrzydzenie. Niemniej w tym sztucznym i bolesnym mechanizmie daje się znaleźć pewne pocieszenie, pewną bezpieczną przystań dla obojga osób uwikłanych we wspomnianą relację. Choć jednocześnie pozostaje ona etapem wojny, w której uczestniczą, związek „na siłę” buduje się właśnie przez konflikt (Wojna). Konflikt od pokoleń, więc Pudzianowska w Gender słusznie, choć brutalnie, generalizuje: mężczyźni skrzywdzili matki, siostry, kochanki, kwiaty i słońce, aż ostatecznie kobiety przestały być kobietami: zniknęły, zapadły się w siebie. Nie chcą scen, na których i przez które miałyby odgrywać role prowadzące je do doświadczenia przemocy.

Kobieta powstała z żebra jako „nieudany eksperyment” (Żebra Adamowe)? Tradycja chrześcijańska posłużyła tu Amelii Pudzianowskiej jako zepsute podglebie, na którym nie wyrośnie nic, co mogłoby przyjąć się chociaż na moment, co choćby w nikłej mierze przystawałoby do świata po wojnach, eksterminacjach, postępie technologicznym, kapitalizmie i neoliberalizmie. To „boża obietnica”, która się nie spełni. „Dużo ciszy”, ale tym razem z tej drugiej strony, która w końcu mogłaby odpowiedzieć – odpowiedzieć również za krzywdy i upokorzenia. Tymczasem, niejako siłą przyzwyczajenia i wobec braku fundamentalnej alternatywy, bohaterka wierszy wprawdzie uczestniczy w pewnych rytuałach, ale robi to czysto formalnie: „spowiadam się z grzechów / których nie żałuję” (Status quo). Tylu rzeczy można na tym świecie żałować, że naprawdę nie wystarczy miejsca na dodatkowe, abstrakcyjne gorzkie żale. Ale to właśnie z „konieczności boskiego ciała” (Dzień) wynika bezmyślna powtarzalność rytuałów. Gdy więc dochodzi do przemocowego naruszenia nietykalności cielesnej, poetka ucieka do równoległego świata misteriów: „tylko Bóg może nas tatuować” (Atramentem pod skórę).
Tutaj mała prywata: mój poemat Jem mięso (2019) opowiada właśnie o tej kompulsywnej i pozbawionej refleksji rytualnej konsumpcji. W tomie guzik prawda dostrzegam kolejne stadium psucia rytuałów. Ciało przybiera tu często postać mięsa i w tej postaci jest spożywane w pełni okrucieństwa, nie funkcjonuje wyłącznie jako obiekt seksualny w myśl hasła oznaczonego hasztagiem #lubieżnydziad – „zjem cię”. Jest spożywane przez ludożerców i barbarzyńców.
„Nasze zęby będą gryźć” – zapisuje Pudzianowska w wierszu „Imiona”. Czysta gnoza: skoro mamy zęby, prędzej czy później się nimi posłużymy.
Utwór Do ludożerców odwraca perspektywę dietetyczną: zamiast polowania na „apetyczne kształty” pojawia się tu wegański sen, w którym jakaś miłość i czułość (a choćby jednorazowa pieszczota) będą realne i pozbawione cech kanibalistycznego wręcz konsumpcjonizmu (motyw wszystkich równości organizmów żywych autorka jedynie sygnalizuje).
Znowu naiwność? Może, ale za to jaka ożywcza i pożywna! W Przemocy jest jeszcze dosadniej: pojawia się wiara w kojącą moc wiersza. Ten sam motyw wraca także w Kołach, i to w kontekście wręcz merkantylnym, poprowadzony od strony niedoreprezentowania kobiet w poezji – czyli „kupowania wierszy młodej poetki”. Za łatwo, zbyt twierdząco – spokojnie można by uniknąć tej formy „pisania o pisaniu”, zwłaszcza że w wielu innych miejscach zostało ono uskutecznione zdecydowanie mniej topornie. Lepszą robotę zapewnia tu ars medica, w której wnętrznościach, mniej więcej właśnie w tak skreślonych wierszach, mieszczą się ludzkie bebechy.
Wracając do kwestii formalnych, gatunkowych: Witaj dniu to czysty slam wysokich lotów. Wiersze Co jest tak zabawne? oraz Imiona także mają silny ładunek performatywny, niemal manifestowy. Natomiast utwór Status quo mógłby być wykonywany przez smutny zespół indie na przełomie tysiącleci. Z wielokrotnie powtarzanym na koniec refrenem o braku żalu za grzechy – i tak aż do całkowitego wyciszenia, które skądinąd przywołałem już wcześniej w moim odczytaniu tej książki.
Tu chyba najtrafniej byłoby poddać interpretacji puentę Imion: dlaczego za pięć pokoleń obcy ludzie nie będą wiedzieć, czy są szczęśliwi? Czy chodzi o to, że właśnie tyle czasu musi minąć, żebyśmy wyleczyli się z traum, a gdy już to nastąpi, nie będziemy nic czuć, ponieważ traumy to ostatnie autentyczne przeżycia, które czekają nas na ziemi, tej ziemi? Nas w ogóle czy kobiety? Czy kulistość ziemi może się tu jawić jako przyczyna innych atrakcyjnych kulistości? A więc podatność na przemoc? Ruch wyzwalający pożądanie kształtu? Z kolei w Sacrum następuje ostateczna kreacja własnego nieba bez (męskiego) Boga. Tyle się udaje, przynajmniej na poziomie wyobrażeniowym. Rzeczywiście pojawia się więc „bękart nieba i ziemi / w metafizycznym szale prostackich uniesień” (Nadzieja). Ale to jeszcze nie spojler. Spojlerem byłoby omówienie wiersza Co jest tak zabawne. Śmiech przez łzy? Czy może sam zbytnio dramatyzuję? W każdym razie tu wkracza polskość, nie dość, że bogobojna, to jeszcze przaśna, żeby Chrystus, jej król i patron, mógł upadać wiele razy w jej gościnnych progach.
Książkę kończy wiersz Staw (ujmowany równocześnie jako śródlądowy zbiornik wodny i ruchome połączenie kości). Podsumowanie? Wezwanie? Ucieczka? Podkreślenie dwoistości istot i rzeczy? Tej zgubnej binarności czasu i przestrzeni, tego „świata jako takiego” (a więc nie chodzi wyłącznie o ten świat budowany w wierszach?). Tych „nieba i ziemi”, których nie połączy jednak żaden „bękart”? W trakcie przepisywania ostatniego dwuwiersza („dziewczyny na koparki! / zasypmy w sobie proch”) słowo „koparki” nieopatrznie zastąpiłem „łopatkami”. Zupełnie tak, jakbym chciał dalej kopać i rozkładać na łopatki samego siebie w wierszach Pudzianowskiej, która może i nie wymyśla prochu, ale sprawnie i dynamicznie się nim posługuje. I ta mocna puenta, w ogóle mocne, a nie jedynie efekciarskie domknięcia poszczególnych wierszy, wytyczające kolejne punkty tej podróży.
„Zasypmy w sobie proch” to piękny paradoks. I jakże komunikatywny: jeśli gdziekolwiek proch ma zostać oraz istnieć, to poza tożsamością i kobiecością.
Niech nasi zmarli, nasze zmarłe idee nie mieszają nam w głowach. Ale to także proch rozumiany w kontekście wojny, która prowadzi do śmierci. Niech pozostanie tam, gdzie jego miejsce – w ziemi. Zamiast trupów.
Na koniec drobna dygresja, podążająca jeszcze za tytułem poetyckiego debiutu Amelii Pudzianowskiej. Może chodzi o magiczny guzik, po którego naciśnięciu wszystko się zmieni i – właśnie! – wówczas albo pojawi się wreszcie coś prawdziwego, albo coś zniknie, zostanie unicestwione? Guzik w maszynie lub w ciele, przycisk na miarę amerykańskiej opcji atomowej uruchamianej jednym gestem osoby prezydenckiej, tyle że w pełni odpowiedzialny sposób?
A może guzik prawda Amelii Pudzianowskiej ma coś zburzyć, zaorać zgliszcza starego świata, by dać sygnał do nowego porządku, a raczej nowego bałaganu? Ogień nie oczyszcza, ogień niszczy; dlatego to właśnie cień stanowi bezpieczną przystań, a nie światło. Tu jest i pies, i kot, pogrzebany; tu suchą stopą człowiek nie przejdzie. Ot, cała prawda. „Bezkrwista ofiara matki uleczalnie chorych / dokonała się przez słowo wbite w rzeczywistość” (Dom z kości słoniowej).