Błękitne światło tasmańskiego popołudnia

„Uro­dzi­łem się z pępo­wi­ną wokół szyi i gdy przy­sze­dłem na świat, macha­łem ręka­mi i nie mogłem krzyk­nąć – a zatem tak­że zaczerp­nąć dość powie­trza, by zacząć życie poza łonem mat­ki – garo­to­wa­ny przez coś, co do tej pory kar­mi­ło mnie i pozwa­la­ło żyć” – tak zaczy­na się Śmierć prze­wod­ni­ka rzecz­ne­go. Jest to zale­d­wie frag­ment ple­ja­dy wizji i remi­ni­scen­cji, któ­re nacho­dzą umie­ra­ją­ce­go Alja­za Cosi­nie­go – boha­te­ra debiu­tanc­kiej powie­ści Richar­da Fla­na­ga­na. Rady­kal­na wola życia i wszech­obec­ne okru­cień­stwo oraz zło panu­ją­ce nad świa­tem będą napę­dzać kolej­ne powie­ści tego pisa­rza. Nie idzie tu jed­nak o bez­re­flek­syj­ny wita­lizm. Przez grze­ba­nie w cza­sie, przy­po­mi­na­nie zapo­mnia­nych, a nie­rzad­ko zaka­za­nych histo­rii, pro­wa­dze­nie wyra­fi­no­wa­nych gier z lite­rac­ki­mi tra­dy­cja­mi Fla­na­gan uka­zu­je nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­ne, tra­gicz­ne losy boha­te­rów, a zara­zem opo­wia­da rów­nie nie­jed­no­znacz­ne, peł­ne prze­mo­cy dzie­je Austra­lii.

Trud­no pod­wa­żać osią­gnię­cia uro­dzo­ne­go na Tasma­nii Fla­na­ga­na, któ­ry nie­ja­ko usta­no­wił lite­rac­ką pod­mio­to­wość swo­je­go regio­nu, niczym Émi­le Zola stał się komen­ta­to­rem tam­tej­szych spraw poli­tycz­nych, a przy oka­zji zdo­był świa­to­we uzna­nie. Mimo to nie spo­sób zre­du­ko­wać tej posta­ci do zwię­złych haseł „pisarz austra­lij­ski” lub „cele­bry­ta z pery­fe­rii”, ponie­waż pro­ble­my poru­sza­ne przez auto­ra Pra­gnie­nia wykra­cza­ją dale­ko poza anty­po­dy.

Krańce Zachodu

Fla­na­gan jest potom­kiem Irland­czy­ków prze­sie­dlo­nych na Zie­mię Van Die­me­na i nie­wąt­pli­wie to dzie­dzic­two odbi­ja się w jego pro­zie. Nie jest to jed­nak ani pisar­stwo histo­rycz­ne, ani auto­bio­gra­ficz­ne. W świet­nej Księ­dze ryb Wil­lia­ma Gou­l­da wspól­nie z tytu­ło­wym boha­te­rem tra­fia­my do naj­od­le­glej­szej posia­dło­ści impe­rium bry­tyj­skie­go – kolo­nii kar­nej na Sarah Island. Cho­ciaż Wil­liam Buelow Gould ist­niał napraw­dę, to pisarz czy­ni z jego życia apo­kry­ficz­ną, prze­peł­nio­ną odwo­ła­nia­mi do wiel­kich auto­rów i poli­tycz­nych dys­kur­sów przy­go­do­wą opo­wieść o począt­kach bia­łej Austra­lii. Wyko­na­nie wyro­ku śmier­ci na ban­dy­cie pozba­wio­nym swo­je­go miej­sca na tery­to­rium Euro­py opóź­nia się z powo­du kolej­nych splo­tów wyda­rzeń oraz dzię­ki umie­jęt­no­ściom malar­skim i zwy­kłe­mu cwa­niac­twu ska­zań­ca. Pla­ców­ka jest eks­pe­ry­men­tal­nym poli­go­nem, na któ­rym popa­da­ją­cy w coraz więk­szy obłęd komen­dant sta­ra się za wszel­ką cenę – kosz­tem życia bia­łych więź­niów oraz Abo­ry­ge­nów – zapro­wa­dzić nowy, udo­sko­na­lo­ny zachod­ni ład. Budo­wa nie­po­trzeb­nej niko­mu kolei, skom­pli­ko­wa­ny, hie­rar­chicz­ny sys­tem peni­ten­cjar­no-praw­ny, sta­no­wią­cy ulep­szo­ną, nowo­cze­sną wer­sję teo­lo­gii, bez­gra­nicz­ne zaufa­nie do meto­do­lo­gii nauko­wej, pra­gnie­nie usta­no­wie­nia nie­na­ru­szal­ne­go porząd­ku wie­dzy przez usys­te­ma­ty­zo­wa­nie całej przy­ro­dy na Zie­mi Van Die­me­na – wszyst­ko to spra­wia, że mimo licz­nych natu­ra­li­stycz­nych i prze­ra­ża­ją­cych opi­sów cier­pień ska­zań­ców czę­sto nie moż­na powstrzy­mać się od śmie­chu. War­to zauwa­żyć, że Fla­na­gan uni­ka pato­su i oskar­ży­ciel­skie­go tonu, sta­ra się two­rzyć opo­wieść, w któ­rej za pomo­cą chwy­tów humo­ry­stycz­nych moż­na poka­zy­wać para­dok­sy Tasma­nii. Ponad­to ta powieść to rów­nież potęż­ny pasz­kwil na Angli­ków. Dok­tor Lem­prie­re, zafa­scy­no­wa­ny bada­nia­mi fre­no­lo­gicz­ny­mi, w imię swo­jej męskiej dumy nie pozwa­la na lecze­nie do resz­ty zgni­łe­go peni­sa, a oświe­co­ne­go Komen­dan­ta naj­bar­dziej pocią­ga­ją pocho­dzą­ce z prze­róż­nych zakąt­ków świa­ta orga­nicz­ne zapa­chy oraz woń nie­my­tych ciał Abo­ry­ge­nek. Dosyć szyb­ko oka­zu­je się, że nawet zarząd­cy kolo­nii są niko­mu nie­po­trzeb­ny­mi wyrzut­ka­mi, zmu­szo­ny­mi przez wła­sny opty­mizm, żeby wciąż prze­ko­ny­wać się do klu­czo­wej dla dzie­jów świa­ta misji. Kie­dy dok­tor Lem­prie­re umie­ra w zaska­ku­ją­cych i bru­tal­nych oko­licz­no­ściach, jego czasz­ka tra­fia do Lon­dy­nu, opi­sa­na jako jed­na z głów Abo­ry­ge­nów. Wkrót­ce na wyspę docie­ra list gra­tu­la­cyj­ny, doty­czą­cy osią­gnięć w dzie­dzi­nie pro­wa­dzo­nych tam badań. Z do bólu iro­nicz­ne­go frag­men­tu dowia­du­je­my się, że para­me­try czasz­ki o nume­rze MH-36, czy­li czasz­ki dok­to­ra, jed­no­znacz­nie dowo­dzą nie­do­ro­zwo­ju rdzen­nych miesz­kań­ców Sarah Island.

Fla­na­gan nie jest pierw­szym pisa­rzem, któ­ry chce nam powie­dzieć, że mię­dzy niczym nie­wzbu­rzo­nym racjo­na­li­zmem a obłę­dem wła­ści­wie nie ma gra­ni­cy. Korze­nie współ­cze­snej Austra­lii to upior­ne strzę­py euro­pej­skie­go oświe­ce­nia, zagu­bio­ne­go i cał­ko­wi­cie ode­rwa­ne­go od swo­ich zało­ży­ciel­skich idei – „wymor­do­wa­nie całe­go ple­mie­nia jest […] w naj­lep­szym wypad­ku pro­ble­mem, w naj­gor­szym zaś impe­ra­ty­wem nauki”. We frag­men­cie, któ­ry przy­wo­dzi na myśl wypo­wiedź Kurt­za z Jądra ciem­no­ści, Komen­dant nie mówi „Zgro­za!”, a zale­d­wie myśli: „Gów­no… wszyst­ko zmie­ni­ło się w gów­no”. Osta­tecz­nie nie ma zna­cze­nia, czy prze­moc jest legi­ty­mi­zo­wa­na przez zachod­nie pra­wo czy też nie, ponie­waż sta­je się ona pod­sta­wo­wą zasa­dą rzą­dzą­cą świa­tem. Od tego momen­tu nad kra­jem Fla­na­ga­na zda­je się cią­żyć klą­twa wpły­wa­ją­ca na losy boha­te­rów jego ksią­żek. Pona­wia­ne pró­by nawią­zy­wa­nia do wiel­kich tra­dy­cji Euro­py ska­za­ne są na poraż­kę, Tasma­nia nie może uwol­nić się od kolej­nych kry­zy­sów eko­no­micz­nych, a migran­ci – kusze­ni obiet­ni­cą polep­sze­nia swo­jej sytu­acji na obcym kon­ty­nen­cie – wkrót­ce po przy­jeź­dzie zaczy­na­ją wieść w naj­lep­szym razie ponu­re życie. Pisarz docho­dzi do wnio­sku, że po nie­uda­nej pró­bie powie­la­nia euro­pej­skich norm i wzor­ców pozo­sta­ją wyłącz­nie men­tal­ne nawy­ki bry­tyj­skie­go rasi­zmu oraz impe­ria­li­zmu: jed­ne i dru­gie ska­zu­ją czło­wie­ka na funk­cjo­no­wa­nie w fan­ta­zma­tycz­nej wspól­no­cie, któ­ra przez prze­mil­cze­nie daw­nych krzywd usi­łu­je zała­go­dzić i prze­kształ­cić rady­kal­nie nihi­li­stycz­ny świa­to­po­gląd wła­ści­wy wie­lu miesz­kań­com współ­cze­snej Austra­lii.

Pomiędzy

Fla­na­gan pro­ble­ma­ty­zu­je pro­stą, nie­wąt­pli­wie ist­nie­ją­cą opo­zy­cję kolonizator–tubylec. W tym przy­pad­ku boha­te­ro­wie jego ksią­żek nie dają się na sta­łe zakwa­li­fi­ko­wać do żad­nej z powyż­szych kate­go­rii, raz po raz prze­cho­dzą z jed­nej stro­ny na dru­gą. Prze­sie­dleń­cy, bia­li więź­nio­wie, ubo­dzy migran­ci z Euro­py Środ­ko­wej przy­czy­ni­li się do pra­wie cał­ko­wi­te­go wymar­cia rdzen­nych Tasmań­czy­ków, wsze­la­ko sami rów­nież byli uwi­kła­ni w spe­cy­ficz­ną hie­rar­chię prze­mo­cy. Nie­któ­rzy rdzen­ni miesz­kań­cy, cał­ko­wi­cie wypie­ra­jąc się swo­jej toż­sa­mo­ści, szu­ka­li ratun­ku w kon­wer­sji na kato­li­cyzm. Wie­le Abo­ry­ge­nek padło ofia­rą gwał­tów, część pokrzyw­dzo­nych kobiet w wyni­ku napa­ści na tle sek­su­al­nym zaszła w cią­żę i uro­dzi­ła dzie­ci. Z powo­du trau­my matek, ale tak­że dla bez­pie­czeń­stwa, przed dzieć­mi tymi ukry­wa­no fakt ich mie­sza­ne­go pocho­dze­nia. Dla­te­go póź­niej­sze poko­le­nia Austra­lij­czy­ków bole­śnie uświa­da­mia­ją sobie praw­dę o swo­ich wca­le nie­eu­ro­pej­skich korze­niach. To wła­śnie wola prze­trwa­nia ówcze­snych uci­ska­nych oraz bole­sne doświad­cze­nie rasi­zmu nazna­cza­ją prze­szłą oraz teraź­niej­szą Austra­lię.

Na począt­ku Księ­gi ryb… Pan Hung, jeden z oso­bli­wych fascy­na­tów lite­ra­tu­ry fran­cu­skiej, zasta­na­wia się nad słyn­nym zda­niem Gustave’a Flau­ber­ta „Pani Bova­ry to ja!”. Fla­na­gan z pew­no­ścią mógł­by powie­dzieć „Wil­liam Buelow Gould to ja!” – czło­wiek Zacho­du, lecz przez ten Zachód wyplu­ty. W rezul­ta­cie nie może opo­wia­dać z per­spek­ty­wy tubyl­ców (zresz­tą wła­ści­wie ich już nie ma), a rów­no­cze­śnie trud­no uznać go za potom­ka wyjąt­ko­wo uprzy­wi­le­jo­wa­nych przy­by­szów. Pew­nie naj­ła­twiej nabrać prze­świad­cze­nia, że świat to zamknię­ty krąg, w któ­rym jed­na krzyw­da powo­du­je następ­ną – i tak w nie­skoń­czo­ność. Stąd tak­że bie­rze się nie­jed­no­znacz­ny sto­su­nek do Euro­py. Obec­na Austra­lia – a więc Fla­na­ga­now­ski pod­miot – nie mogła­by powstać bez nawar­stwia­ją­cych się eta­pów prze­mo­cy; dopie­ro w takich oko­licz­no­ściach poja­wia się szan­sa na rewi­zję rasi­stow­skiej posta­wy, czy­li tak­że na proś­bę o wyba­cze­nie. Nie­ste­ty znaj­du­je­my się w tra­gicz­nej sytu­acji, ponie­waż adre­sa­tów owej proś­by dziś już bra­ku­je, jest więc ona po pro­stu nie­moż­li­wa do speł­nie­nia. Mimo to w pisar­stwie auto­ra Kla­śnię­cia jed­nej dło­ni raczej nie znaj­dzie­my total­nej (wzo­ro­wa­nej na okcy­den­tal­nej) kry­ty­ki nowo­cze­sno­ści, wręcz prze­ciw­nie – nie­jed­no­krot­nie to dzi­ka, opi­sy­wa­na za pomo­cą dłu­gich meta­for natu­ra sta­je się naj­więk­szym wro­giem czło­wie­ka. W ten spo­sób książ­ki te dosko­na­le wpi­su­ją się w dłu­gą histo­rię zachod­niej lite­ra­tu­ry.

Ukonstytuować Australię

Czy w takim razie moż­na wyswo­bo­dzić się z uści­sków tak nihi­li­stycz­ne­go doświad­cze­nia? Sprawdź­my. Staw­ka lite­ra­tu­ry Fla­na­ga­na chy­ba naj­le­piej uwi­dacz­nia się we wzno­wio­nej w tym roku, nagro­dzo­nej pre­sti­żo­wą Man Booker Pri­ze powie­ści Ścież­ki Pół­no­cy. Głów­ne linie nar­ra­cji osnu­te są wokół histo­rii budo­wy Kolei Śmier­ci pod­czas dru­giej woj­ny świa­to­wej. Przy pra­cach słu­żą­cych reali­za­cji pomy­słu japoń­skie­go cesa­rza zgi­nę­ło ponad sto tysię­cy ludzi. Jed­ną z osób, któ­re prze­ży­ły nie­wol­ni­czą kator­gę w Bir­mie i Taj­lan­dii, był ojciec pisa­rza, i to ponie­kąd jemu dedy­ko­wa­na jest pisa­na przez ponad deka­dę książ­ka. Autor nie opie­rał się jedy­nie na wie­dzy ojca: prze­pro­wa­dził nawet roz­mo­wy z azja­tyc­ki­mi opraw­ca­mi. Samo poru­sze­nie tego tema­tu wywo­ła­ło dys­ku­sję, a publi­ka­cja zyska­ła mia­no wyda­rze­nia; los więź­niów japoń­skie­go cesa­rza był dotąd bowiem jed­nym z prze­mil­cza­nych okru­cieństw, do któ­rych doszło na anty­po­dach.

Głów­ny boha­ter, lekarz Dor­ri­go Evans, tak­że tra­fia do nie­wo­li i jako naj­wyż­szy stop­niem sta­ra się na tyle, na ile to moż­li­we, wyne­go­cjo­wać god­niej­sze trak­to­wa­nie śmier­tel­nie eks­plo­ato­wa­nych, wykoń­czo­nych jeń­ców. Brak żyw­no­ści, bar­ba­rzyń­skie warun­ki higie­nicz­ne, cho­ro­by dzie­siąt­ku­ją­ce znie­wo­lo­nych, wresz­cie bicie jako jedy­ne, słu­żą­ce „ogól­niej­sze­mu porząd­ko­wi” lekar­stwo na wszel­kie nie­do­god­no­ści – oto opi­sy­wa­na w powie­ści rze­czy­wi­stość. Hie­rar­chia rela­cji mię­dzy opraw­ca­mi a ofia­ra­mi zosta­je tu oczy­wi­ście pod­trzy­ma­na, podob­nie jak hie­rar­chia wewnątrz sił wro­ga: u szczy­tu sym­bo­licz­nej struk­tu­ry znaj­du­je się postać cesa­rza, w naj­niż­szych rejo­nach zaś – kore­ań­scy straż­ni­cy, nie­god­ni peł­nie­nia obo­wiąz­ków żoł­nie­rza. W powie­ści autor nie szczę­dzi krwa­wych scen, na cze­le z kil­ku­stro­ni­co­wym opi­sem zabie­gu ampu­ta­cji nogi oraz powta­rza­ją­cy­mi się regu­lar­nie frag­men­ta­mi poświę­co­ny­mi spo­so­bom bicia po twa­rzy, lecz próż­no doszu­ki­wać się tu fascy­na­cji prze­mo­cą czy tur­pi­stycz­nych skłon­no­ści Fla­na­ga­na. Para­dok­sal­nie to dość prze­bie­gła meto­da słu­żą­ca uwy­pu­kla­niu prze­ja­wów praw­dzi­we­go czło­wie­czeń­stwa boha­te­rów i akcen­to­wa­niu łączą­ce­go ich bra­ter­stwa. Otóż wła­śnie w tej dzie­jo­wej tra­ge­dii moż­na zna­leźć wspól­ne (cho­ciaż przez deka­dy wypie­ra­ne) dzie­dzic­two wie­lu Austra­lij­czy­ków. Przez ponow­ne opo­wie­dze­nie o heka­tom­bie dru­giej woj­ny świa­to­wej Fla­na­gan two­rzy pod­wa­li­ny wspól­no­ty. Jeń­cy w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści nie popa­da­ją w cał­ko­wi­ty defe­tyzm, a dra­ma­tycz­nie pogar­sza­ją­ce się warun­ki nie są bodź­cem do popeł­nia­nia czy­nów nie­mo­ral­nych. Jest zupeł­nie odwrot­nie: wie­lu żoł­nie­rzy na prze­kór kla­so­wym oraz raso­wym anty­pa­tiom zapew­nia sobie wza­jem­ne wspar­cie. To bra­ter­stwo i współ­pra­ca – war­to­ści zupeł­nie nie­zro­zu­mia­łe dla zaśle­pio­nych ideą cesar­stwa majo­ra Naka­mu­ry oraz puł­kow­ni­ka Koty – świad­czą o ludz­kim obli­czu boha­te­rów.

Okładka książki Richarda Flanagana pod tytułem „Ścieżki Północy”.
Richard Flanagan, „Ścieżki Północy”, tłum. Maciej Świerkocki, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2025.

Kwestia ducha

Powieść Fla­na­ga­na jest tak­że wyjąt­ko­wym stu­dium okcy­den­ta­li­zmu: „Cho­dzi o to, żeby nauczyć Euro­pej­czy­ków, że nie są rasą panów […]. I nauczyć nas, że my nią jeste­śmy”. Zda­niem Naka­mu­ry zbrod­nie popeł­nia­ne w imię postę­pu są czymś wię­cej niż odwe­tem za wie­ki zachod­niej domi­na­cji (cho­ciaż Japo­nia nigdy nie była kolo­nią) – są jej lep­szym, peł­niej­szym powtó­rze­niem. Logi­stycz­ne zna­cze­nie budo­wy kolei jest skąd­inąd dru­go­rzęd­ne, ponie­waż przede wszyst­kim „czło­wiek ist­nie­je dla cesa­rza i kolei, będą­cej zresz­tą wcie­le­niem cesar­skiej woli”. Po pierw­sze więc przed­się­wzię­cie ma upo­ko­rzyć wyko­rzy­sty­wa­nych do pra­cy alianc­kich jeń­ców, po dru­gie zaś ośmie­szyć tech­no­lo­gicz­ne osią­gnię­cia Euro­py czy Sta­nów Zjed­no­czo­nych – wła­śnie dla­te­go z per­spek­ty­wy Japoń­czy­ków dzia­ła­nia na tere­nie Syja­mu przy­bie­ra­ją cha­rak­ter sym­bo­licz­ny.

W twór­czo­ści Fla­na­ga­na sojusz kul­tu­ry z wła­dzą oraz sys­te­mo­wy rasizm nie są feno­me­na­mi wyłącz­nie euro­pej­ski­mi. Jego kry­ty­ka się­ga aż do cza­sów powsta­wa­nia pira­mid. Puł­kow­nik Kota namięt­nie cytu­je haiku Issy przed ścię­ciem gło­wy prze­ciw­ni­ko­wi, a Ścież­ki Pół­no­cy to tak­że tytuł księ­gi sie­dem­na­sto­wiecz­ne­go poety Bashō – ulu­bień­ca japoń­skich ofi­ce­rów. Zresz­tą prze­świad­czo­nych, że wygra­ją woj­nę, ponie­waż znie­wie­ścia­łym, przy­zwy­cza­jo­nym do wygod­ne­go życia alian­tom bra­ku­je hono­ru i woli wal­ki. Huma­nizm i nie­zdol­ność do odpo­wied­nie­go korzy­sta­nia z zaso­bów ludz­kich w oczach japoń­skich żoł­nie­rzy są jedy­nie ozna­ka­mi sła­bo­ści. War­to pod­kre­ślić, że żoł­nie­rze ci w ramach szko­leń byli przy­go­to­wy­wa­ni na koniecz­ność popeł­nie­nia rytu­al­ne­go samo­bój­stwa – odda­nie się w nie­wo­lę jest dla nich rów­no­znacz­ne z utra­tą hono­ru. Dla­te­go z ich per­spek­ty­wy jedy­ne, na co zasłu­gu­ją Austra­lij­czy­cy, to pogar­da, a osta­tecz­nie śmierć. Nie­mal utoż­sa­mia­ny z cesa­rzem „duch” odgry­wa rolę zarów­no pierw­sze­go poru­szy­cie­la, jak i osta­tecz­nej instan­cji. Ani sze­reg nie­do­bo­rów, ani gigan­tycz­na ska­la cier­pień nie zabu­rza­ją mono­ton­nej, bez­re­flek­syj­nie powta­rza­nej quasi-reli­gij­nej reto­ry­ki. Nawet metam­fe­ta­mi­na ma za zada­nie wspie­rać „japoń­skie­go ducha”. Czym więc jest ten odmie­nia­ny przez wszyst­kie przy­pad­ki „duch”? To figu­ra, któ­ra wyła­nia się po czę­ści z zane­go­wa­nia wszyst­kie­go, co jest inne, w tym przy­pad­ku zachod­nie, a tak­że wyko­rzy­stu­je zna­ną nar­ra­cję o szcze­gól­nym pier­wiast­ku spi­ry­tu­ali­stycz­nym w kul­tu­rze azja­tyc­kiej. Jest „isto­tą, któ­rej nie moż­na wyra­zić sło­wa­mi”. Nie­wy­klu­czo­ne, że pod sło­wa­mi nicze­go nie znaj­dzie­my, więc ów „duch” to wła­śnie uwo­dzą­ca opo­wieść i fał­szy­wa obiet­ni­ca lep­sze­go świa­ta, wyra­żo­na w języ­ku real­ne­go okru­cień­stwa panu­ją­ce­go w japoń­skich obo­zach pra­cy.

Może nas zasko­czyć pozba­wio­ny resen­ty­men­tu ton, choć w powie­ści doszu­ka­my się pięk­na i kunsz­tu haiku, a w jej póź­niej­szych czę­ściach nasza uwa­ga zosta­nie zwró­co­na na spek­takl powo­jen­nych roz­li­czeń. Wów­czas na pierw­szym pla­nie poja­wi się kore­ań­ski straż­nik obo­zu, któ­ry może tro­chę przy­po­mi­nać Pio­tra Nie­wia­dom­skie­go z rodzi­mej Soli zie­mi. Jako czło­wiek usy­tu­owa­ny naj­ni­żej w hie­rar­chii cesar­skich służb, wszel­kie upo­ko­rze­nia rekom­pen­su­je sobie dzię­ki sto­so­wa­niu szcze­gól­ne­go okru­cień­stwa wobec pod­le­głych mu więź­niów. Gdy po zakoń­cze­niu woj­ny zosta­je ska­za­ny na karę śmier­ci za współ­udział w zbrod­ni, przed ocza­mi prze­bie­ga mu całe życie. Męż­czy­zna zasta­na­wia się, dla­cze­go – on, niko­mu nie­zna­ny, przez lata przy­sto­so­wy­wa­ny do bez­wa­run­ko­we­go posłu­szeń­stwa – za chwi­lę zosta­nie powie­szo­ny. W przy­pły­wie roz­pa­czy powo­li odkry­wa praw­dę – sam był ofia­rą impe­rium, lecz teraz cesarz i naj­wyż­si decy­den­ci pozo­sta­ną bez­kar­ni, on zaś ponie­sie karę nie­ja­ko zamiast nich. Alianc­kie sądy ponow­nie utwier­dza­ją go w poczu­ciu cał­ko­wi­tej nie­istot­no­ści, nie­szczę­śnik pozba­wio­ny jest nawet wła­sne­go imie­nia:

Cho­ciaż nosił wie­le nazwisk i przy­dom­ków – po kore­ań­sku nazy­wał się Choi Sang­min, Japoń­czy­cy w Pusan nada­li mu japoń­skie nazwi­sko Aki­ra Sanya, a austra­lij­scy straż­ni­cy w Chan­gi mówi­li na nie­go Waran – zro­zu­miał nagle, że nie ma poję­cia, kim jest.

Życie z zadrą w sercu

Po woj­nie kom­ba­tanc­ko-publi­cy­stycz­na machi­na ma za zada­nie uczy­nić z Dor­ri­ga wzór do naśla­do­wa­nia. Wkrót­ce w oczach roda­ków Evans winien ucho­dzić za boha­te­ra i auto­ry­tet moral­ny. Nie­ste­ty, męż­czy­zna nie odnaj­du­je się w narzu­co­nym mu medial­nym wize­run­ku:

Dor­ri­go Evans nie cier­piał cno­ty, nie cier­piał, kie­dy cno­tę podzi­wia­no, nie cier­piał ludzi, któ­rzy uda­wa­li, że uwa­ża­ją, że jest on cno­tli­wy, lub któ­rzy sami zgła­sza­li pre­ten­sje do cno­ty. A im czę­ściej oskar­ża­no go o bycie cno­tli­wym, tym bar­dziej tego nie­na­wi­dził. Nie wie­rzył w cno­tę. Była prze­bra­ną próż­no­ścią cze­ka­ją­cą na poklask.

Poczu­cie nie­do­pa­so­wa­nia wyni­ka oczy­wi­ście ze świa­do­mo­ści, że w oko­licz­no­ściach, w jakich przy­szło żyć chi­rur­go­wi, nikt nie myślał o żad­nych cno­tach, ponie­waż wów­czas każ­dy sku­piał się wyłącz­nie na prze­trwa­niu. Zresz­tą czy moż­na w ogó­le zna­leźć kry­te­ria odpo­wied­nie­go zacho­wa­nia w „pierw­szym krę­gu pie­kła Dan­te­go”? Spo­koj­nie, Fla­na­gan jest dosko­na­łym twór­cą i nie pro­po­nu­je nam pię­ciu­set­stro­ni­co­wej opo­wie­ści o nie­ska­zi­tel­nym boha­te­rze, któ­re­go czy­tel­nik ma jedy­nie podzi­wiać. Dor­ri­go nie potra­fi odna­leźć się w życiu rodzin­nym, zdra­dza skłon­ność do roman­sów, w coraz więk­szym stop­niu żyje poza zasa­da­mi i tak wybla­kłej, nie­ostrej rze­czy­wi­sto­ści. Podob­nie jak całe poko­le­nie ludzi dogłęb­nie oka­le­czo­nych przez woj­nę na dłu­gi czas pogrą­ża się w ilu­zjach i wspo­mnie­niach, jak choć­by tych z pierw­sze­go meczu rug­by:

Zapach kory euka­lip­tu­so­wej, śmia­łe, błę­kit­ne świa­tło tasmań­skie­go popo­łu­dnia, tak ostre, że musiał moc­no mru­żyć oczy, żeby prze­sta­ło go razić, gorą­ce słoń­ce na jego sprę­ży­stej skó­rze, wyra­zi­ste, krót­kie cie­nie kole­gów, poczu­cie, że prze­kra­cza jakiś próg, że rado­śnie wcho­dzi do nowe­go świa­ta, cho­ciaż sta­ry wciąż pozo­sta­je mu zna­ny, uchwyt­ny i nie­utra­co­ny… Zda­wał sobie z tego wszyst­kie­go spra­wę, tak jak i z roz­grza­ne­go pia­sku, z zapa­chu potu kole­gów, z ich śmie­chów i dziw­nej, czy­stej rado­ści bycia wśród ludzi. No to weź no ją kop­nij!, usły­szał czyjś krzyk. Kop­nij tę sukę, bo zaraz zadzwo­ni dzwo­nek i będzie po her­ba­cie. I gdzieś w naj­głęb­szych zaka­mar­kach swo­jej duszy Dor­ri­go Evans pojął, że całe jego życie było wędrów­ką wła­śnie do tego miej­sca, z któ­re­go na chwi­lę wzle­ciał ku słoń­cu, a któ­re teraz już przez całą wiecz­ność będzie się od nie­go odda­la­ło. W przy­szło­ści już nic nie mia­ło mu się wyda­wać rów­nie real­ne, a życie nigdy nie nabra­ło już póź­niej takie­go zna­cze­nia.

Czy jesz­cze kie­dyś zbli­ży się do dzie­cię­cej „nie­skoń­czo­no­ścio­wo­ści” słoń­ca?

 

Wszyst­kie cyta­ty pocho­dzą z ksią­żek Śmierć prze­wod­ni­ka rzecz­ne­go, Księ­ga ryb Wil­lia­ma Gou­l­da oraz Ścież­ki Pół­no­cy w tłu­ma­cze­niu Macie­ja Świer­koc­kie­go.

–  student polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim.

więcej →

Fallback Avatar

– australijski pisarz, historyk i filmowiec.

więcej →

Powiązane teksty

08.10.2025
Recenzje

Zbyt głośne przedawnienie, czyli konserwatyzm po czesku

Podkoloryzowana (czy wręcz zmyślona) historia Prawomiła przywodzi na myśl pastisz konwencji szpiegowsko-wojennej i środkowoeuropejski „realizm magiczny”. Równocześnie losy protagonisty stają się soczewką, w której odbijają się najważniejsze wydarzenia z historii Czechosłowacji – o powieści Petra Stančíka Prawomił albo Niedawne przedawnienie pisze Błażej Szymankiewicz.