Kiedy zaproponowano mi napisanie eseju o Chinie Miéville’u, z początku się ucieszyłam, potem radość zastąpił natłok wątpliwości. Bo jak słowami oddać tak wielką miłość i sprawić, żeby również inni pokochali mój obiekt westchnień?
Jak to w komediach romantycznych: za wielką literacką miłością stał absurdalny przypadek. Chinę Miéville’a poznałam we wrocławskiej księgarni, omyłkowo biorąc jego pierwszą wydaną w Polsce powieść, Dworzec Perdido, za klasyczne science fiction. We wczesnych latach 2000. weird fiction, wraz z modą na H.P. Lovecrafta i opowieści niesamowite, nawet nie zaczynała w szerszej świadomości odbiorców porządnie raczkować. New weird fiction (nowa dziwność), swoista hybryda fantasy, horroru i/lub elementów zaczerpniętych z s.f., tym bardziej była w kraju nad Wisłą zupełną terra incognita. Dotyczyło to również samego autora, który dopiero miał zostać okrzyknięty papieżem tego gatunku.
Trudno chybić z okładką bardziej, niż zdarzyło się to wydawnictwu Zysk i S‑ka przy pierwszym polskim wydaniu Dworca Perdido. Grafika z pierwszej strony przypomina cyberpunkową metropolię Philipa K. Dicka, którego proza została zacytowana na początku książki, co zapewne po części wpłynęło na owo wydawnicze faux pas. Obrazek niewiele miał wspólnego z literacką wizją Nowego Crobuzon, inspirowaną industrialnym Londynem. Książce nieszczególnie pomagał również oszczędny blurb Jacka Dukaja. Na tylnej stronie okładki nie było ani słowa o fabule, za to w gronie inspiratorów twórczości brytyjskiego autora pojawiły się dwie kultowe polskie postaci: Stefan Grabiński i Bruno Schulz.
Schulz, Grabiński, Dukaj. Obok takiej trójcy świętej polskich fantastów nie mogłam przejść obojętnie. Po czasie myślę, że ja i Miéville byliśmy sobie przeznaczeni. Nasza pierwsza randka nie należała przy tym do łatwych. Zwiedziona okładką, liczyłam na statki kosmiczne, a nie: ludzi-kaktusy, modliszki i recytujące ontologiczną poezję eteryczne pająki. Mimo to szybko zakochałam się w tym zmysłowym, odurzającym stylu pisania.
W stronę nowej percepcji
Dworzec Perdido, mimo wzmiankowanych wyżej osobliwości, jest pozycją, która obchodzi się z czytelniczymi przyzwyczajeniami dosyć delikatnie. Miasto Nowe Crobuzon poznajemy oczami okaleczonej podniebnej istoty, Yagharka. Poszukując sposobu, aby ponownie wzbić się w powietrze, Yaghark odnajduje naukowca Isaaca Dan der Grimnebulina, którego próby pomocy niosą opłakane skutki nie tylko dla jego bliskich, ale także dla innych mieszkańców.
Nie kłamał w opisie Dukaj – rozbuchane, żywiołowe opisy przypominają stylem pisarstwo Schulza. Język ciąży ku obrazowym metaforom, autor czerpie garściami z kinowych środków wyrazu. Jak mówił w wywiadzie:
Kiedy wyobrażam sobie scenę, widzę ją wizualnie, ale przede wszystkim kinematograficznie – często łapię się na panoramowaniu na wzór kamery. Tak właśnie pracuję – a to oznacza bliskość z obrazowaniem filmowym. Czasem trzeba ciężko pracować, aby dopasować działanie filmowych klisz, kiedy potem wracasz, pojmujesz, że klisze są wszystkim, czego potrzebujesz.
To swoiste napięcie między konkretnym obrazem a próbą uchwycenia abstrakcyjnych właściwości dobrze oddaje modliszka Lin z Dworca Perdido, próbująca wytłumaczyć swój sposób postrzegania rzeczywistości:
Dla ciebie wszystko jest jednorodne: z jednej strony rozpadający się dom, z drugiej nowiutki pociąg z błyszczącymi tłokami, tu krzykliwie wymalowana kobieta, a tam poszarzały sterowiec. Musisz przyjmować wszystko jako jeden obraz. Co za chaos! Taki strumień danych nic nie mówi, jest pełen wewnętrznych sprzeczności, opowiada różne historie. Dla mnie każda cząstka jest spójną całością, różni się minimalnie od sąsiedniego fragmentu, ale wszystkie wariacje tworzą stopniowo racjonalny obraz.
Prawdopodobnie pod jej słowami mógłby podpisać się i sam autor. Widzenie świata w jego książkach jest fasetowe, zapośredniczone przez synekdochy. Próbuje on uchwycić najbardziej sensualne aspekty doświadczeń i przedmiotów, zamiast silić się na ich całościowe opisy. Taki sposób percepcji jest bliski nie tylko kinu, ale także grom video. Immersyjność prozy Miéville’a i nacisk na światotworzenie stanowią swoisty pomost, który łączy literaturę z jej młodszą cyfrową siostrą (do inspiracji twórczością Miéville’a przyznali się twórcy między innymi dystopijnego świata Disco Elysium).
Apokaliptyczny atlas zdarzeń
Dystopie i miasta na skraju upadku to tropy, który często powracają w kolejnych dziełach autora: za przykład niech posłużą odwrócony, stworzony z odpadków Londyn z powieści LonNiedyn, skażony surrealizmem Paryż z Ostatnich dni Nowego Paryża czy rozdzielone epistemiczną granicą Besźel z Miasta i miasta. Nad każdą z metropolii unosi się widmo nadchodzącego końca. Sam autor swoje upodobanie do miast tłumaczył zainteresowaniem różnorodnością zachowań mieszkańców, ale także rozmaitością stylów architektonicznych i złożoną strukturą społecznych uwarunkowań.
Szczególny, bo polityczny wymiar nadchodząca apokalipsa zyskuje w Żelaznej Radzie – książce stanowiącej najwyrazistszy przykład literatury zaangażowanej w dorobku tego autora. Opowiada ona o wytyczaniu szlaku pod budowę kolei w warunkach, które nieco przypominają newweirdową wersję Dzikiego Zachodu:
Wypustka twardej ziemi. Polana na skraju dużego torfowiska, płaskie zaśmiecone połacie delikatnie poruszającej się cieczy. Nowa ścieżka między ociekającymi drzewami, do skupiska namiotów, wóz i glinianek z omszałymi dachami. Słychać strzały. Judasz niesie w plecaku prezent i bukiet bagiennych kwiatów. Widzi grupkę mężczyzn w zabrudzonych białych koszulach i grubych spodniach. Analizują mapy i patrzą przez zagadkowe instrumenty. Gotują jedzenie w kociołkach nad ogniskami, które plują kulami oleistego dymu, czarnego jak wydzielina kałamarnicy.
Opis wyprawy z pierwszej części książki obfituje w niesamowitości z pogranicza magii i technologii: przetworzonych istot vodyanoi, golemów, które szczególnie ukochał sobie autor. Nawiązania do mitu kolonizatorskiego są tu punktem wyjścia do bezkompromisowej opowieści o społecznej rebelii, której skutków boleśnie doświadcza Nowe Crobuzon. Pod płaszczykiem fabuły fantastycznej, pełnej intryg i zwrotów akcji, buzuje marksistowska myśl polityczna, obecna także w innych nieprzetłumaczonych na polski książkach o znamiennych tytułach, takich jak między innymi: Red Planets: Marxism and Science Fiction czy A Spectre, Haunting: On the Communist Manifesto.
Do tematyki kolejowej powrócił Miéville jeszcze raz w późniejszej powieści Toromorze. Książka to Moby Dick na sterydach Mad Maxa, w której harpunnicy z pokładów pociągów polują na wielkie kretoryjówki. Kapitanowie nazywają takie polowania „filozofią”. Pomysł, który z pozoru wydaje się snem wariata, stopniowo odsłania swoją wewnętrzną logikę. Wraz z głównym bohaterem książki, Shamem Yes ap Soorapem (nawet imiona postaci służą autorowi jako wizytówki jego stylu), czytelnik przemierza coraz to nowe strefy tytułowego Toromorza, dowiadując się więcej na temat tego obszaru. Toromorze ostatecznie okazuje się niezwykle wyrafinowaną krytyką dzikiego kapitalizmu i niekontrolowanej industrializacji. Autor nie ucieka się do jałowych pouczeń ani nazywania zjawisk wprost. Wszystko pozostaje zanurzone wewnątrz reguł świata przedstawionego i wyłącznie od czytelnika zależy, czy uda mu się odnaleźć analogie między ukazaną w powieści wizją literacką a zwyczajną codziennością.
Do kategorii literatury zaangażowanej trzeba także zaliczyć Miasto i miasto. Powieść noir nieco w duchu Raymonda Chandlera, której idea zasadza się na osobliwej geopolitycznej ontologii. Cała akcja rozgrywa się w dwóch miastach, które zajmują ten sam obszar terytorialny: Besźel i Ul Qoma. Specjalna policja, Przekroczeniówka, pilnuje, aby ich mieszkańcy nie dostrzegali się nawzajem. Sprawa morderstwa zagranicznej studentki Mahalii Geary powoduje jednak, że do tej pory nienaruszalne zasady usankcjonowanej kulturowo ignorancji muszą zostać wystawione na próbę. Miasto i miasto to jedno z najoryginalniejszych metaforycznych ujęć tematu współczesnych emigrantów i lęku przed inną kulturą.
Zanurzenie w języku
Miéville nasącza fabuły swoich książek charakterystycznym stylem, w tym także niemal leśmianowskimi neologizmami – roi się od nich LonNiedyn, powieść, którą nieco przewrotnie można by nazwać new weird young adult. Książka początkowo ma formę klasycznego mitu o wybrańczyni mającej ocalić inny świat przed smogiem. Miéville nie byłby jednak sobą, gdyby pozostał wierny wytartym tropom, więc i w tej książce trafiamy na nieoczywiste pęknięcia fabularne. Spotykamy plejadę niezwykłych postaci: od walczących ninja-koszy na śmieci przez żywą i nadzwyczaj dumną z siebie książkę, ożywionych smogiem smrodoćpunów aż po oknotule:
Były ich dziesiątki, dwudziestki, niewysłowione mrowie. Powoli wpełzały w pole widzenia podróżników. Ciężkie drewniane ramy i futryny okien wypełnione grubym, zapaskudzonym starym szkłem. Za ich szybami Deeba zauważyła dziwaczne światełka. Z każdego wyrastało na boki osiem drewnianych pajęczych odnóży po cztery z każdej strony.
LonNiedyn to wariacja na temat Alicji w Krainie Czarów, z humorem podobnym do tego, który reprezentował inny wielki brytyjski fantasta – Terry Pratchett. W tym świecie znane zasady nie działają, a ściślej: działają na opak albo trzeba do nich specjalnej instrukcji obsługi. Warunkiem czerpania przyjemności z lektury LonNiedynu i wielu innych książek autora jest podejście do lektury z ufnością dziecka, z „zawieszeniem niewiary” w serwowaną nam rzeczywistość. Króluje tu nieoczywisty porządek. Nieważne, jak osobliwe będzie zjawisko, China Miéville znajdzie dla niego uzasadnienie na kanwie zasad wykreowanego świata. Nic nie jest tu przypadkowe, a rzeczy, które jawią się jako bezsensowne dodatki, nierzadko ujawniają swoją wartość w najbardziej kluczowych momentach fabuły.
W LonNiedynie znajdziemy fragmenty dowcipne, ale także motywy zapożyczone z horroru. Nekromancja i ożywianie przedmiotów – te dwa zagadnienia szczególnie zaprzątają myśli papieża new weird fiction. Jego światy opanowują monstra, których nie powstydziłby się Hieronim Bosch czy H.P. Lovecraft. To właśnie odniesienia do Samotnika z Providence są wyraźnie zauważalne w innej londyńskiej powieści autora, w Krakenie. Fabuła książki oscyluje wokół prób odzyskania kałamarnicy olbrzymiej, która w tajemniczych okolicznościach zniknęła z Londyńskiego Muzeum Historii Naturalnej. Miéville bierze tu na warsztat tajne stowarzyszenia i mroczne okultystyczne rytuały. Do pewnego stopnia rezygnuje z językowego wysmakowania opisów i mocniej niż zwykle opiera narrację na dialogach.
Autor często przesuwa wyobrażeniową kamerę na bohaterów pobocznych bądź zupełnie zmienia perspektywę prowadzenia akcji, nie uwzględniając przy tym popkulturowych klisz. Podróż bohatera jest tu pretekstem do skonstruowania swoistego przewodnika turystycznego po nieznanych ziemiach. W jakiejś mierze przypomina to działania Itala Calvina między innymi z Niewidzialnych miast. Narracja kluczy, zamiast bezpośrednio zmierzać do celu. W Toromorzu autor znajduje wizualny symbol poskręcanych torów („i” złączone ze znakiem nieskończoności), którym można by opisać strategię narracyjną widoczną w jego książkach:
Technicznie rzecz biorąc, nasza nazwa brzmi homo sapiens – człowiek rozumny. Jednak nadawano nam także inne miana – homo narrans, juridicus, ludens, diaspora: jesteśmy też ludem opowieści i ludem prawa, ludem zabawy i ludem rozproszonym. Wszystko to prawda, ale nie cała prawda. Każdy z nas był i zawsze będzie homo vorago apererientis – człowiekiem, przed którym otwiera się wielka i niezwykła dziura.
Umiłowanie zabiegów metanarracyjnych i polifonii najmocniej chyba uwidacznia się w Bliźnie, książce stanowiącej dalszy ciąg historii przedstawionej w Dworcu Perdido. Fabuła dryfuje daleko od Nowego Crobuzon, skupia się na piratach i wątkach marynistycznych. Główna bohaterka książki, Bellis Coldwine, z powodu politycznych czystek zmuszona jest do ucieczki z miasta. Jako lingwistka zaciąga się do transportu skazańców, których statek pada ofiarą piratów i zostaje siłą wcielony do ich miasta-flotylli.
Świat zostaje tu przedstawiony z wielu perspektyw: z punktu widzenia morskich stworzeń, wampirów oraz innych napotkanych istot, a także przez pryzmat kartki z pamiętnika głównej bohaterki. Niektóre postaci pojawiają się tylko na moment, by zasygnalizować swój drobny wkład w fabułę. Każda narracja jest równie ważna, również snuta przez niewolników („Jestem zmęczony tutaj w ciemnościach i jestem nabrzmiały ropą. Moja skóra jest napięta, pomarszczona, wyje, kiedy jej dotknę. Jestem zainfekowany. Boli mnie tam, gdzie dotknę, a dotykam się wszędzie, aby sprawdzić, czy cały nie zdrętwiałem”) i istoty podmorskie:
Są wąwozy. Stworzenia lokujące się gdzieś pomiędzy mięczakami a bóstwami koczują cierpliwie poniżej trzynastego kilometra toni. W pozbawionym światła chłodzie toczy się brutalna ewolucja. Prymitywne istoty wydzielają szlam i fosforescencje, poruszając się szarpnięciami niewyraźnych kończyn. Logika ich form ma swój rodowód w koszmarach sennych.
W Bliźnie język i metanarracja (forma pamiętnika) stają się właściwie pełnoprawnymi bohaterami. Blizny Kochanków poszukujących rozkoszy w okaleczaniu ciała, a także blizny na plecach wychłostanej bohaterki wiążą się symbolicznie z poszukiwaniami mocy ontologicznej blizny w strukturze świata. Blizna jako pole zszycia jest czymś w rodzaju miejsca niepełnego. W autotematycznym odczytaniu książki pełne potwierdzenie istnienia owej zasklepionej rany jest niemożliwe, stanowi ona ekwiwalent różni Jacques’a Derridy, jest cielesnym Realnym, które infekuje świat Bas-Lag… być może także utrzymując go przy życiu jako literacką fikcję.
Nieco podobna strukturalistyczno-lingwistyczna tematyka pojawia się w powieści science fiction Ambasadoria, opowiadającej o próbach nawiązania kontaktu z obcą cywilizacją. Już samo streszczenie zasad, jakimi posługują się obcy, Gospodarze, nadawałoby się na dysertację, poprzestanę więc na najważniejszym: zarówno kłamstwo, jak i abstrakcyjne myślenie są dla nich problematyczne. Autor zabiera nas dosłownie za granicę języka. W unikalnym stylu opowiada o możliwościach i warunkach komunikacji, ale również o jej ograniczeniach.
Jak to bywa z miłością – kiedyś musi nastąpić pierwsze wielkie rozczarowanie. Obiekt westchnień przestaje wówczas imponować, a to, co do tej pory uważaliśmy za piękne, okazuje się razić banałem i powtarzalnością. W moim przypadku wspomniany zawód przyniosła lektura Ostatnich dni Nowego Paryża, książki mimo wszystko wartościowej, bo pokazującej, gdzie metoda Miéville’a łamie się pod własnym ciężarem i zaczyna przypominać ciężkostrawną cepelię.
Są tu znacznie gorsze rzeczy niż ogrodowa rosiczka, która schwytała messerschmitty. Paryskie kominy są wiecznie oblegane przez podekscytowane ptasie chmury burzowe. Kości nadmuchane jak sterowce. Stada przedsiębiorców i dam w staromodnych płaszczach latających na skrzydłach nietoperzy, wykrzykujących niekończące się monologi na temat ofert specjalnych, oblepiających śmigła samolotów własnym, wątpliwego pochodzenia mięsem
Ostatnie dni Paryża to książka, którą czytelnik bardziej rekonstruuje, niż czyta, próbując przy tym zrozumieć surrealistyczne zasady rządzące światem przedstawionym. Miéville pokazuje alternatywny Paryż za czasów drugiej wojny światowej opanowany przez surrealistyczne maszkary i diabelskie pomioty. Natłok goniących po mieście dadaistycznych potworów wydaje się tu, niestety, ornamentyką, z której ostatecznie niewiele wynika. Podstawową wadą książki jest powierzchowność zrealizowanej w niej koncepcji.
Romans na dwa głosy, czyli Urschleim egzystencji
Na uwagę i odrębny komentarz zasługuje dopiero co wydana w Polsce powieść Miéville’a Księga innych miejsc, napisana wespół z człowiekiem, który dał kulturze Johnny’ego Silverhanda, Neo i Johna Wicka – Keanu Reevesem. Książka nawiązuje do komiksowego świata BRZRKR, stworzonego przez aktora. To nie pierwszy raz, kiedy Miéville romansuje z komiksem. W zbiorze W poszukiwaniu Jake’a i inne opowiadania znajduje się sygnowany nazwiskiem autora minikomiks W drodze na front. Poza tym autor współpracował między innymi przy specjalnym numerze Hellblazera i Justice League.
Głównym bohaterem Księgi… jest niemożliwa do zabicia istota Unute, poszukująca śmiertelności. Losy tej postaci splecione są w niepojęty sposób z wielką świnią, babirusą. Co ciekawe, obaj autorzy wspólnie wymyślili ten nieco absurdalny element fabuły; jeszcze przed przystąpieniem do pracy zgodzili się, aby świat Księgi Innych Miejsc był bardziej wariacją na temat komiksowego uniwersum niż adaptacją.
Miéville’a interesowało potraktowanie nieśmiertelności jako formy tortury. Nie przypadkiem krytycy, ale i sam autor w wywiadach, często wspominają w komentarzach o inspiracjach psychoanalitycznych. Łatwo wychwycić tu Freudowską ideę popędu śmierci, chociaż tak naprawdę Unute bliższy jest popkulturowej reprezentacji Lacanowskiego mitu lameli – monstrualnego obiektu libido, którego „życie” jest bezpośrednio sprzęgnięte z koniecznością własnej śmierci.
Paradoks istnienia i nieistnienia, przeciwieństwo „możliwości versus konieczności” od samego początku drogi twórczej Miéville’a funkcjonują jako elementy konstrukcji jego literackich światów, nigdy jednak nie zyskały tak osobistego wymiaru dla tragicznie rozpiętego między byciem a nicością bohatera książki. Nigdy też wcześniej nastrój tej prozy nie był tak kameralny. Większość zdarzeń rozgrywa się w krótkim czasie w bazie wojskowej i jest przepleciona zdecydowanie bardziej typowymi dla autora wstawkami z przeszłości Unute. Czy Księga Innych Miejsc jest jakąś jednorazową aberracją, skokiem w nurty mainstreamu czy też podjętą przez twórcę próbą przekroczenia ograniczeń jego własnego warsztatu i przymiarką do literatury bardziej introspekcyjnej, mniej rozbuchanej formalnie, może nawet ciut… wyciszonej? Trudno na razie powiedzieć. Niewątpliwie jest to książka odmienna, pokazująca, że Miéville nie zamierza skostnieć w swoich artystycznych poszukiwaniach, a w jego literaturze jest i, mam nadzieję, będzie jeszcze sporo do odkrycia i pokochania.
