Papież nowej dziwności (o pisarstwie Chiny Miéville’a)

Kie­dy zapro­po­no­wa­no mi napi­sa­nie ese­ju o Chi­nie Miéville’u, z począt­ku się ucie­szy­łam, potem radość zastą­pił natłok wąt­pli­wo­ści. Bo jak sło­wa­mi oddać tak wiel­ką miłość i spra­wić, żeby rów­nież inni poko­cha­li mój obiekt wes­tchnień?

Jak to w kome­diach roman­tycz­nych: za wiel­ką lite­rac­ką miło­ścią stał absur­dal­ny przy­pa­dek. Chi­nę Miéville’a pozna­łam we wro­cław­skiej księ­gar­ni, omył­ko­wo bio­rąc jego pierw­szą wyda­ną w Pol­sce powieść, Dwo­rzec Per­di­do, za kla­sycz­ne scien­ce fic­tion. We wcze­snych latach 2000. weird fic­tion, wraz z modą na H.P. Love­cra­fta i opo­wie­ści nie­sa­mo­wi­te, nawet nie zaczy­na­ła w szer­szej świa­do­mo­ści odbior­ców porząd­nie racz­ko­wać. New weird fic­tion (nowa dziw­ność), swo­ista hybry­da fan­ta­sy, hor­ro­ru i/lub ele­men­tów zaczerp­nię­tych z s.f., tym bar­dziej była w kra­ju nad Wisłą zupeł­ną ter­ra inco­gni­ta. Doty­czy­ło to rów­nież same­go auto­ra, któ­ry dopie­ro miał zostać okrzyk­nię­ty papie­żem tego gatun­ku.

Trud­no chy­bić z okład­ką bar­dziej, niż zda­rzy­ło się to wydaw­nic­twu Zysk i S‑ka przy pierw­szym pol­skim wyda­niu Dwor­ca Per­di­do. Gra­fi­ka z pierw­szej stro­ny przy­po­mi­na cyber­pun­ko­wą metro­po­lię Phi­li­pa K. Dic­ka, któ­re­go pro­za zosta­ła zacy­to­wa­na na począt­ku książ­ki, co zapew­ne po czę­ści wpły­nę­ło na owo wydaw­ni­cze faux pas. Obra­zek nie­wie­le miał wspól­ne­go z lite­rac­ką wizją Nowe­go Cro­bu­zon, inspi­ro­wa­ną indu­strial­nym Lon­dy­nem. Książ­ce nie­szcze­gól­nie poma­gał rów­nież oszczęd­ny blurb Jac­ka Duka­ja. Na tyl­nej stro­nie okład­ki nie było ani sło­wa o fabu­le, za to w gro­nie inspi­ra­to­rów twór­czo­ści bry­tyj­skie­go auto­ra poja­wi­ły się dwie kul­to­we pol­skie posta­ci: Ste­fan Gra­biń­ski i Bru­no Schulz.

Schulz, Gra­biń­ski, Dukaj. Obok takiej trój­cy świę­tej pol­skich fan­ta­stów nie mogłam przejść obo­jęt­nie. Po cza­sie myślę, że ja i Miévil­le byli­śmy sobie prze­zna­cze­ni. Nasza pierw­sza rand­ka nie nale­ża­ła przy tym do łatwych. Zwie­dzio­na okład­ką, liczy­łam na stat­ki kosmicz­ne, a nie: ludzi-kak­tu­sy, modlisz­ki i recy­tu­ją­ce onto­lo­gicz­ną poezję ete­rycz­ne pają­ki. Mimo to szyb­ko zako­cha­łam się w tym zmy­sło­wym, odu­rza­ją­cym sty­lu pisa­nia.

W stronę nowej percepcji

Dwo­rzec Per­di­do, mimo wzmian­ko­wa­nych wyżej oso­bli­wo­ści, jest pozy­cją, któ­ra obcho­dzi się z czy­tel­ni­czy­mi przy­zwy­cza­je­nia­mi dosyć deli­kat­nie. Mia­sto Nowe Cro­bu­zon pozna­je­my ocza­mi oka­le­czo­nej pod­nieb­nej isto­ty, Yaghar­ka. Poszu­ku­jąc spo­so­bu, aby ponow­nie wzbić się w powie­trze, Yaghark odnaj­du­je naukow­ca Isa­aca Dan der Grim­ne­bu­li­na, któ­re­go pró­by pomo­cy nio­są opła­ka­ne skut­ki nie tyl­ko dla jego bli­skich, ale tak­że dla innych miesz­kań­ców.

Nie kła­mał w opi­sie Dukaj – roz­bu­cha­ne, żywio­ło­we opi­sy przy­po­mi­na­ją sty­lem pisar­stwo Schul­za. Język cią­ży ku obra­zo­wym meta­fo­rom, autor czer­pie gar­ścia­mi z kino­wych środ­ków wyra­zu. Jak mówił w wywia­dzie:

Kie­dy wyobra­żam sobie sce­nę, widzę ją wizu­al­nie, ale przede wszyst­kim kine­ma­to­gra­ficz­nie – czę­sto łapię się na pano­ra­mo­wa­niu na wzór kame­ry. Tak wła­śnie pra­cu­ję – a to ozna­cza bli­skość z obra­zo­wa­niem fil­mo­wym. Cza­sem trze­ba cięż­ko pra­co­wać, aby dopa­so­wać dzia­ła­nie fil­mo­wych klisz, kie­dy potem wra­casz, poj­mu­jesz, że kli­sze są wszyst­kim, cze­go potrze­bu­jesz.

To swo­iste napię­cie mię­dzy kon­kret­nym obra­zem a pró­bą uchwy­ce­nia abs­trak­cyj­nych wła­ści­wo­ści dobrze odda­je modlisz­ka Lin z Dwor­ca Per­di­do, pró­bu­ją­ca wytłu­ma­czyć swój spo­sób postrze­ga­nia rze­czy­wi­sto­ści:

Dla cie­bie wszyst­ko jest jed­no­rod­ne: z jed­nej stro­ny roz­pa­da­ją­cy się dom, z dru­giej nowiut­ki pociąg z błysz­czą­cy­mi tło­ka­mi, tu krzy­kli­wie wyma­lo­wa­na kobie­ta, a tam posza­rza­ły ste­ro­wiec. Musisz przyj­mo­wać wszyst­ko jako jeden obraz. Co za cha­os! Taki stru­mień danych nic nie mówi, jest pełen wewnętrz­nych sprzecz­no­ści, opo­wia­da róż­ne histo­rie. Dla mnie każ­da cząst­ka jest spój­ną cało­ścią, róż­ni się mini­mal­nie od sąsied­nie­go frag­men­tu, ale wszyst­kie waria­cje two­rzą stop­nio­wo racjo­nal­ny obraz.

Praw­do­po­dob­nie pod jej sło­wa­mi mógł­by pod­pi­sać się i sam autor. Widze­nie świa­ta w jego książ­kach jest fase­to­we, zapo­śred­ni­czo­ne przez synek­do­chy. Pró­bu­je on uchwy­cić naj­bar­dziej sen­su­al­ne aspek­ty doświad­czeń i przed­mio­tów, zamiast silić się na ich cało­ścio­we opi­sy. Taki spo­sób per­cep­cji jest bli­ski nie tyl­ko kinu, ale tak­że grom video. Immer­syj­ność pro­zy Miéville’a i nacisk na świa­to­two­rze­nie sta­no­wią swo­isty pomost, któ­ry łączy lite­ra­tu­rę z jej młod­szą cyfro­wą sio­strą (do inspi­ra­cji twór­czo­ścią Miéville’a przy­zna­li się twór­cy mię­dzy inny­mi dys­to­pij­ne­go świa­ta Disco Ely­sium).

Apokaliptyczny atlas zdarzeń

Dys­to­pie i mia­sta na skra­ju upad­ku to tro­py, któ­ry czę­sto powra­ca­ją w kolej­nych dzie­łach auto­ra: za przy­kład niech posłu­żą odwró­co­ny, stwo­rzo­ny z odpad­ków Lon­dyn z powie­ści Lon­Nie­dyn, ska­żo­ny sur­re­ali­zmem Paryż z Ostat­nich dni Nowe­go Pary­ża czy roz­dzie­lo­ne epi­ste­micz­ną gra­ni­cą Bes­źel z Mia­sta i mia­sta. Nad każ­dą z metro­po­lii uno­si się wid­mo nad­cho­dzą­ce­go koń­ca. Sam autor swo­je upodo­ba­nie do miast tłu­ma­czył zain­te­re­so­wa­niem róż­no­rod­no­ścią zacho­wań miesz­kań­ców, ale tak­że roz­ma­ito­ścią sty­lów archi­tek­to­nicz­nych i zło­żo­ną struk­tu­rą spo­łecz­nych uwa­run­ko­wań.

Szcze­gól­ny, bo poli­tycz­ny wymiar nad­cho­dzą­ca apo­ka­lip­sa zysku­je w Żela­znej Radzie – książ­ce sta­no­wią­cej naj­wy­ra­zist­szy przy­kład lite­ra­tu­ry zaan­ga­żo­wa­nej w dorob­ku tego auto­ra. Opo­wia­da ona o wyty­cza­niu szla­ku pod budo­wę kolei w warun­kach, któ­re nie­co przy­po­mi­na­ją new­we­ir­do­wą wer­sję Dzi­kie­go Zacho­du:

Wypust­ka twar­dej zie­mi. Pola­na na skra­ju duże­go tor­fo­wi­ska, pła­skie zaśmie­co­ne poła­cie deli­kat­nie poru­sza­ją­cej się cie­czy. Nowa ścież­ka mię­dzy ocie­ka­ją­cy­mi drze­wa­mi, do sku­pi­ska namio­tów, wóz i gli­nia­nek z omsza­ły­mi dacha­mi. Sły­chać strza­ły. Judasz nie­sie w ple­ca­ku pre­zent i bukiet bagien­nych kwia­tów. Widzi grup­kę męż­czyzn w zabru­dzo­nych bia­łych koszu­lach i gru­bych spodniach. Ana­li­zu­ją mapy i patrzą przez zagad­ko­we instru­men­ty. Gotu­ją jedze­nie w kocioł­kach nad ogni­ska­mi, któ­re plu­ją kula­mi ole­iste­go dymu, czar­ne­go jak wydzie­li­na kała­mar­ni­cy.

Opis wypra­wy z pierw­szej czę­ści książ­ki obfi­tu­je w nie­sa­mo­wi­to­ści z pogra­ni­cza magii i tech­no­lo­gii: prze­two­rzo­nych istot vody­anoi, gole­mów, któ­re szcze­gól­nie uko­chał sobie autor. Nawią­za­nia do mitu kolo­ni­za­tor­skie­go są tu punk­tem wyj­ścia do bez­kom­pro­mi­so­wej opo­wie­ści o spo­łecz­nej rebe­lii, któ­rej skut­ków bole­śnie doświad­cza Nowe Cro­bu­zon. Pod płasz­czy­kiem fabu­ły fan­ta­stycz­nej, peł­nej intryg i zwro­tów akcji, buzu­je mark­si­stow­ska myśl poli­tycz­na, obec­na tak­że w innych nie­prze­tłu­ma­czo­nych na pol­ski książ­kach o zna­mien­nych tytu­łach, takich jak mię­dzy inny­mi: Red Pla­nets: Marxism and Scien­ce Fic­tion czy A Spec­tre, Haun­ting: On the Com­mu­nist Mani­fe­sto.

Do tema­ty­ki kole­jo­wej powró­cił Miévil­le jesz­cze raz w póź­niej­szej powie­ści Toro­mo­rze. Książ­ka to Moby Dick na ste­ry­dach Mad Maxa, w któ­rej har­pun­ni­cy z pokła­dów pocią­gów polu­ją na wiel­kie kre­to­ry­jów­ki. Kapi­ta­no­wie nazy­wa­ją takie polo­wa­nia „filo­zo­fią”. Pomysł, któ­ry z pozo­ru wyda­je się snem waria­ta, stop­nio­wo odsła­nia swo­ją wewnętrz­ną logi­kę. Wraz z głów­nym boha­te­rem książ­ki, Sha­mem Yes ap Soora­pem (nawet imio­na posta­ci słu­żą auto­ro­wi jako wizy­tów­ki jego sty­lu), czy­tel­nik prze­mie­rza coraz to nowe stre­fy tytu­ło­we­go Toro­mo­rza, dowia­du­jąc się wię­cej na temat tego obsza­ru. Toro­mo­rze osta­tecz­nie oka­zu­je się nie­zwy­kle wyra­fi­no­wa­ną kry­ty­ką dzi­kie­go kapi­ta­li­zmu i nie­kon­tro­lo­wa­nej indu­stria­li­za­cji. Autor nie ucie­ka się do jało­wych pouczeń ani nazy­wa­nia zja­wisk wprost. Wszyst­ko pozo­sta­je zanu­rzo­ne wewnątrz reguł świa­ta przed­sta­wio­ne­go i wyłącz­nie od czy­tel­ni­ka zale­ży, czy uda mu się odna­leźć ana­lo­gie mię­dzy uka­za­ną w powie­ści wizją lite­rac­ką a zwy­czaj­ną codzien­no­ścią.

Do kate­go­rii lite­ra­tu­ry zaan­ga­żo­wa­nej trze­ba tak­że zali­czyć Mia­sto i mia­sto. Powieść noir nie­co w duchu Ray­mon­da Chan­dle­ra, któ­rej idea zasa­dza się na oso­bli­wej geo­po­li­tycz­nej onto­lo­gii. Cała akcja roz­gry­wa się w dwóch mia­stach, któ­re zaj­mu­ją ten sam obszar tery­to­rial­ny: Bes­źel i Ul Qoma. Spe­cjal­na poli­cja, Prze­kro­cze­niów­ka, pil­nu­je, aby ich miesz­kań­cy nie dostrze­ga­li się nawza­jem. Spra­wa mor­der­stwa zagra­nicz­nej stu­dent­ki Maha­lii Geary powo­du­je jed­nak, że do tej pory nie­na­ru­szal­ne zasa­dy usank­cjo­no­wa­nej kul­tu­ro­wo igno­ran­cji muszą zostać wysta­wio­ne na pró­bę. Mia­sto i mia­sto to jed­no z naj­ory­gi­nal­niej­szych meta­fo­rycz­nych ujęć tema­tu współ­cze­snych emi­gran­tów i lęku przed inną kul­tu­rą.

Zanurzenie w języku

Miévil­le nasą­cza fabu­ły swo­ich ksią­żek cha­rak­te­ry­stycz­nym sty­lem, w tym tak­że nie­mal leśmia­now­ski­mi neo­lo­gi­zma­mi – roi się od nich Lon­Nie­dyn, powieść, któ­rą nie­co prze­wrot­nie moż­na by nazwać new weird young adult. Książ­ka począt­ko­wo ma for­mę kla­sycz­ne­go mitu o wybrań­czy­ni mają­cej oca­lić inny świat przed smo­giem. Miévil­le nie był­by jed­nak sobą, gdy­by pozo­stał wier­ny wytar­tym tro­pom, więc i w tej książ­ce tra­fia­my na nie­oczy­wi­ste pęk­nię­cia fabu­lar­ne. Spo­ty­ka­my ple­ja­dę nie­zwy­kłych posta­ci: od wal­czą­cych nin­ja-koszy na śmie­ci przez żywą i nad­zwy­czaj dum­ną z sie­bie książ­kę, oży­wio­nych smo­giem smro­doć­pu­nów aż po okno­tu­le:

Były ich dzie­siąt­ki, dwu­dziest­ki, nie­wy­sło­wio­ne mro­wie. Powo­li wpeł­za­ły w pole widze­nia podróż­ni­ków. Cięż­kie drew­nia­ne ramy i futry­ny okien wypeł­nio­ne gru­bym, zapa­sku­dzo­nym sta­rym szkłem. Za ich szy­ba­mi Deeba zauwa­ży­ła dzi­wacz­ne świa­teł­ka. Z każ­de­go wyra­sta­ło na boki osiem drew­nia­nych paję­czych odnó­ży po czte­ry z każ­dej stro­ny.

Lon­Nie­dyn to waria­cja na temat Ali­cji w Kra­inie Cza­rów, z humo­rem podob­nym do tego, któ­ry repre­zen­to­wał inny wiel­ki bry­tyj­ski fan­ta­sta – Ter­ry Prat­chett. W tym świe­cie zna­ne zasa­dy nie dzia­ła­ją, a ści­ślej: dzia­ła­ją na opak albo trze­ba do nich spe­cjal­nej instruk­cji obsłu­gi. Warun­kiem czer­pa­nia przy­jem­no­ści z lek­tu­ry Lon­Nie­dy­nu i wie­lu innych ksią­żek auto­ra jest podej­ście do lek­tu­ry z ufno­ścią dziec­ka, z „zawie­sze­niem nie­wia­ry” w ser­wo­wa­ną nam rze­czy­wi­stość. Kró­lu­je tu nie­oczy­wi­sty porzą­dek. Nie­waż­ne, jak oso­bli­we będzie zja­wi­sko, Chi­na Miévil­le znaj­dzie dla nie­go uza­sad­nie­nie na kan­wie zasad wykre­owa­ne­go świa­ta. Nic nie jest tu przy­pad­ko­we, a rze­czy, któ­re jawią się jako bez­sen­sow­ne dodat­ki, nie­rzad­ko ujaw­nia­ją swo­ją war­tość w naj­bar­dziej klu­czo­wych momen­tach fabu­ły.

W Lon­Nie­dy­nie znaj­dzie­my frag­men­ty dow­cip­ne, ale tak­że moty­wy zapo­ży­czo­ne z hor­ro­ru. Nekro­man­cja i oży­wia­nie przed­mio­tów – te dwa zagad­nie­nia szcze­gól­nie zaprzą­ta­ją myśli papie­ża new weird fic­tion. Jego świa­ty opa­no­wu­ją mon­stra, któ­rych nie powsty­dził­by się Hie­ro­nim Bosch czy H.P. Love­craft. To wła­śnie odnie­sie­nia do Samot­ni­ka z Pro­vi­den­ce są wyraź­nie zauwa­żal­ne w innej lon­dyń­skiej powie­ści auto­ra, w Kra­ke­nie. Fabu­ła książ­ki oscy­lu­je wokół prób odzy­ska­nia kała­mar­ni­cy olbrzy­miej, któ­ra w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach znik­nę­ła z Lon­dyń­skie­go Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Miévil­le bie­rze tu na warsz­tat taj­ne sto­wa­rzy­sze­nia i mrocz­ne okul­ty­stycz­ne rytu­ały. Do pew­ne­go stop­nia rezy­gnu­je z języ­ko­we­go wysma­ko­wa­nia opi­sów i moc­niej niż zwy­kle opie­ra nar­ra­cję na dia­lo­gach.

Autor czę­sto prze­su­wa wyobra­że­nio­wą kame­rę na boha­te­rów pobocz­nych bądź zupeł­nie zmie­nia per­spek­ty­wę pro­wa­dze­nia akcji, nie uwzględ­nia­jąc przy tym popkul­tu­ro­wych klisz. Podróż boha­te­ra jest tu pre­tek­stem do skon­stru­owa­nia swo­iste­go prze­wod­ni­ka tury­stycz­ne­go po nie­zna­nych zie­miach. W jakiejś mie­rze przy­po­mi­na to dzia­ła­nia Ita­la Calvi­na mię­dzy inny­mi z Nie­wi­dzial­nych miast. Nar­ra­cja klu­czy, zamiast bez­po­śred­nio zmie­rzać do celu. W Toro­mo­rzu autor znaj­du­je wizu­al­ny sym­bol poskrę­ca­nych torów („i” złą­czo­ne ze zna­kiem nie­skoń­czo­no­ści), któ­rym moż­na by opi­sać stra­te­gię nar­ra­cyj­ną widocz­ną w jego książ­kach:

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, nasza nazwa brzmi homo sapiens – czło­wiek rozum­ny. Jed­nak nada­wa­no nam tak­że inne mia­na – homo nar­rans, juri­di­cus, ludens, dia­spo­ra: jeste­śmy też ludem opo­wie­ści i ludem pra­wa, ludem zaba­wy i ludem roz­pro­szo­nym. Wszyst­ko to praw­da, ale nie cała praw­da. Każ­dy z nas był i zawsze będzie homo vora­go ape­re­rien­tis – czło­wie­kiem, przed któ­rym otwie­ra się wiel­ka i nie­zwy­kła dziu­ra.

Umi­ło­wa­nie zabie­gów meta­nar­ra­cyj­nych i poli­fo­nii naj­moc­niej chy­ba uwi­dacz­nia się w Bliź­nie, książ­ce sta­no­wią­cej dal­szy ciąg histo­rii przed­sta­wio­nej w Dwor­cu Per­di­do. Fabu­ła dry­fu­je dale­ko od Nowe­go Cro­bu­zon, sku­pia się na pira­tach i wąt­kach mary­ni­stycz­nych. Głów­na boha­ter­ka książ­ki, Bel­lis Col­dwi­ne, z powo­du poli­tycz­nych czy­stek zmu­szo­na jest do uciecz­ki z mia­sta. Jako lin­gwist­ka zacią­ga się do trans­por­tu ska­zań­ców, któ­rych sta­tek pada ofia­rą pira­tów i zosta­je siłą wcie­lo­ny do ich mia­sta-flo­tyl­li.

Świat zosta­je tu przed­sta­wio­ny z wie­lu per­spek­tyw: z punk­tu widze­nia mor­skich stwo­rzeń, wam­pi­rów oraz innych napo­tka­nych istot, a tak­że przez pry­zmat kart­ki z pamięt­ni­ka głów­nej boha­ter­ki. Nie­któ­re posta­ci poja­wia­ją się tyl­ko na moment, by zasy­gna­li­zo­wać swój drob­ny wkład w fabu­łę. Każ­da nar­ra­cja jest rów­nie waż­na, rów­nież snu­ta przez nie­wol­ni­ków („Jestem zmę­czo­ny tutaj w ciem­no­ściach i jestem nabrzmia­ły ropą. Moja skó­ra jest napię­ta, pomarsz­czo­na, wyje, kie­dy jej dotknę. Jestem zain­fe­ko­wa­ny. Boli mnie tam, gdzie dotknę, a doty­kam się wszę­dzie, aby spraw­dzić, czy cały nie zdrę­twia­łem”) i isto­ty pod­mor­skie:

Są wąwo­zy. Stwo­rze­nia loku­ją­ce się gdzieś pomię­dzy mię­cza­ka­mi a bóstwa­mi koczu­ją cier­pli­wie poni­żej trzy­na­ste­go kilo­me­tra toni. W pozba­wio­nym świa­tła chło­dzie toczy się bru­tal­na ewo­lu­cja. Pry­mi­tyw­ne isto­ty wydzie­la­ją szlam i fos­fo­re­scen­cje, poru­sza­jąc się szarp­nię­cia­mi nie­wy­raź­nych koń­czyn. Logi­ka ich form ma swój rodo­wód w kosz­ma­rach sen­nych.

W Bliź­nie język i meta­nar­ra­cja (for­ma pamięt­ni­ka) sta­ją się wła­ści­wie peł­no­praw­ny­mi boha­te­ra­mi. Bli­zny Kochan­ków poszu­ku­ją­cych roz­ko­szy w oka­le­cza­niu cia­ła, a tak­że bli­zny na ple­cach wychło­sta­nej boha­ter­ki wią­żą się sym­bo­licz­nie z poszu­ki­wa­nia­mi mocy onto­lo­gicz­nej bli­zny w struk­tu­rze świa­ta. Bli­zna jako pole zszy­cia jest czymś w rodza­ju miej­sca nie­peł­ne­go. W auto­te­ma­tycz­nym odczy­ta­niu książ­ki peł­ne potwier­dze­nie ist­nie­nia owej zaskle­pio­nej rany jest nie­moż­li­we, sta­no­wi ona ekwi­wa­lent róż­ni Jacques’a Der­ri­dy, jest cie­le­snym Real­nym, któ­re infe­ku­je świat Bas-Lag… być może tak­że utrzy­mu­jąc go przy życiu jako lite­rac­ką fik­cję.

Nie­co podob­na struk­tu­ra­li­stycz­no-lin­gwi­stycz­na tema­ty­ka poja­wia się w powie­ści scien­ce fic­tion Amba­sa­do­ria, opo­wia­da­ją­cej o pró­bach nawią­za­nia kon­tak­tu z obcą cywi­li­za­cją. Już samo stresz­cze­nie zasad, jaki­mi posłu­gu­ją się obcy, Gospo­da­rze, nada­wa­ło­by się na dyser­ta­cję, poprze­sta­nę więc na naj­waż­niej­szym: zarów­no kłam­stwo, jak i abs­trak­cyj­ne myśle­nie są dla nich pro­ble­ma­tycz­ne. Autor zabie­ra nas dosłow­nie za gra­ni­cę języ­ka. W uni­kal­nym sty­lu opo­wia­da o moż­li­wo­ściach i warun­kach komu­ni­ka­cji, ale rów­nież o jej ogra­ni­cze­niach.

Jak to bywa z miło­ścią – kie­dyś musi nastą­pić pierw­sze wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie. Obiekt wes­tchnień prze­sta­je wów­czas impo­no­wać, a to, co do tej pory uwa­ża­li­śmy za pięk­ne, oka­zu­je się razić bana­łem i powta­rzal­no­ścią. W moim przy­pad­ku wspo­mnia­ny zawód przy­nio­sła lek­tu­ra Ostat­nich dni Nowe­go Pary­ża, książ­ki mimo wszyst­ko war­to­ścio­wej, bo poka­zu­ją­cej, gdzie meto­da Miéville’a łamie się pod wła­snym cię­ża­rem i zaczy­na przy­po­mi­nać cięż­ko­straw­ną cepe­lię.

Są tu znacz­nie gor­sze rze­czy niż ogro­do­wa rosicz­ka, któ­ra schwy­ta­ła mes­ser­sch­mit­ty. Pary­skie komi­ny są wiecz­nie oble­ga­ne przez pod­eks­cy­to­wa­ne pta­sie chmu­ry burzo­we. Kości nadmu­cha­ne jak ste­row­ce. Sta­da przed­się­bior­ców i dam w sta­ro­mod­nych płasz­czach lata­ją­cych na skrzy­dłach nie­to­pe­rzy, wykrzy­ku­ją­cych nie­koń­czą­ce się mono­lo­gi na temat ofert spe­cjal­nych, oble­pia­ją­cych śmi­gła samo­lo­tów wła­snym, wąt­pli­we­go pocho­dze­nia mię­sem

Ostat­nie dni Pary­ża to książ­ka, któ­rą czy­tel­nik bar­dziej rekon­stru­uje, niż czy­ta, pró­bu­jąc przy tym zro­zu­mieć sur­re­ali­stycz­ne zasa­dy rzą­dzą­ce świa­tem przed­sta­wio­nym. Miévil­le poka­zu­je alter­na­tyw­ny Paryż za cza­sów dru­giej woj­ny świa­to­wej opa­no­wa­ny przez sur­re­ali­stycz­ne masz­ka­ry i dia­bel­skie pomio­ty. Natłok gonią­cych po mie­ście dada­istycz­nych potwo­rów wyda­je się tu, nie­ste­ty, orna­men­ty­ką, z któ­rej osta­tecz­nie nie­wie­le wyni­ka. Pod­sta­wo­wą wadą książ­ki jest powierz­chow­ność zre­ali­zo­wa­nej w niej kon­cep­cji.

Romans na dwa głosy, czyli Urschleim egzystencji

Okładka książki pt. „Księga Innych Miejsc” Keanu Reevesa i Chiny Miéville'a
China Miéville, Keanu Reeves, „Księga Innych Miejsc”, tłum. Tomasz Wilusz, Warszawa: Prószyński i S-ka, 2025.

Na uwa­gę i odręb­ny komen­tarz zasłu­gu­je dopie­ro co wyda­na w Pol­sce powieść Miéville’a Księ­ga innych miejsc, napi­sa­na wespół z czło­wie­kiem, któ­ry dał kul­tu­rze Johnny’ego Silver­han­da, Neo i Joh­na Wic­ka – Keanu Reeve­sem. Książ­ka nawią­zu­je do komik­so­we­go świa­ta BRZRKR, stwo­rzo­ne­go przez akto­ra. To nie pierw­szy raz, kie­dy Miévil­le roman­su­je z komik­sem. W zbio­rze W poszu­ki­wa­niu Jake’a i inne opo­wia­da­nia znaj­du­je się sygno­wa­ny nazwi­skiem auto­ra mini­ko­miks W dro­dze na front. Poza tym autor współ­pra­co­wał mię­dzy inny­mi przy spe­cjal­nym nume­rze Hel­l­bla­ze­raJusti­ce League.

Głów­nym boha­te­rem Księ­gi… jest nie­moż­li­wa do zabi­cia isto­ta Unu­te, poszu­ku­ją­ca śmier­tel­no­ści. Losy tej posta­ci sple­cio­ne są w nie­po­ję­ty spo­sób z wiel­ką świ­nią, babi­ru­są. Co cie­ka­we, obaj auto­rzy wspól­nie wymy­śli­li ten nie­co absur­dal­ny ele­ment fabu­ły; jesz­cze przed przy­stą­pie­niem do pra­cy zgo­dzi­li się, aby świat Księ­gi Innych Miejsc był bar­dziej waria­cją na temat komik­so­we­go uni­wer­sum niż adap­ta­cją.

Miéville’a inte­re­so­wa­ło potrak­to­wa­nie nie­śmier­tel­no­ści jako for­my tor­tu­ry. Nie przy­pad­kiem kry­ty­cy, ale i sam autor w wywia­dach, czę­sto wspo­mi­na­ją w komen­ta­rzach o inspi­ra­cjach psy­cho­ana­li­tycz­nych. Łatwo wychwy­cić tu Freu­dow­ską ideę popę­du śmier­ci, cho­ciaż tak napraw­dę Unu­te bliż­szy jest popkul­tu­ro­wej repre­zen­ta­cji Laca­now­skie­go mitu lame­li – mon­stru­al­ne­go obiek­tu libi­do, któ­re­go „życie” jest bez­po­śred­nio sprzę­gnię­te z koniecz­no­ścią wła­snej śmier­ci.

Para­doks ist­nie­nia i nie­ist­nie­nia, prze­ci­wień­stwo „moż­li­wo­ści ver­sus koniecz­no­ści” od same­go począt­ku dro­gi twór­czej Miéville’a funk­cjo­nu­ją jako ele­men­ty kon­struk­cji jego lite­rac­kich świa­tów, nigdy jed­nak nie zyska­ły tak oso­bi­ste­go wymia­ru dla tra­gicz­nie roz­pię­te­go mię­dzy byciem a nico­ścią boha­te­ra książ­ki. Nigdy też wcze­śniej nastrój tej pro­zy nie był tak kame­ral­ny. Więk­szość zda­rzeń roz­gry­wa się w krót­kim cza­sie w bazie woj­sko­wej i jest prze­ple­cio­na zde­cy­do­wa­nie bar­dziej typo­wy­mi dla auto­ra wstaw­ka­mi z prze­szło­ści Unu­te. Czy Księ­ga Innych Miejsc jest jakąś jed­no­ra­zo­wą aber­ra­cją, sko­kiem w nur­ty main­stre­amu czy też pod­ję­tą przez twór­cę pró­bą prze­kro­cze­nia ogra­ni­czeń jego wła­sne­go warsz­ta­tu i przy­miar­ką do lite­ra­tu­ry bar­dziej intro­spek­cyj­nej, mniej roz­bu­cha­nej for­mal­nie, może nawet ciut… wyci­szo­nej? Trud­no na razie powie­dzieć. Nie­wąt­pli­wie jest to książ­ka odmien­na, poka­zu­ją­ca, że Miévil­le nie zamie­rza skost­nieć w swo­ich arty­stycz­nych poszu­ki­wa­niach, a w jego lite­ra­tu­rze jest i, mam nadzie­ję, będzie jesz­cze spo­ro do odkry­cia i poko­cha­nia.

– wykładowca DSW, miłośniczka fantastyki i mody. Autor zbioru opowiadań Miasto Wszystkich Zdrowych.

więcej →

Fallback Avatar

– brytyjski pisarz fantastyczny i krytyk fantastyki, z wykształcenia antropolog i politolog.

więcej →

Powiązane teksty