Wszystkie demony Konrada Swinarskiego

Był posta­cią wyjąt­ko­wą na mapie teatral­nej Pol­ski. Jego przed­sta­wie­nia w jed­nych wzbu­dza­ły zachwyt, przez innych były ostro kry­ty­ko­wa­ne. Sam reży­ser bywał odsą­dza­ny od czci i wia­ry. Nie­wie­lu wie­dzia­ło, jak histo­ria Swi­nar­skie­go i jego wewnętrz­ne demo­ny wpły­wa­ły na los stwa­rza­nych na sce­nie posta­ci. Tajem­ni­ce te odsła­nia pro­fe­sor Beata Guczal­ska, teatro­loż­ka i histo­rycz­ka teatru, w roz­mo­wie z Mag­dą Huzar­ską-Szu­miec o książ­ce Kon­rad Swi­nar­ski. Bio­gra­fia ukry­ta.

Mag­da Huzar­ska-Szu­miec: Po lek­tu­rze two­jej książ­ki moż­na dojść do wnio­sku, że Kon­rad Swi­nar­ski był kotem. Nie dość, że cho­dził wła­sny­mi ścież­ka­mi, to miał też jak mito­lo­gicz­ne koty kil­ka żyć, i to ukry­tych. Jaką część skry­wa­nej bio­gra­fii reży­se­ra uda­ło ci się odsło­nić?

Beata Guczal­ska: Tych ukry­tych żywo­tów miał rze­czy­wi­ście kil­ka. Jego wewnętrz­ne roz­dar­cie zwią­za­ne było z koniecz­no­ścią ukry­wa­nia swo­jej sytu­acji naro­do­wo­ścio­wej, homo­sek­su­ali­zmu, któ­ry w tam­tych cza­sach nie był akcep­to­wa­ny, a tak­że cho­ro­by psy­chicz­nej i alko­ho­lo­wej.

Zacznij­my od sytu­acji rodzin­nej. Rze­czy­wi­ście nie nale­ża­ła do pro­stych. Ojciec Swi­nar­skie­go był pol­skim patrio­tą, woj­sko­wym odzna­czo­nym Orde­rem Vir­tu­ti Mili­ta­ri, nato­miast mat­ka pod­czas woj­ny zade­kla­ro­wa­ła przy­na­leż­ność do naro­du nie­miec­kie­go.

Sta­ło się to zaraz po wybu­chu dru­giej woj­ny świa­to­wej. Kon­rad miał wów­czas dzie­sięć lat i musiał zacząć żyć w dwóch spo­łecz­no­ściach, pol­skiej i nie­miec­kiej. One nawza­jem się nie­na­wi­dzi­ły i wła­ści­wie przy­na­leż­ność do jed­nej wyklu­cza­ła przy­na­leż­ność do dru­giej.

Z jednej strony Swinarski należał do Hitlerjugend, chodził do niemieckiego gimnazjum razem z synem generalnego gubernatora Hansa Franka, a po lekcjach oglądał z młodym Frankiem filmy na Wawelu.

Z dru­giej stro­ny miał swo­ich pol­skich kum­pli, z któ­ry­mi łobu­zo­wał, jeź­dził na rowe­rze, grał w pił­kę i urzą­dzał przed­sta­wie­nia teatral­ne. W szko­le nie­miec­kiej nie mógł o tym mówić, podob­nie jak na podwór­ku nie mógł opo­wia­dać o miej­scu swo­jej nauki. Szyb­ko musiał się nauczyć, że takie życie wyma­ga dys­kre­cji w róż­nych spra­wach.

Szcze­gól­nie że jego mat­ka nie była zwy­kłą volks­deut­sch­ką, tyl­ko posia­da­ła wyż­szą kate­go­rię przy­na­leż­no­ści do rasy panów.

W Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie nie było przy­mu­su pod­pi­sy­wa­nia volks­li­sty. Irm­gar­da nie musia­ła tego robić, ale ona utoż­sa­mia­ła się z naro­dem nie­miec­kim, choć prze­cież jej ojciec był powstań­cem wiel­ko­pol­skim, a gdy miesz­kał w Kato­wi­cach, nale­żał do orga­ni­za­cji wal­czą­cych o pol­skość Ślą­ska. Ona jed­nak wycho­wa­ła się we Wro­cła­wiu, wów­czas Bre­slau, w rodzi­nie pol­sko-nie­miec­kiej. Żyła w krę­gu kul­tu­ry nie­miec­kiej, uwa­ża­ła ją za bar­dziej war­to­ścio­wą niż pol­ską. Dla­te­go, choć nie musia­ła tego robić, zde­cy­do­wa­ła się pod­pi­sać volks­li­stę, a potem sta­ra­ła się o przy­zna­nie dla sie­bie i synów sta­tu­su reichs­deut­schów, czy­li oby­wa­te­li nie­miec­kich. Przy­pusz­czam, że wyni­ka­ło to z jed­nej stro­ny z chę­ci zapew­nie­nia ochro­ny synom, a z dru­giej – z koniecz­no­ści zara­bia­nia pie­nię­dzy. Taka pozy­cja pozwa­la­ła jej czę­sto podró­żo­wać i roz­wi­jać inte­res.

Przy­po­mnij­my, że w 1939 roku prze­ję­ła po żydow­skiej rodzi­nie roz­lew­nię piwa oko­cim­skie­go i wytwór­nię wody sodo­wej. To sta­wia ją w jesz­cze gor­szym świe­tle.

Nie chcę jej w żaden spo­sób uspra­wie­dli­wiać, ale myślę, że kie­ro­wał nią prag­ma­tyzm. Smut­ny prag­ma­tyzm, ponie­waż wie­dzia­ła, że Żydom i tak zabio­rą tę fabrycz­kę. Była kobie­tą inte­re­su, nie kie­ro­wa­ła się sen­ty­men­ta­mi.

Ponio­sła za to karę?

Tak, w lutym 1945 roku tra­fi­ła do obo­zu w Mysło­wi­cach, gdzie prze­trzy­my­wa­no zdraj­ców naro­du pol­skie­go. To była umie­ral­nia. Głód i strasz­ne warun­ki higie­nicz­ne powo­do­wa­ły, że ludzie zapa­da­li tam na róż­ne cho­ro­by, w tym tyfus. I to wła­śnie spo­tka­ło mat­kę Swi­nar­skie­go, któ­ra zmar­ła w wie­ku czter­dzie­stu pię­ciu lat. Kon­rad został sie­ro­tą.

Na doda­tek nie mógł przy­zna­wać się do tego, kim jest i jaka jest prze­szłość jego rodzi­ny. Czy przy­szedł w koń­cu moment, kie­dy się otwo­rzył?

Nigdy. Przy­na­leż­ność do Hitler­ju­gend sta­wia­ła go z góry na pozy­cji prze­gra­nej. Dzi­siaj zupeł­nie ina­czej patrzy­my na histo­rię, w bar­dziej zba­lan­so­wa­ny spo­sób. Każ­dy przy­pa­dek roz­pa­tru­je­my indy­wi­du­al­nie. Wystar­czy sobie przy­po­mnieć fil­my z lat 60. i 70. XX wie­ku. Prze­cież tam każ­dy volks­deutsch był przed­sta­wia­ny jako mon­strum.

Czy w takiej sytu­acji szko­ła teatral­na była dla Kon­ra­da miej­scem, do któ­re­go chciał uciec przed świa­tem?

Myślę, że w ogó­le sztu­ka była dla nie­go takim miej­scem schro­nie­nia. Nie bez powo­du zaraz po ukoń­cze­niu gim­na­zjum tra­fił do Wyż­szej Szko­ły Sztuk Pla­stycz­nych w Kato­wi­cach, potem w Sopo­cie, wresz­cie skoń­czył sce­no­gra­fię w Łodzi. Reży­se­ria w Pań­stwo­wej Wyż­szej Szko­le Teatral­nej w War­sza­wie to był kolej­ny krok. Ale to wca­le nie było przy­ja­zne miej­sce. Dostał się do niej w 1951 roku, w abso­lut­nym apo­geum sta­li­ni­zmu. Jesz­cze gor­sze było to, że tam nie mógł się z nikim iden­ty­fi­ko­wać. Z jed­nej stro­ny, pozba­wio­ny złu­dzeń co do panu­ją­ce­go ustro­ju, odmó­wił zapi­sa­nia się do ZMP, a z dru­giej – nie mógł przy­lgnąć do cał­kiem nie­ma­łej gru­py kole­gów, któ­rzy byli w AK i wal­czy­li w powsta­niu war­szaw­skim. Co miał im powie­dzieć o swo­ich wojen­nych losach? W związ­ku z tym zaci­skał zęby i sta­rał się prze­trwać jakoś tę szko­łę. Ona była dla nie­go prze­pust­ką do zawo­du, któ­ry sobie wyma­rzył. Na szczę­ście uczy­ło w niej kil­ku przed­wo­jen­nych pro­fe­so­rów, któ­rzy dostrze­gli jego poten­cjał i go wspie­ra­li. Wśród nich był Erwin Axer, Leon Schil­ler, Boh­dan Korze­niew­ski. Ten ostat­ni zacho­wał się napraw­dę z kla­są, kie­dy zaczę­to szep­tać na temat pocho­dze­nia Swi­nar­skie­go.

Czy sytu­acja, w któ­rej Swi­nar­ski się zna­lazł jako mło­dy czło­wiek, mia­ła wpływ na jego pra­ce reży­ser­skie? Czy jej korze­nie tkwi­ły w tym roz­dar­ciu?

Jestem o tym prze­ko­na­na. Miał oczy­wi­ście ogrom­ny talent, ale rów­no­cze­śnie został wypo­sa­żo­ny w taki bagaż doświad­czeń, że nauczył się patrzeć na świat z róż­nych per­spek­tyw. Bar­dzo szyb­ko zro­zu­miał, że rze­czy­wi­stość nie jest jed­no­wy­mia­ro­wa.

Niemcy robili rzeczy straszne, ale jego niemiecka rodzina była, przynajmniej w odczuciu Konrada, całkiem normalna. Niemieccy krewni pomogli mu przecież przetrwać najcięższy okres, kupowali ubrania, jedzenie.

Patrzył na nich jak na ludzi wepchnię­tych w strasz­li­wą machi­nę histo­rii. Te prze­ko­na­nia bar­dzo szyb­ko zaczę­ły być widocz­ne w obra­zach teatral­nych Swi­nar­skie­go.

Czy takie­go patrze­nia na czło­wie­ka nauczył się od Ber­tol­ta Brech­ta? Już na stu­diach zafa­scy­no­wał się jego twór­czo­ścią, a póź­niej był jego asy­sten­tem w Ber­li­ner Ensem­ble.

Nie­wąt­pli­wie dzię­ki Brech­to­wi zyskał wej­rze­nie w czło­wie­ka spo­łecz­ne­go, zro­zu­miał, jakie mecha­ni­zmy nim kie­ru­ją. Nauczył się od nie­miec­kie­go pisa­rza, że jeże­li czło­wiek jest w trud­nej sytu­acji, nale­ży zadać sobie pyta­nie, jakie czyn­ni­ki go do tego dopro­wa­dzi­ły i w jaki spo­sób moż­na zmie­nić jego los. Zro­zu­miał, że czło­wiek spo­łecz­ny jest tere­nem roz­gryw­ki róż­nych sił, któ­re trze­ba roz­po­znać.

O Męczeń­stwie i śmier­ci Mara­ta – jed­nym z pierw­szych przed­sta­wień zagra­nicz­nych Swi­nar­skie­go – napi­sa­łaś, że reży­ser poka­zał w nim „spo­łecz­ną rewol­tę pogrą­żo­ną w atmos­fe­rze ero­tycz­ne­go roz­pa­sa­nia”. Czy to był klucz do suk­ce­su tego przed­sta­wie­nia, czy może była to kwe­stia wła­ści­we­go cza­su, odpo­wied­nie­go kon­tek­stu spo­łecz­ne­go i histo­rycz­ne­go?

Myślę, że jed­no i dru­gie. To był czas rewol­ty stu­denc­kiej 1968 roku, kie­dy mło­dzi ludzie doma­ga­li się, żeby nor­my oby­cza­jo­we zosta­ły polu­zo­wa­ne. I on do tego nawią­zał, poka­zu­jąc na sce­nie rewo­lu­cję. W takiej sytu­acji prze­waż­nie wszyst­kie zasa­dy tra­cą zna­cze­nie, moż­na kogoś bez­kar­nie napaść i zgwał­cić. Pod­czas prze­wro­tów spo­łecz­nych natu­ra ludz­ka prze­ła­mu­je dotych­cza­so­we gra­ni­ce. Pęka to wszyst­ko, co powo­du­je, że jeste­śmy ludź­mi kul­tu­ry. To był bar­dzo nowo­cze­sny teatr. Wyda­je mi się, że róż­ne zapro­po­no­wa­ne wte­dy przez Swi­nar­skie­go roz­wią­za­nia dało­by się dzi­siaj zasto­so­wać na sce­nie.

To był okres, w któ­rym Swi­nar­ski czę­sto wyjeż­dżał za gra­ni­cę, odno­sił tam suk­ce­sy. Jak to moż­li­we, że pol­skie wła­dze tak chęt­nie dawa­ły mu pasz­port?

To jest spra­wa dosyć zło­żo­na, przede wszyst­kim dla­te­go, że wła­dze komu­ni­stycz­ne pro­wa­dzi­ły dość nie­jed­no­li­tą poli­ty­kę. Z jed­nej stro­ny uzy­ska­nie zgo­dy na wyjaz­dy za gra­ni­cę było sza­le­nie trud­ne, ale z dru­giej – wysy­ła­no tam pol­skich arty­stów w celach pro­pa­gan­do­wych. Chcia­no pochwa­lić się, jaka to wspa­nia­ła sztu­ka powsta­je w kra­ju za żela­zną kur­ty­ną. Oczy­wi­ście wyjeż­dża­ją­cy twór­cy byli obser­wo­wa­ni. Doty­czy­ło to tak­że Swi­nar­skie­go, któ­ry mógł pro­wa­dzić jakąś grę ze Służ­bą Bez­pie­czeń­stwa. Ale tego już raczej się nie dowie­my.

Nie dowie­my się, ponie­waż w IPN nie ma jego tecz­ki. Nie sądzisz, że to zasta­na­wia­ją­ce?

Masz rację. Może­my tyl­ko domnie­my­wać, że ktoś ją znisz­czył. Moż­li­we, że zro­bił to ktoś, kto chciał dla nie­go dobrze.

Grze­gorz Wit­kow­ski?

Cał­kiem moż­li­we. Wit­kow­ski był pra­cow­ni­kiem Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Publicz­ne­go, któ­re zosta­ło prze­kształ­co­ne w Mini­ster­stwo Spraw Wewnętrz­nych. Pra­co­wał w depar­ta­men­cie kontr­wy­wia­du jako wice­dy­rek­tor. Dosyć szyb­ko piął się po szcze­blach karie­ry, aż w koń­cu doszedł do ran­gi puł­kow­ni­ka. Zaprzy­jaź­ni­li się z Kon­ra­dem, mimo że nale­że­li do róż­nych świa­tów. Dziw­na przy­jaźń, choć w pew­nym sen­sie typo­wa dla Swi­nar­skie­go. Być może Grze­gorz Wit­kow­ski był jego ofi­ce­rem pro­wa­dzą­cym i w któ­rymś momen­cie posta­no­wił mu pomóc. To spra­wi­ło, że Kon­rad też zoba­czył w nim czło­wie­ka uwi­kła­ne­go w sys­tem. Nie­wie­le wie­my o Wit­kow­skim, musia­ło być jed­nak coś, co połą­czy­ło tych dwóch ludzi.

Nie­wąt­pli­wie uwi­kła­na w sys­tem była Bar­ba­ra Swi­nar­ska, żona Kon­ra­da.

Na to mamy już dowo­dy, jej tecz­ki są obszer­ne. Zosta­ła zwer­bo­wa­na przez Służ­bę Bez­pie­czeń­stwa w 1963 roku. To dość powszech­nie zna­na histo­ria, choć błęd­nie inter­pre­to­wa­na. Uwa­ża się, że Bar­ba­ra zosta­ła zwer­bo­wa­na z powo­du Witol­da Gom­bro­wi­cza, od któ­re­go mia­ła coś wycią­gnąć i któ­re­mu bar­dzo zaszko­dzi­ła. Tak napraw­dę Gom­bro­wicz tra­fił się jej przez przy­pa­dek. Nato­miast śle­dzić mia­ła Tho­ma­sa Har­la­na. To był syn Veita Har­la­na, reży­se­ra obrzy­dli­we­go, nazi­stow­skie­go fil­mu Jud Süss, któ­ry wyświe­tla­no straż­ni­kom obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, żeby roz­wiać ich oba­wy co do zasad­no­ści likwi­do­wa­nia Żydów. Tho­mas nie godził się z tym, że wie­lu nazi­stów nie zosta­ło w Niem­czech osą­dzo­nych. Dla­te­go przy­je­chał do Pol­ski i zaczął szu­kać doku­men­tów zwią­za­nych z dzia­łal­no­ścią zbrod­nia­rzy wojen­nych. Służ­bie Bez­pie­czeń­stwa nie mie­ści­ło się w gło­wie, że on ma takie inten­cje. Uwa­ża­no, że pra­cu­je na czy­jeś zle­ce­nie. Dla­te­go zwer­bo­wa­no wie­le osób, któ­re mia­ły to potwier­dzić. Wśród nich była Bar­ba­ra. Spra­wa z Gom­bro­wi­czem wyda­rzy­ła się póź­niej.

Kie­dy?

Gdy poje­cha­ła na pre­mie­rę Kon­ra­da w Ber­li­nie. Poszła na spo­tka­nie Gom­bro­wi­cza z mło­dy­mi nie­miec­ki­mi twór­ca­mi i ono bar­dzo się jej nie spodo­ba­ło. Mimo to posta­no­wi­ła sko­rzy­stać z zapro­sze­nia pisa­rza i spo­tkać się z nim kolej­ne­go dnia. Począt­ko­wo zamie­rza­ła pójść do nie­go z Kon­ra­dem, ale jej mąż nie miał na to ocho­ty. Gom­bro­wicz ją wte­dy potwor­nie ziry­to­wał.

Barbara miała za sobą ciężkie doświadczenia wojenne, jako młoda dziewczyna straciła większość rodziny, w tym ojca, w Auschwitz. Gombrowicz, który wojnę spędził w Argentynie na emigracji, zaczął ją swoim zwyczajem podczas tej rozmowy pouczać.

Wte­dy napraw­dę się wście­kła i wysma­ro­wa­ła ostry tekst O dystan­sie, czy­li roz­mo­wa z mistrzem, zamiesz­czo­ny w „Życiu Lite­rac­kim”. Poka­za­ła w nim Gom­bro­wi­cza jako dezer­te­ra, któ­ry o woj­nie nic nie wie. To było na rękę wła­dzom. Na Bar­ba­rę nato­miast spa­dły gro­my. Zresz­tą do koń­ca życia uwa­ża­ła, że mia­ła rację. Nicze­go nie odwo­ła­ła i twier­dzi­ła, że mia­ła pra­wo do takiej wypo­wie­dzi, nie­za­leż­nie od tego, jak potem wpły­nę­ło to na sytu­ację Gom­bro­wi­cza. Przed­sta­wiam argu­men­ty, któ­re za nią prze­ma­wia­ją, ale osąd jej posta­wy pozo­sta­wiam czy­tel­ni­kom.

To rze­czy­wi­ście była intry­gu­ją­ca oso­ba. Zasta­na­wiam się jed­nak, dla­cze­go Swi­nar­ski się z nią oże­nił, sko­ro był homo­sek­su­ali­stą.

Musi­my pamię­tać, że ślub wzię­li w 1955 roku. To były cza­sy, w któ­rych nikt nie przy­zna­wał się do odmien­nej orien­ta­cji sek­su­al­nej. Takie rze­czy się ukry­wa­ło. Poza tym Kon­rad miał wte­dy dwa­dzie­ścia sześć lat i chciał wyje­chać do Ber­li­na. Łatwiej było mu dostać pasz­port, bo zosta­wiał w kra­ju kogoś z rodzi­ny. A jej tak­że łatwiej było potem do nie­go jeź­dzić jako żonie. Ten zwią­zek był swe­go rodza­ju przy­kryw­ką. Swi­nar­ski mógł się poka­zy­wać z Bar­ba­rą, mówić, że żona będzie na pre­mie­rze. Zacho­wa­ły się listy z lat 60. XX wie­ku, w któ­rych pro­sił, żeby do nie­go przy­je­cha­ła, bo „ina­czej wszy­scy się domy­ślą”. Bar­ba­ra oczy­wi­ście wie­dzia­ła, w czym rzecz, i to tole­ro­wa­ła. To był napraw­dę głę­bo­ki zwią­zek. Łączy­ła ich dosko­na­ła nić poro­zu­mie­nia i zło­śli­wa inte­li­gen­cja, któ­ra pozwa­la­ła im bły­ska­wicz­nie oce­niać ludzi. Bar­ba­ra potra­fi­ła tak­że świet­nie wyko­rzy­sty­wać swo­ją inte­li­gen­cję pod­czas spo­tkań ze Służ­bą Bez­pie­czeń­stwa. Gdy czy­ta się spo­rzą­dza­ne po roz­mo­wach z nią rapor­ty ofi­ce­rów, to widać, w jaki spo­sób się z nimi bawi­ła. Jak zwy­kła plot­ka­ra opo­wia­da­ła im róż­ne histo­rie łóż­ko­we po to, by nie powie­dzieć cze­goś waż­niej­sze­go. Świa­do­mie robi­ła z sie­bie idiot­kę.

Była też uta­len­to­wa­ną tłu­macz­ką i autor­ką tek­stów.

I zna­ko­mi­cie wspie­ra­ła męża swo­imi zdol­no­ścia­mi. Na przy­kład kil­ka­krot­nie peł­ni­ła funk­cję kogoś w rodza­ju dra­ma­tur­ga, robi­ła Swi­nar­skie­mu adap­ta­cje, pisa­ła sce­na­riu­sze, tłu­ma­czy­ła tek­sty z nie­miec­kie­go, bo pod­czas woj­ny nauczy­ła się tego języ­ka. Zresz­tą obszar nie­miec­kiej kul­tu­ry i lite­ra­tu­ry był im oboj­gu bli­ski. Nie było wte­dy inter­ne­tu, komó­rek, a Kon­rad cią­gle gdzieś wyjeż­dżał. Zaczę­ła więc w pew­nym momen­cie peł­nić funk­cję mena­dżer­ki. Odbie­ra­ła tele­fo­ny od róż­nych ludzi w spra­wach zawo­do­wych, pisa­ła do nie­go tele­gra­my z waż­ny­mi infor­ma­cja­mi. On zosta­wiał jej kart­ki z pod­pi­sem in blan­co, żeby zała­twia­ła za nie­go róż­ne spra­wy. Wkrę­ca­ła je do maszy­ny do pisa­nia i odpi­sy­wa­ła za nie­go na listy. Kon­rad nie­raz wspo­mi­nał w kore­spon­den­cji, że jej list do kogoś tam to maj­stersz­tyk, sam by tego tak dobrze nie napi­sał. On jej abso­lut­nie ufał. Myślę, że byli sobie nawza­jem potrzeb­ni i darzy­li się uczu­ciem.

Homo­sek­su­alizm to jed­no z tych ukry­tych żyć Swi­nar­skie­go. Czy sta­no­wił on tak­że powód jego wewnętrz­ne­go roz­dar­cia?

Oczy­wi­ście. Kon­rad zdał sobie spra­wę ze swo­jej odmien­no­ści już pod­czas dru­giej woj­ny świa­to­wej, kie­dy homo­sek­su­ali­ści byli trak­to­wa­ni jak zwy­rod­nial­cy. Póź­niej to też był temat tabu, o tym się nie mówi­ło, choć pew­nie wie­lu ludzi o tym wie­dzia­ło. Swi­nar­ski miał w koń­cu wie­lu part­ne­rów, cze­go bliż­si współ­pra­cow­ni­cy łatwo mogli się domy­ślić. Zresz­tą w latach 70. już tak bar­dzo się nie pil­no­wał i podej­mo­wał w swo­ich przed­sta­wie­niach wąt­ki homo­sek­su­al­ne. Ale nie opo­wia­dał o tym na pra­wo i lewo.

W „Sta­rym” to była tajem­ni­ca poli­szy­ne­la. Ale Swi­nar­ski był tu tak uwiel­bia­ny, że niko­mu to spe­cjal­nie nie prze­szka­dza­ło. Jak to się sta­ło, że wła­śnie w Kra­ko­wie zna­lazł swój teatral­ny dom?

Reży­se­ro­wał tu już za dyrek­cji Zyg­mun­ta Hüb­ne­ra. Ale te naj­sław­niej­sze przed­sta­wie­nia powsta­ły za dyrek­cji Jana Paw­ła Gaw­li­ka, któ­ry był do tego stop­nia przy­tom­ny, że ścią­gnął Swi­nar­skie­go do „Sta­re­go” (ponie­waż po odej­ściu Hüb­ne­ra Swi­nar­ski rów­nież odszedł z teatru).

Reżyserowi udało się zyskać niezwykłe porozumienie z nową ekipą aktorską, która tu wówczas nastała. W jej skład weszli Jerzy Trela, Jerzy Radziwiłowicz, Jerzy Stuhr, Anna Dymna czy Anna Polony, z którą współpracował już wcześniej.

To z nimi stwo­rzył przy­ja­ciel­ską kon­ste­la­cję na grun­cie zawo­do­wym i pry­wat­nym. Oni, w prze­ci­wień­stwie do war­szaw­skich akto­rów, nie bie­gli pro­sto z pró­by do fil­mu czy tele­wi­zji, tyl­ko spę­dza­li ze sobą mnó­stwo cza­su. Bar­dzo anga­żo­wa­li się w pra­cę, poświę­ca­li jej swój pry­wat­ny czas. Kon­rad miał wte­dy czter­dzie­ści lat i potrze­bę zna­le­zie­nia sta­łe­go miej­sca, w któ­rym mógł­by się zako­rze­nić. To wszyst­ko zło­ży­ło się na to, że na kolej­nych pięć lat Sta­ry Teatr stał się jego domem. Swi­nar­ski zre­ali­zo­wał tu wspa­nia­le przy­ję­te spek­ta­kle: Sen nocy let­niej, Żegnaj, Juda­szu, Wszyst­ko dobre, co się dobrze koń­czy, Dzia­dy, Wyzwo­le­nie.

Co on miał takie­go w sobie, że akto­rzy szli za nim jak w dym?

Musiał być rze­czy­wi­ście czło­wie­kiem abso­lut­nie uro­czym. To widać, gdy oglą­da się na przy­kład prze­pro­wa­dza­ne z nim wywia­dy. Nigdy nie patrzył pod­czas nich na zega­rek, umiał słu­chać, miał dużo empa­tii, a przy tym był obda­rzo­ny poczu­ciem humo­ru. Już choć­by z tych powo­dów musiał być wspa­nia­łym kom­pa­nem. Jego akto­rzy wie­dzie­li, że on nie ma inne­go życia poza teatrem, że nie musi wra­cać do domu, do dzie­ci, żony, więc odda­wa­li mu sie­bie do dys­po­zy­cji, nie­za­leż­nie od pory dnia czy nocy. Do dzi­siaj mówią, że go kocha­li, że wraz z nim sta­no­wi­li rodzi­nę.

Katarzyna Guczalska, „Swinarski. Biografia ukryta”, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2024.

Ale Swi­nar­ski miał też mnó­stwo sła­bo­ści, wyni­ka­ją­cych choć­by z tego, że był alko­ho­li­kiem. Czy akto­rzy mu je wyba­cza­li?

Tak, oni nie trak­to­wa­li go tyl­ko jak geniu­sza i mistrza. Widzie­li w nim kru­che­go czło­wie­ka i czu­li, że muszą mu poma­gać, że są mu potrzeb­ni. Mie­wał licz­ne kry­zy­sy, zda­rza­ło mu się nie przyjść na pró­bę, bo wpa­dał w ciąg alko­ho­lo­wy i sie­dział zamknię­ty w domu. Oni to rozu­mie­li i tole­ro­wa­li. Sami pró­bo­wa­li rato­wać sce­ny, nad któ­ry­mi prze­stał pra­co­wać. W prze­ci­wień­stwie do akto­rów na Zacho­dzie, któ­rzy gdy coś zawa­lał, wyrzu­ca­li go z teatru albo dopro­wa­dza­li do tego, że sam ucie­kał, nie skoń­czyw­szy przed­sta­wie­nia.

Pro­fe­sor Jan Błoń­ski zoba­czył w nim jed­nak demo­na.

Bar­ba­ra Swi­nar­ska kie­dyś powie­dzia­ła, że Kon­rad miał tyle masek, ilu ludzi spo­tkał na swo­jej dro­dze. Umiał dosto­so­wy­wać swój spo­sób komu­ni­ka­cji do tego, z kim roz­ma­wiał. Dla akto­rów potra­fił być czu­ły, w pro­sty spo­sób im wszyst­ko wytłu­ma­czyć, nie wymą­drza­jąc się i nie stwa­rza­jąc przy tym żad­ne­go dystan­su. Nato­miast Jan Błoń­ski był dla nie­go part­ne­rem inte­lek­tu­al­nym, więc Kon­rad sta­wiał przed nim znacz­nie trud­niej­sze zada­nia. Gdy toczy­li spo­ry, sta­wał się bar­dziej wysu­bli­mo­wa­ny niż przed akto­ra­mi.

Błoński widział, jak ten intelektualny ferment buzuje w Swinarskim. Widział demony, które siedziały w jego głowie.

Patrząc na to, dzi­wił się, jak czło­wiek może znieść nie­ustan­ny przy­mus wąt­pie­nia we wszyst­ko. Bo Kon­rad miał taką cechę, że we wszyst­ko wąt­pił, wszyst­kie­mu prze­ciw­sta­wiał jakąś dru­gą stro­nę. Uwa­żał, że jeże­li czło­wiek jest dobry, to nale­ży szu­kać w nim cze­goś złe­go – i odwrot­nie, gdy jest zły, nale­ży zna­leźć w nim coś dobre­go. To prze­ko­na­nie wpły­wa­ło na jego przed­sta­wie­nia. Widzo­wie mogli w nich zoba­czyć, że boha­ter, któ­re­go uwa­ża­li za nega­tyw­ne­go, nagle ma swo­je racje. Swi­nar­ski umiał sto­so­wać taką socjo­tech­ni­kę, choć nie twier­dzę, że było to cynicz­ne.

Nie­kie­dy chy­ba jed­nak tro­chę było. Potra­fił mani­pu­lo­wać akto­ra­mi. Pod­czas pra­cy nad Poko­jów­ka­mi skłó­cił aktor­ki, żeby uzy­skać na sce­nie lep­szy efekt.

Zga­dza się. Robił coś, co dzi­siaj budzi wiel­ką dys­ku­sję, cho­ciaż w teatrze nie da się tego zupeł­nie pomi­nąć. Mia­no­wi­cie się­gał po oso­bi­ste wspo­mnie­nia akto­rów, skła­niał ich do budo­wa­nia roli cza­sem z bar­dzo intym­nej mate­rii. Potra­fił wycią­gać z nich tajem­ni­ce, któ­re może nie­ko­niecz­nie chcie­li ujaw­niać. Ale oni mówi­li mi, że abso­lut­nie nie mie­li nic prze­ciw­ko temu, wręcz uwa­ża­li, że jeże­li ich oso­bi­sta histo­ria może zasi­lić rolę, to tyl­ko lepiej dla nich i dla przed­sta­wie­nia. Dzia­ło się tak pew­nie rów­nież dla­te­go, że Swi­nar­ski nigdy w sto­sun­ku do nich nie bywał zło­śli­wy, bru­tal­ny, prze­mo­co­wy.

Ale od cza­su do cza­su musia­ła wyjść na wierzch jego labil­ność emo­cjo­nal­na, choć­by z powo­du alko­ho­li­zmu czy zabu­rzeń psy­chicz­nych.

Cho­ro­ba alko­ho­lo­wa naj­czę­ściej jest skrzy­żo­wa­na z róż­ne­go rodza­ju zabu­rze­nia­mi, któ­re do tego uza­leż­nie­nia pro­wa­dzą. W przy­pad­ku Swi­nar­skie­go to były bar­dzo sil­ne zabu­rze­nia lęko­we i depre­syj­ne, któ­re dopro­wa­dza­ły go do ata­ków pani­ki. Potra­fił zamknąć się w toa­le­cie, wrzesz­czeć i bić gło­wą o ścia­nę. Miał też róż­ne fobie. Na przy­kład bar­dzo się bał ruchu ulicz­ne­go, prze­ra­ża­ła go duża licz­ba samo­cho­dów. Nie wiem, jak­by go dzi­siaj zdia­gno­zo­wa­no i jakiej tera­pii pod­da­no. Wte­dy, w 1972 roku, ponie­waż strasz­nie pił, co zagra­ża­ło jego życiu, zapro­po­no­wa­no mu sze­ścio­ty­go­dnio­wy pobyt w kli­ni­ce psy­chia­trycz­nej na oddzia­le pro­fe­so­ra Ada­ma Szy­mu­si­ka. Nie zacho­wa­ła się jego kar­ta szpi­tal­na, ale uda­ło mi się usta­lić, że był leczo­ny elek­trow­strzą­sa­mi i środ­ka­mi, po któ­rych bar­dzo spuchł.

Wte­dy odwie­dził go Jan Paweł Gaw­lik i przy­niósł mu egzem­plarz Dzia­dów. Czy to, że spek­takl zaczął powsta­wać na oddzia­le psy­chia­trycz­nym, mia­ło wpływ na osta­tecz­ny kształt przed­sta­wie­nia?

I to zna­czą­cy. Głów­nym boha­te­rem Swi­nar­ski uczy­nił cho­re­go, dotknię­te­go epi­lep­sją czło­wie­ka. Wyczy­tał w tek­ście, że jed­na z posta­ci dra­ma­tu, patrząc na Kon­ra­da, mówi: „Dla Boga, on osła­biał, patrz – mio­ta się, dąsa. / To jest wiel­ka cho­ro­ba, patrz, on usta kąsa”. Wia­do­mo, że „wiel­ką cho­ro­bą” nazy­wa­no padacz­kę. Zresz­tą w Wyzwo­le­niu, któ­re zre­ali­zo­wał zaraz po Dzia­dach, Kon­ra­do­wi nało­żył kaftan bez­pie­czeń­stwa i poło­żył go w nim do łóż­ka. Tak­że Ham­let, do któ­re­go roz­po­czął pró­by, miał być neu­ro­ty­kiem jakich mało. Swi­nar­ski chciał poka­zać, jak ta neu­ro­za Ham­le­ta nisz­czy świat wokół. Mimo że racja moral­na jest po stro­nie boha­te­ra, to jego dzia­ła­nia są destruk­cyj­ne. Prze­cież nie tyl­ko zabi­ja on Polo­niu­sza, ale rów­nież dopro­wa­dza do sza­leń­stwa Ofe­lię. Przy­zwy­cza­ili­śmy się do sym­pa­ty­zo­wa­nia z Ham­le­tem, ale gdy spoj­rzy­my na nie­go trzeź­wo, stwier­dzi­my, że on wię­cej psu­je, niż robi dobre­go.

Widzo­wie nie mogli już tego zoba­czyć, bo Kon­rad Swi­nar­ski w okre­sie prób zgi­nął w wypad­ku samo­lo­to­wym. Zosta­ła tyl­ko książ­ka Józe­fa Opal­skie­go Roz­mo­wy o Kon­ra­dzie Swi­nar­skim i „Ham­le­cie”, któ­ra opo­wia­da o tym, jak ten spek­takl mógł wyglą­dać. Nie sądzisz, że oko­licz­no­ści śmier­ci reży­se­ra były tro­chę dziw­ne?

Bio­rąc pod uwa­gę sta­tyst­ki, to może nie takie dziw­ne, bo on bar­dzo dużo latał. Latał wręcz kom­pul­syw­nie, nie tyl­ko do pra­cy za gra­ni­cą, ale też na przy­kład mię­dzy Kra­ko­wem a War­sza­wą. Czy­ta­łam list, w któ­rym pisał o swo­im przy­lo­cie do Ham­bur­ga. Oka­za­ło się, że jakiś tam­tej­szy zna­jo­my wyje­chał w tym cza­sie do Ber­li­na, więc Kon­rad zaraz tam pole­ciał. Ale nie zaba­wił w tym mie­ście dłu­go, bo wkrót­ce był już w Medio­la­nie.

A jeśli chodzi o ostatni lot, to Swinarski nie powinien był wsiąść do tego samolotu. I to z kilku powodów.

Kuś­ty­kał i miał zaban­da­żo­wa­ną nogę, bo roz­ha­ra­tał ją pod­czas waka­cji na jakiejś zardze­wia­łej szy­nie, któ­ra tkwi­ła w morzu. Powi­nien więc sie­dzieć na miej­scu i się leczyć. Ale przede wszyst­kim nie powi­nien się ruszać z Pol­ski, ponie­waż rów­no­cze­śnie robił Ham­le­ta w Sta­rym Teatrze i Plu­skwę w Teatrze Naro­do­wym w War­sza­wie. Pre­mie­ra tego ostat­nie­go spek­ta­klu mia­ła się odbyć za dwa tygo­dnie. Dyrek­tor Adam Hanusz­kie­wicz chciał, żeby Swi­nar­ski został w kra­ju i skoń­czył spek­takl, pro­sił go o to. Kon­rad jed­nak się uparł, że poja­wi się na festi­wa­lu w Ira­nie. Co dziw­ne, miał wcze­śniej wyku­pio­ny bilet w Lufthan­sie i nie wia­do­mo, z jakie­go powo­du nie pole­ciał tymi linia­mi. Na lot­ni­sku wsiadł do cze­skie­go samo­lo­tu, któ­ry potem się roz­bił.

To był dla wszyst­kich szok. Akto­rzy Sta­re­go Teatru pogrą­ży­li się w żało­bie. To cie­ka­we, że cho­ciaż mija wła­śnie pięć­dzie­siąt lat od śmier­ci Swi­nar­skie­go, za kuli­sa­mi kra­kow­skiej sce­ny wciąż jesz­cze moż­na usły­szeć pyta­nie: „Co by Kon­dzio na to powie­dział?”.

Rze­czy­wi­ście jest wie­lu ludzi, któ­rzy cały czas pamię­ta­ją Swi­nar­skie­go i są pod jego wpły­wem. To jakaś tajem­ni­ca, któ­rej nie moż­na racjo­nal­nie wytłu­ma­czyć. Chy­ba tyl­ko tym, że miał cha­ry­zmę, o któ­rej nie da się zapo­mnieć, i robił spek­ta­kle odci­ska­ją­ce trwa­ły ślad w świa­do­mo­ści akto­rów i widzów. Ale wiem też, że są ludzie, któ­rych utwo­rzo­na wokół nie­go legen­da iry­tu­je. Może niech tak pozo­sta­nie, niech się mło­dzi śmie­ją z tych, co wzno­szą oczy ku nie­bu i szu­ka­ją tam Kon­ra­da, a ci, któ­rzy mie­li szczę­ście z nim pra­co­wać, niech pie­lę­gnu­ją swo­je wspo­mnie­nia jak praw­dzi­wy skarb. Sta­ra­łam się to wszyst­ko opi­sać w książ­ce Kon­rad Swi­nar­ski. Bio­gra­fia ukry­ta, któ­ra, mam nadzie­ję, choć tro­chę przy­bli­ża feno­men tego reży­se­ra.

– pisarka, teatrolożka i historyczka teatru.

więcej →

– dziennikarka, publicystka, redaktorka, absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim.

więcej →

Fallback Avatar

– reżyser teatralny, telewizyjny, filmowy i operowy.

więcej →

Powiązane teksty