Możliwość epifanii

Pisząc swo­ją dru­gą powieść, Wyje­cha­li, w któ­rej mediu­micz­ny nar­ra­tor prze­ma­wia do czy­tel­ni­ka gło­sa­mi Jeana Améry’ego i Vla­di­mi­ra Nabo­ko­va, W.G. Sebald zapew­ne nie przy­pusz­czał, że wkrót­ce sam wcie­li się w rolę wid­ma i nawie­dzać będzie tek­sty innych auto­rów. W rze­czy samej, duch Sebal­da zda­je się uno­sić nad współ­cze­sną euro­pej­ską lite­ra­tu­rą, lecz w książ­kach Ste­fa­na Hert­man­sa, uro­dzo­ne­go w 1951 roku fla­mandz­kie­go pro­za­ika, poety i dra­ma­tur­ga, jego obec­ność jest wręcz nama­cal­na. Tyczy się to zwłasz­cza dwóch powie­ści: Woj­ny i ter­pen­ty­ny (2013) oraz Wej­ścia (2020). Obie po sebal­dow­sku uka­zu­ją losy jed­no­stek wyko­rze­nio­nych, wcią­gnię­tych w wir Histo­rii i przez Histo­rię zapo­mnia­nych, pró­bu­ją­cych odna­leźć się w świe­cie, któ­ry roz­padł się na ich oczach; obie to gatun­ko­we hybry­dy, łączą­ce w sobie esej, repor­taż i fik­cję histo­rycz­ną; obie, posił­ku­jąc się foto­gra­fią, obra­zem, zacie­ra­ją gra­ni­cę mię­dzy fak­tem a fik­cją i wpra­wia­ją odbior­cę w stan poznaw­czej nie­pew­no­ści.

Hert­mans zaczął pisać Woj­nę i ter­pen­ty­nę w 2010 roku, trzy­dzie­ści lat po tym, jak jego umie­ra­ją­cy dzia­dek, Urba­in Mar­tien – uro­dzo­ny w ostat­niej deka­dzie XIX wie­ku wete­ran wojen­ny i malarz – ofia­ro­wał mu swo­je obszer­ne pamięt­ni­ki. Autor zwie­rzał się w nastę­pu­ją­cy spo­sób:

Trzy­ma­łem zeszy­ty w zamknię­ciu, choć wie­dzia­łem, że […] ich miej­sce jest w archi­wum pierw­szej woj­ny świa­to­wej; inny­mi sło­wy, że swo­ją skan­da­licz­ną indo­len­cją […] zata­jam wyra­zi­ste świa­dec­two z pierw­szej ręki, któ­re powin­no sta­no­wić wła­sność publicz­ną”1.

Mimo nara­sta­ją­ce­go poczu­cia winy, pogłę­bia­ne­go zbli­ża­ją­cą się set­ną rocz­ni­cą wybu­chu Wiel­kiej Woj­ny, Hert­mans nie prze­ka­zał pamięt­ni­ków do archi­wum. Posta­no­wił je „opra­co­wać” – opo­wie­dzieć histo­rię dziad­ka wła­sny­mi sło­wa­mi:

Pra­wie rok zaję­ło mi prze­pi­sa­nie jego wspo­mnień, co pozwo­li­ło mi roze­znać się w spo­so­bie, w jaki wyda­rze­nia i prze­mil­cza­ne opo­wie­ści zazę­bia­ły się ze sobą. To była żmud­na pra­ca; z jed­nej stro­ny nie dorów­ny­wa­łem mu, ponie­waż żad­ną mia­rą nie mogłem naśla­do­wać połą­cze­nia sta­ro­świec­kie­go wdzię­ku z nie­zręcz­no­ścią i auten­tycz­no­ścią, nie wpa­da­jąc w manie­rę, z dru­giej – ponie­waż prze­kła­da­jąc na współ­cze­sny język jego zbyt dro­bia­zgo­wy spo­sób opo­wia­da­nia, odno­si­łem wra­że­nie, że go zdra­dzam2.

Hert­mans nie baczy na chro­no­lo­gicz­ny porzą­dek opo­wie­ści i pro­wa­dzi czy­tel­ni­ka przez życie Urba­ina, mean­dru­jąc mię­dzy prze­szło­ścią a teraź­niej­szo­ścią. Opi­su­je spo­łecz­no-poli­tycz­ne napię­cia w Bel­gii prze­ło­mu wie­ków, dotkli­wą bie­dę rodzi­ny Mar­tie­nów i tęsk­no­tę chłop­ca za nie­obec­nym ojcem, Fran­ci­scu­sem, sła­bu­ją­cym na zdro­wiu mala­rzem, któ­ry restau­ro­wał kościel­ne malo­wi­dła i czę­sto zmu­szo­ny był wyjeż­dżać za pra­cą. Następ­nie rekon­stru­uje powo­jen­ne losy dziad­ka. Powró­ciw­szy do kra­ju, pokie­re­szo­wa­ny fizycz­nie i psy­chicz­nie Urba­in pozna­je swo­ją pierw­szą miłość, Marię Eme­lię. Wkrót­ce jed­nak kobie­ta umie­ra pod­czas epi­de­mii hisz­pan­ki, panu­ją­cej w Euro­pie w latach 1918–1920, a Urba­in w akcie despe­ra­cji żeni się z jej sio­strą, Gabriel­le, u któ­rej boku doży­wa sędzi­we­go wie­ku. Tak oto docho­dzi­my do cen­tral­ne­go punk­tu powie­ści – „tra­gicz­ne­go roku 1914” i erup­cji prze­mo­cy wywo­ła­nej zama­chem na arcy­księ­cia Fer­dy­nan­da. Autor odda­je wów­czas głos dziad­ko­wi, pozwa­la wybrzmieć jego pamięt­ni­kom, któ­re cyto­wał dotąd jedy­nie we frag­men­tach. Z zapi­sków prze­bi­ja zgo­ła anty­he­ro­icz­ny ton. Urba­in, niczym nar­ra­to­rzy powie­ści Eri­cha Marii Remarque’a, Han­sa Fal­la­dy, Pierre’a Drieu La Rochel­le czy Hen­rie­go Barbusse’a, przed­sta­wia woj­nę nie jako kuź­nię cha­rak­te­ru albo spo­sob­ność do wyka­za­nia się męstwem, lecz jako pozba­wio­ną sen­su heka­tom­bę, tych zaś, któ­rzy bra­li w niej udział i prze­trwa­li – jako wid­ma do koń­ca swych dni zawie­szo­ne mię­dzy życiem a śmier­cią. W rela­cji Urba­ina, cięż­ko ran­ne­go w bitwie nad Ize­rą, nie uświad­czy­my efek­tow­nych scen bata­li­stycz­nych; widzi­my za to żoł­nie­rzy zmu­szo­nych umac­niać oko­py roz­człon­ko­wa­ny­mi cia­ła­mi pole­głych towa­rzy­szy.

Mimo to powieść Hert­man­sa nie jest kolej­ną pró­bą demi­to­lo­gi­za­cji woj­ny. Być może w ogó­le nie jest książ­ką o woj­nie, a tytuł ma jedy­nie zmy­lić czy­tel­ni­ka. Tak, lata 1914–1918 obse­syj­nie zaprzą­ta­ją myśli głów­ne­go boha­te­ra, nie­mniej trud­no oprzeć się wra­że­niu, że wszyst­ko, co naj­waż­niej­sze z per­spek­ty­wy Urba­ina, roz­gry­wa się przed woj­ną, po woj­nie albo wręcz obok niej: dni spę­dza­ne z ojcem, przy­glą­da­nie się jego pra­cy, wypra­wa do rzeź­ni, głę­bo­ko zapa­da­ją­ca w pamięć i na dłu­go przed maka­brycz­ny­mi doświad­cze­nia­mi z fron­tu utwier­dza­ją­ca boha­te­ra w prze­ko­na­niu o „brud­nym” i „peł­nym obrzy­dli­wo­ści” świe­cie3, wresz­cie odkry­cie doko­na­ne przez Urba­ina, gdy wsku­tek odnie­sio­nych ran zosta­je on wysła­ny na wie­lo­mie­sięcz­ną kura­cję do Liver­po­olu. Pozo­sta­wio­ny sam sobie, drę­czo­ny trau­ma­tycz­ny­mi wspo­mnie­nia­mi, każ­de­go dnia odby­wa dłu­gie spa­ce­ry po mie­ście, w któ­rym przed laty miesz­kał jego ojciec, gdy w nie­wiel­kim koście­le odna­wiał malo­wi­dło ścien­ne przed­sta­wia­ją­ce Świę­te­go Fran­cisz­ka z Asy­żu. Pod­czas jed­nej z wypraw Urba­in przy­pad­kiem natra­fia na ów kościół:

Wsze­dłem do środ­ka, nie robiąc sobie żad­nej nadziei, jedy­nie z zamia­rem pomo­dle­nia się za moje­go ojca. […] Kie­dy pod­nio­słem się oczysz­czo­ny, zoba­czy­łem za ołta­rzem malo­wi­dło ścien­ne […] i poczu­łem, jak­by moje cia­ło pora­ził prąd: świę­ty miał wyraź­nie twarz moje­go ojca. […] Po pra­wej stro­nie świę­te­go stał pastu­szek, w żaden spo­sób nie moż­na było temu zaprze­czyć, a ja dozna­łem dru­gie­go wstrzą­su: chło­piec, któ­ry czu­le wycią­gał rękę do świę­te­go, miał moją twarz4.

Gdy następ­ne­go dnia Urba­in chce ponow­nie odwie­dzić świą­ty­nię, gubi się w liver­po­ol­skich zauł­kach. Szu­ka jej mie­sią­ca­mi, wypy­tu­je miej­sco­wych, pro­wa­dzi nawet kwe­ren­dy w biblio­te­kach i archi­wach, lecz bez­sku­tecz­nie, tak jak­by kościół nagle znik­nął, albo – co gor­sza – nigdy nie ist­niał.

Stefan Hertmans, „Wojna i terpentyna”, tłum. Alicja Oczko, Warszawa: ArtRage, 2024.

Sce­na odkry­cia malo­wi­dła, sygna­li­zu­ją­ca rela­cję mię­dzy ory­gi­na­łem a kopią, sta­no­wi klucz do całej powie­ści. Oka­zu­je się bowiem, że losy jej boha­te­rów pod­le­ga­ją logi­ce powtó­rze­nia: po śmier­ci Fran­ci­scu­sa Urba­in posta­na­wia wziąć lek­cje rysun­ku, wie­rzy bowiem, że nauka ojcow­skie­go rze­mio­sła pomo­że mu zapeł­nić pust­kę emo­cjo­nal­ną. Po woj­nie idzie w jego śla­dy i odda­je się malar­stwu. Szki­cu­je pej­za­że (a wła­ści­wie jeden pej­zaż, któ­ry roz­cią­ga się z okna jego pra­cow­ni) i kopiu­je dzie­ła mistrzów (Tycja­na, Rem­brand­ta, Velázqu­eza). Nie potra­fi two­rzyć ex nihi­lo ani prze­nieść na płót­no nawie­dza­ją­cych go wspo­mnień z oko­pów, dla­te­go ogra­ni­cza się do repro­du­ko­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści i ist­nie­ją­cych już obra­zów. Sęk w tym – zda­je się mówić Hert­mans – że każ­de powtó­rze­nie zawie­ra nie­usu­wal­ną róż­ni­cę; żad­na kopia nie jest kopią dosko­na­łą. Z całą pew­no­ścią Gabriel­le nie jest dosko­na­łą kopią Marii Eme­lii, a odre­stau­ro­wa­ne przez Fran­ci­scu­sa malo­wi­dło nie sta­no­wi wier­ne­go odwzo­ro­wa­nia ory­gi­nal­ne­go, znisz­czo­ne­go przez czas fre­sku. Rów­nież kopia Wenus z lustrem Velázqu­eza, któ­rą Urba­in ukrył na stry­chu, a któ­rą po wie­lu latach odna­lazł Hert­mans, róż­ni się od pier­wo­wzo­ru – zamiast twa­rzy nagiej Wenus wid­nie­je na niej twarz Marii Eme­lii. Hert­mans wspo­mi­na: „Zaczy­na mi się nie­mal krę­cić w gło­wie, gdy sobie uświa­da­miam, że ta kopia, choć wyglą­da zupeł­nie iden­tycz­nie [jak ory­gi­nał – M.L.], nigdy nie była kopią, lecz skry­tym aktem miło­snym”5.

Jest w tym pewien para­doks. Boha­te­ro­wie powie­ści, zmu­sze­ni powta­rzać czy­ny przod­ków i uczest­ni­czyć w zapę­tlo­nym cyklu Histo­rii, podej­mu­ją się drob­nych aktów opo­ru; pró­bu­ją odwró­cić logi­kę powtó­rze­nia, kopię zaś – rzecz z defi­ni­cji odtwór­czą i w sen­sie poznaw­czym jało­wą – prze­kształ­cić w nowy ory­gi­nał. Nie są jed­nak świa­do­mi lub uświa­da­mia­ją sobie po cza­sie, że nawet bun­tu­jąc się wobec porząd­ku świa­ta, podą­ża­ją śla­da­mi swo­ich ojców i dziad­ków. Podą­ża nimi tak­że Hert­mans, lecz w jego przy­pad­ku kwe­stia ta zda­je się bar­dziej skom­pli­ko­wa­na. Nar­ra­tor dekla­ru­je wpraw­dzie, że prze­pi­sał pamięt­ni­ki Urba­ina – co wię­cej, rela­cjo­nu­je i pro­ble­ma­ty­zu­je sam pro­ces kopio­wa­nia – jed­nak czy­tel­nik nie ma do nich wglą­du, dys­po­nu­je tyl­ko opra­co­wa­nym, czy­li nie­ko­niecz­nie wia­ry­god­nym mate­ria­łem. Zaczy­na więc wąt­pić w ist­nie­nie zapi­sków (tak samo jak Urba­in wąt­pi, że widział malo­wi­dło) i do same­go koń­ca nie ma pew­no­ści, czy obcu­je z praw­dzi­wą histo­rią, fabu­la­ry­zo­wa­ną bio­gra­fią, czy może z lite­rac­ką fan­ta­zją. Ostat­nia odpo­wiedź jest kuszą­ca. Jak ina­czej wyja­śnić sze­reg zadzi­wia­ją­cych zbie­gów oko­licz­no­ści, do któ­rych docho­dzi w powie­ści? Jak wyja­śnić to, że Urba­in Mar­tien prze­ży­wa epi­fa­nię w liver­po­ol­skim koście­le, a Sebal­dow­ski Jacqu­es Auster­litz nie­mal iden­tycz­nej ilu­mi­na­cji dozna­je na dwor­cu przy Liver­po­ol Stre­et w Lon­dy­nie? Było­by to jed­nak zbyt pro­ste; Hert­mans poru­sza się w stre­fie pośred­nio­ści i nie­roz­strzy­gal­no­ści. Roze­zna­nie się w tym splo­cie fak­tu i fik­cji dodat­ko­wo utrud­nia­ją zamiesz­czo­ne w książ­ce foto­gra­fie i obra­zy. Mają one – jak w twór­czo­ści Sebal­da – wzmac­niać efekt auten­tycz­no­ści. Sebald jed­nak, któ­ry chęt­nie dzie­lił się taj­ni­ka­mi swe­go warsz­ta­tu, nigdy nie ukry­wał, że każ­da z jego ksią­żek ma jedy­nie „two­rzyć złud­ny pozór oso­bi­stej i histo­rycz­nej praw­dy”6. Hert­mans zaś pod­czas wywia­dów tele­wi­zyj­nych poka­zy­wał rze­ko­me pamięt­ni­ki dziad­ka, czym tyl­ko pod­sy­cał nie­pew­ność czy­tel­ni­ków i kry­ty­ków.

W Wej­ściu obie­ra tę samą stra­te­gię, przy­no­si ona jed­nak inny rezul­tat – zapew­ne dla­te­go, że Woj­na i ter­pen­ty­na sta­no­wi hołd odda­ny przod­kom, tym­cza­sem boha­ter Wej­ścia, fla­mandz­ki eses­man Wil­lem Ver­hulst, nie budzi w Hert­man­sie (ani w czy­tel­ni­ku) choć­by cie­nia sym­pa­tii. Jest czło­wie­kiem okrut­nym i zakom­plek­sio­nym, a choć pod­czas woj­ny dopu­ścił się licz­nych zbrod­ni, poniósł led­wie sym­bo­licz­ną karę. Hert­mans pozna­je histo­rię jego życia przy­pad­kiem. Prze­glą­da­jąc książ­kę Syn „sprze­nie­wie­rzo­ne­go” Fla­man­da, pamięt­ni­ki swo­je­go daw­ne­go wykła­dow­cy, nie­ży­ją­ce­go już pro­fe­so­ra Adria­ana Ver­hul­sta, odnaj­du­je w niej swo­je nazwi­sko. Wów­czas wycho­dzi na jaw, że zruj­no­wa­ny dom, któ­ry nabył w mło­do­ści, w latach 80., i w któ­rym miesz­kał przez dwie deka­dy, nale­żał nie­gdyś do rodzi­ny Ver­hul­stów:

Teraz zoba­czy­łem, jak moje intym­ne wspo­mnie­nia zaczy­na prze­ni­kać rze­czy­wi­stość, któ­rą led­wo mogłem sobie wyobra­zić, a któ­rej zara­zem nie mogłem dłu­żej od sie­bie odpy­chać. Jak­by w tak dobrze zna­nych mi poko­jach poja­wi­ły się wid­ma […]. Do nicze­go nie czu­łem więk­szej nie­chę­ci niż do pisa­nia o ludziach, któ­rzy teraz jak duchy zaczę­li błą­kać się po moim wła­snym życiu7.

Wkrót­ce nie­chęć ustę­pu­je fascy­na­cji. Hert­man­so­wi uda­je się nawią­zać kon­takt z cór­ka­mi Ver­hul­sta, któ­re opo­wia­da­ją mu o ojcu. Otrzy­mu­je od nich powo­jen­ne pamięt­ni­ki Wil­le­ma spi­sa­ne w wię­zie­niu, obszer­ne dzien­ni­ki ich mat­ki, Mien­tje, a tak­że poświę­co­ną jej książ­kę, któ­rą sio­stry napi­sa­ły jako prze­ciw­wa­gę dla rela­cji Adria­ana, skąd­inąd peł­nej prze­mil­czeń. Zaopa­trzo­ny w te mate­ria­ły, Hert­mans – dopraw­dy, trud­no nie ujrzeć w tym kolej­ne­go powtó­rze­nia – posta­na­wia opi­sać życie Wil­le­ma Ver­hul­sta.

Wej­ście jest powie­ścią bar­dziej upo­rząd­ko­wa­ną niż Woj­na i ter­pen­ty­na. Hert­mans znów oscy­lu­je mię­dzy prze­szło­ścią a teraź­niej­szo­ścią, rekon­struk­cję losów Wil­le­ma prze­pla­ta­jąc spra­woz­da­nia­mi z licz­nych, czę­sto bez­owoc­nych kwe­rend, roz­mów i podró­ży po Bel­gii, tym razem jed­nak wpro­wa­dza opo­wieść ramo­wą. Jest nią histo­ria „mło­de­go kup­ca”, któ­re­go po poko­jach domu Ver­hul­stów opro­wa­dza nota­riusz, enig­ma­tycz­na postać przy­po­mi­na­ją­ca Wergi­liu­sza z Boskiej kome­dii. Rze­czy­wi­ście, podą­ża­jąc za Hert­man­sem, czy­tel­nik zda­je się scho­dzić coraz niżej po krę­gach Pie­kła. Wil­le­ma Ver­hul­sta pozna­je jako zagu­bio­ne­go, nie­co bojaź­li­we­go i nie­mal pod każ­dym wzglę­dem prze­cięt­ne­go chłop­ca, któ­ry we wcze­snych latach życia w wyni­ku napa­du epi­lep­tycz­nej gorącz­ki oślepł na jed­no oko. Wil­lem wywo­dzi się z wie­lo­dziet­nej, nie naj­go­rzej sytu­owa­nej rodzi­ny. W szko­le sta­je się obiek­tem kpin z powo­du swej nie­peł­no­spraw­no­ści, fla­mandz­kie­go pocho­dze­nia i kiep­skiej zna­jo­mo­ści fran­cusz­czy­zny; to wów­czas zaczy­na się w nim rodzić nie­na­wiść do pań­stwa bel­gij­skie­go i wywyż­sza­ją­cych się „fran­skil­jo­nów”. Po szko­le tra­fia do tech­ni­kum ogrod­ni­cze­go w Vilvo­or­de, na pół­noc­nych obrze­żach Bruk­se­li. Wda­je się w romans z nie­miec­ką Żydów­ką Elsą, żoną pie­ka­rza, u któ­re­go Wil­lem wynaj­mu­je pokój. Kochan­ko­wie posta­na­wia­ją uciec do Holan­dii. Bio­rą ślub, lecz wkrót­ce oka­zu­je się, że Elsa cier­pi na nowo­twór. Gdy mie­sią­ca­mi leży przy­ku­ta do łóż­ka, a Wil­lem pra­cu­je jako ogrod­nik, by opła­cić leka­rzy, w opie­ce nad żoną poma­ga mu sąsiad­ka, cór­ka zamoż­ne­go rol­ni­ka, Har­mi­ne Wijers, zdrob­nia­le – Mien­tje.

Stefan Hertmans, „Wejście”, tłum. Alicja Oczko, Warszawa: ArtRage, 2024.

Lata, któ­re Ver­hulst spę­dził u boku Elsy, to okres kształ­to­wa­nia się jego poglą­dów poli­tycz­nych. W 1917 roku dołą­cza do pro­fla­mandz­kie­go sto­wa­rzy­sze­nia Gro­enin­ger­wacht, któ­re­mu prze­wo­dzi August Borms, wpły­wo­wy nacjo­na­li­stycz­ny poli­tyk i kola­bo­rant postu­lu­ją­cy roz­dział admi­ni­stra­cyj­ny Flan­drii i Walo­nii. W roku 1919 pozna­je zaś Richar­da De Cneud­ta, dru­go- albo i trze­cio­rzęd­ne­go poetę, wyznaw­cę idei Fla­men­po­li­tik, któ­ry pod­czas nie­miec­kiej oku­pa­cji opo­wia­dał się za ger­ma­ni­za­cją Flan­drii. Obaj wpro­wa­dza­ją go w krę­gi fla­mandz­kich nacjo­na­li­stów. To nie tyl­ko inte­lek­tu­ali­ści, snu­ją­cy marze­nia o flan­dryj­skiej eman­cy­pa­cji, zafa­scy­no­wa­ni rodzą­cym się wła­śnie ruchem faszy­stow­skim, ale też zwy­kli ban­dy­ci i afe­rzy­ści. Wil­lem pręd­ko odnaj­du­je z nimi wspól­ny język, bo wie­lu „fla­min­gan­tów” – zarów­no tych z ludu, jak i tych z eli­ty – tak jak on doświad­czy­ło wro­go­ści ze stro­ny fran­cu­sko­ję­zycz­nych Bel­gów. Zaczy­na udzie­lać się w poli­tycz­nych struk­tu­rach. Pra­cu­je jako sekre­tarz w biu­rze fla­mandz­kiej pro­pa­gan­dy i nawią­zu­je bliż­szą rela­cję z Borm­sem, któ­ry pole­ca mu zabić kar­dy­na­ła Dési­ré-Jose­pha Mer­cie­ra, nie­for­mal­ne­go przy­wód­cę anty­nie­miec­kie­go ruchu opo­ru. Ver­hulst nie wywią­zu­je się z zada­nia, nie­wie­le jed­nak bra­ku­je, by dopu­ścił się mor­der­stwa.

Tej bły­ska­wicz­nej prze­mia­nie w nacjo­na­li­stycz­ne­go rady­ka­ła Hert­mans poświę­ca nie wię­cej niż kil­ka­na­ście stron. Tak jak­by nie inte­re­so­wa­ły go pobud­ki, któ­re powo­do­wa­ły Wil­le­mem, albo jak­by dokła­dał wszel­kich sta­rań, aby ewen­tu­al­nych wysił­ków na rzecz zro­zu­mie­nia moty­wów Ver­hul­sta czy­tel­nik nie uznał za pró­bę uspra­wie­dli­wie­nia jego zbrod­ni. Nie­wy­klu­czo­ne zresz­tą, że Wil­le­mo­wi nie przy­świe­ca­ła żad­na wyż­sza idea, ba, że nie kie­ro­wał się on nawet żad­nym przy­ziem­nym celem (jak­kol­wiek pra­ca dla SS przy­no­si­ła licz­ne korzy­ści mate­rial­ne). Hert­mans powta­rza dosko­na­le zna­ną myśl Han­nah Arendt i raz po raz zda­je się suge­ro­wać, że Ver­hulst opo­wie­dział się po stro­nie nacjo­na­li­zmu i pod­jął współ­pra­cę z oku­pan­tem tyl­ko dla­te­go, że mógł; wybrał zło, ponie­waż było na wycią­gnię­cie ręki. „Nie do koń­ca jest jasne, kie­dy Wil­lem zaczy­na nosić mun­dur SS […], ale mat­ka nie mogła znieść, że cho­dził w tym mun­du­rze po domu”, pisze Hert­mans, po czym doda­je z iro­nią: „Wil­lem, któ­ry na zawsze pozo­stał sym­pa­tycz­nym face­tem, mścił się żar­to­bli­wie, wykrzy­ku­jąc «Heil Hitler» przy sto­le tuż przed kola­cją, stu­ka­jąc obca­sa­mi i odda­jąc zna­jo­my salut, po czym przy­sia­dał się do zdzi­wio­nych dzie­ci, pod­czas gdy zawsty­dzo­na żona pochy­la­ła gło­wę i dzię­ko­wa­ła Panu za pokar­my”8. Zło u Hert­man­sa bywa rze­czy­wi­ście cał­kiem banal­ne, przede wszyst­kim jed­nak nie­zau­wa­żal­nie infe­ku­je tkan­kę codzien­no­ści. Dla­te­go moż­na odnieść wra­że­nie, że Wil­lem Ver­hulst, ów „try­wial­ny czło­wiek”, prze­po­czwa­rza się w „nazi­stow­skie­go bydla­ka”9 jak­by mimo­cho­dem. Chwa­li się żonie, że otrzy­mał nową posa­dę – nie musi już parać się obwoź­nym han­dlem – zara­zem nie chce wyja­wić nic wię­cej. Wra­ca do domu coraz póź­niej, w nie­któ­re dni nie wra­ca wca­le i „śpi w biu­rze”, nie­kie­dy potra­fi znik­nąć na cały tydzień. Cza­sem poja­wia się w towa­rzy­stwie żoł­nie­rzy, innym razem przy­pro­wa­dza kobie­tę, któ­ra ewi­dent­nie jest jego kochan­ką. Mien­tje sprze­ci­wia się temu sza­leń­stwu, dopie­ro gdy Wil­lem chce posta­wić w holu popier­sie Hitle­ra.

Wej­ście, w prze­ci­wień­stwie do Woj­ny i ter­pen­ty­ny, nie jest mister­nie skom­po­no­wa­ną powie­ścią auto­te­ma­tycz­ną. To książ­ka znacz­nie bar­dziej kon­wen­cjo­nal­na, z jed­nej stro­ny bio­gra­fia „mor­der­cy zza biur­ka”, któ­ry z lubo­ścią denun­cjo­wał wro­gów ustro­ju, i bez­li­to­sne­go eses­ma­na odpo­wie­dzial­ne­go za śmierć trzy­stu z pię­ciu­set gan­daw­skich Żydów; z dru­giej zaś – por­tret krnąbr­ne­go syna, wia­ro­łom­ne­go męża i nie­obec­ne­go ojca, sta­cza­ją­ce­go się w otchłań amo­ral­no­ści „nie dla­te­go, że był z natu­ry zły, ale dla­te­go, że był idio­tą”10. Wej­ście to rów­nież opo­wieść o rodzin­nym dra­ma­cie. Głów­nej roli nie odgry­wa w nim jed­nak Wil­lem Ver­hulst, lecz jego żona Mien­tje, oczy­ta­na i bogo­boj­na pro­te­stant­ka o anty­wo­jen­nych poglą­dach, któ­ra prze­mia­nie męża przy­glą­da się w mil­cze­niu, nie dowie­rza­jąc, że wyszła za nazi­stę. Chy­ba jako jedy­na może liczyć na współ­czu­cie ze stro­ny Hert­man­sa, świa­do­me­go, że drob­ne akty opo­ru wobec opre­syj­ne­go porząd­ku, któ­re podej­mu­je Mien­tje, a któ­re boha­te­rom Woj­ny i ter­pen­ty­ny zapew­ni­ły­by namiast­kę poczu­cia spraw­czo­ści albo ulgi, oka­zu­ją się darem­ne. Z pew­no­ścią na współ­czu­cie nie może liczyć Wil­lem Ver­hulst, nie tyle opi­sa­ny z iro­nią, ile po pro­stu obśmia­ny. Psy­cho­lo­gicz­nie wni­kli­we syl­wet­ki Fran­ci­scu­sa i Urba­ina Mar­tie­nów nie­wie­le mają wspól­ne­go z bru­tal­ną wiwi­sek­cją, któ­rej Hert­mans doko­nu­je na Ver­hul­ście. Cho­ciaż i tym razem czy­tel­nik nie ma dostę­pu do źró­deł wyko­rzy­sta­nych przez Hert­man­sa, z łatwo­ścią może wska­zać frag­men­ty, w któ­rych autor pusz­cza wodze fan­ta­zji, by jesz­cze dosad­niej opi­sać czło­wie­ka będą­ce­go nie­za­prze­czal­nie przed­mio­tem jego pogar­dy.

Zara­zem kwe­stia źró­deł jest nie­co bar­dziej skom­pli­ko­wa­na: do pamięt­ni­ków Adria­ana Ver­hul­sta zaj­rzeć może każ­dy, kto posłu­gu­je się języ­kiem nider­landz­kim (doty­czy to rów­nież książ­ki poświę­co­nej Mien­tje), z kolei Hert­mans wyja­wia, w jakich archi­wach moż­na odna­leźć cyto­wa­ne prze­zeń doku­men­ty. Naj­cie­kaw­sze mate­ria­ły – czy­li dzien­ni­ki Mien­tje i roz­mo­wy z cór­ka­mi Ver­hul­sta, przy­wo­ły­wa­ne w uryw­kach – spo­wi­ja mgła tajem­ni­cy. W ogól­nym roz­ra­chun­ku ma to jed­nak nie­wiel­kie zna­cze­nie, ponie­waż tym razem Hert­mans nie pro­wa­dzi z czy­tel­ni­kiem gry, któ­rej staw­ką był­by onto­lo­gicz­ny sta­tus opo­wie­ści. Wręcz prze­ciw­nie, robi wszyst­ko, aby­śmy uwie­rzy­li, że Ver­hulst nie jest wytwo­rem jego wyobraź­ni, tyl­ko czło­wie­kiem z krwi i kości; fabu­la­ry­zo­wa­ne sce­ny z jego życia mają to jedy­nie una­ocz­nić. Foto­gra­fie zamiesz­czo­ne w książ­ce, na pierw­szy rzut oka podob­ne do tych z ksią­żek Sebal­da, choć może nie­co ści­ślej zwią­za­ne z przed­mio­tem opo­wie­ści, peł­nią tu funk­cję tyleż pod­po­ry dla słów, co mate­ria­łu dowo­do­we­go, nie­odzow­ne­go dla aktu oskar­że­nia – bo chy­ba tyl­ko takim mia­nem moż­na okre­ślić Wej­ście. Pozo­sta­je ono jed­nak książ­ką z grun­tu sebal­dow­ską, peł­ną widm, któ­re usi­łu­ją zawład­nąć wspo­mnie­nia­mi auto­ra z lat spę­dzo­nych w gan­daw­skim domu przy uli­cy Dron­gen­hof. Hert­mans podej­mu­je pró­bę upo­ra­nia się z ducha­mi, lecz histo­ria, któ­rą opo­wia­da, jest mało katark­tycz­na. Ver­hulst bowiem, ska­za­ny za kola­bo­ra­cję, pod­czas kil­ku lat spę­dzo­nych w wię­zie­niu utwier­dza się w nie­na­wi­ści do pań­stwa bel­gij­skie­go, pozo­sta­je nacjo­na­li­stą i anty­se­mi­tą, a gdy wycho­dzi na wol­ność, resz­tę życia spę­dza z kochan­ką, z któ­rą zdra­dzał Mien­tje. Na łożu śmier­ci nie wyka­zu­je skru­chy, twier­dzi, że nicze­go nie żału­je, i każe się pocho­wać obok swej pierw­szej żony, Żydów­ki Elsy.

Woj­na i ter­pen­ty­na, powieść o ludziach uwię­zio­nych w zaklę­tym kole Histo­rii i powta­rza­ją­cych błę­dy przod­ków, z pew­no­ścią nie napa­wa nadzie­ją, zaświad­cza jed­nak, że mię­dzy­po­ko­le­nio­we prze­ka­zy nie muszą sta­no­wić obcią­że­nia, bywa­ją też darem, któ­ry zdol­ny jest wywo­łać poznaw­czy wstrząs. Cóż z tego, że obda­ro­wa­ni zaczy­na­ją rozu­mieć isto­tę daru ponie­wcza­sie; sowa Miner­wy wyla­tu­je wszak o zmierz­chu. Wej­ście, książ­ka napi­sa­na nie­ca­łą deka­dę póź­niej – w epo­ce wojen, impe­ria­li­zmu i coraz wyraź­niej­szej obec­no­ści pra­wi­co­wych rady­ka­łów w prze­strze­ni publicz­nej – pozba­wio­na jest nawet tej reszt­ki opty­mi­zmu. Wil­lem Ver­hulst, nie­re­for­mo­wal­ny nazi­sta, sta­je się tu meta­fo­rą wewnętrz­nie skłó­co­ne­go, podzie­lo­ne­go bel­gij­skie­go spo­łe­czeń­stwa, a tak­że całej Euro­py, nie­sko­rej, by uczyć się na wła­snych błę­dach, i nie­zdol­nej do epi­fa­nii.

 

1 S. Hert­mans, Woj­na i ter­pen­ty­na, tłum. A. Oczko, War­sza­wa: ArtRa­ge, 2024, s. 18.

2 Tam­że, s. 23.

3 Tam­że, s. 95–96.

4 Tam­że, s. 217–218.

5 Tam­że, s. 314.

6 W. Nowic­ki, Pamięć i przy­pa­dek [w:] W.G. Sebald, Auster­litz, tłum. M. Łuka­sie­wicz, Wro­cław: Osso­li­neum, 2024, s. 335.

7 S. Hert­mans, Wej­ście, tłum. A. Oczko, War­sza­wa: ArtRa­ge, 2024, s. 7.

8 Tam­że, s. 104–105.

9 Ste­fan Hert­mans: ubierz banal­ne­go czło­wie­ka w mun­dur, a zamie­ni się w potwo­ra, ze S. Hert­man­sem roz­ma­wia P. Jagiel­ski, onli­ne: https://www.pap.pl/aktualnosci/stefan-hertmans-ubierz-banalnego-czlowieka-w-mundur-zamieni-sie-w-potwora-wywiad [dostęp: 27.08.2025].

10 Tam­że.

– krytyk literacki, pisarz, redaktor.

więcej →

Fallback Avatar

– prozaik, eseista, poeta. Urodził się w 1951 roku w Gandawie.

więcej →