Listy od mądrego, czułego przyjaciela

Gustaw Her­ling-Gru­dziń­ski przez wie­lu był postrze­ga­ny jako pomni­ko­wy pisarz, któ­ry utknął na coko­le i nie mógł z nie­go zejść. Z kore­spon­den­cji z Józe­fem „Żukiem” Opal­skim, któ­ra wycho­dzi nakła­dem wydaw­nic­twa Auste­ria, wyła­nia się por­tret zatro­ska­ne­go o losy bli­skich czło­wie­ka. Ale też obraz zło­śli­we­go komen­ta­to­ra rze­czy­wi­sto­ści i nie­uda­nych poczy­nań arty­stów.  

Nie­mal na wszyst­kich zna­nych mi dotych­czas zdję­ciach Gustaw Her­ling-Gru­dziń­ski ma poważ­ną, sku­pio­ną minę, bez cie­nia uśmie­chu. Do takie­go postrze­ga­nia pisa­rza skła­nia­ją też jego książ­ki. Z waszej kore­spon­den­cji wyła­nia się jed­nak inny por­tret auto­ra Dzien­ni­ka pisa­ne­go nocą. 

Dla­te­go zde­cy­do­wa­łem się ją wydać, a wła­ści­cie­le wydaw­nic­twa Auste­ria, Mał­go­sia i Woj­tek Orna­to­wie, pode­szli do tego entu­zja­stycz­nie. To jak naj­bar­dziej pry­wat­na kore­spon­den­cja, listy star­sze­go, mądre­go przy­ja­cie­la, któ­ry inte­re­su­je się życiem bli­skich mu osób. Dopy­tu­je się w nich o zdro­wie, o pra­cę, o moje książ­ki, spek­ta­kle, festi­wa­le, któ­re orga­ni­zu­ję. Za każ­dym razem prze­sy­ła pozdro­wie­nia dla moich pań – Oli i Mary­si. Bar­dzo je polu­bił, czuł się w ich towa­rzy­stwie swoj­sko i – jak tyl­ko mógł – wysy­łał im kawę, o któ­rą w Pol­sce było trud­no.  

Kie­dy jecha­łeś do Neapo­lu w 1980 roku, marząc o tym, żeby się spo­tkać Her­lin­giem-Gru­dziń­skim, tak wła­śnie go sobie wyobra­ża­łeś? 

Byłem pod wpły­wem lek­tu­ry jego ksią­żek, ale – podob­nie jak tobie – wyda­wał mi się pomni­ko­wy, jak­by utknął na coko­le i nie mógł z nie­go zejść.  

A kie­dy zmie­ni­łeś o nim zda­nie? Czy sta­ło się to już pod­czas pierw­sze­go spo­tka­nia? 

Nie, z pierw­sze­go spo­tka­nia wysze­dłem śmier­tel­nie obra­żo­ny.  

Dla­cze­go? 

Kie­dy przy­je­cha­łem do Neapo­lu, zadzwo­ni­łem do Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go, mówiąc mu, kim jestem i że mam listy pole­ca­ją­ce od Sła­wo­mi­ra Mroż­ka, Jana Błoń­skie­go, Joan­ny Olczak-Roni­kie­ro­wej. Zabez­pie­czy­łem się, bo zda­wa­łem sobie spra­wę, że po tym, co pisarz prze­żył, miał pra­wo być nie­uf­ny w sto­sun­ku do ludzi przy­jeż­dża­ją­cych zza żela­znej kur­ty­ny. Ale to, co mnie spo­tka­ło z jego stro­ny, nie było jed­nak przy­jem­ne. 

A co cię spo­tka­ło? 

Kie­dy przy­sze­dłem do jego wil­li na via Cri­spi, już w drzwiach przy­jął mnie bar­dzo chłod­no. Następ­nie zapro­wa­dził mnie do swo­je­go ciem­ne­go, peł­ne­go ksią­żek gabi­ne­tu, posa­dził przy biur­ku i nawet nie poczę­sto­wał kawą. W zamian zaświe­cił mi lam­pą w oczy i zaczął zada­wać mnó­stwo pytań. To było jak prze­słu­cha­nie. Teraz wiem, że on się zwy­czaj­nie bał, czy nie zosta­łem przez kogoś nasła­ny. Miał świa­do­mość tego, jak komu­ni­ści go znie­na­wi­dzi­li od cza­su, kie­dy wydał w Lon­dy­nie Inny świat, w któ­rym obna­żył radziec­ki sys­tem guła­gów. Wysze­dłem zdru­zgo­ta­ny. 

Rze­czy­wi­ście, mógł mieć powo­dy do obaw, bo w tam­tym cza­sie nie­wie­lu Pola­ków przy­jeż­dża­ło na dłu­żej do Neapo­lu. Jak tobie się to uda­ło? 

Parę lat wcze­śniej obro­ni­łem pra­cę dok­tor­ską i byłem wykła­dow­cą na wydzia­le polo­ni­sty­ki Uni­wer­sy­te­tu Jagiel­loń­skie­go. Od dłuż­sze­go cza­su marzy­łem o wyjeź­dzie do Włoch. Z licz­nych lek­tur zna­łem tam­tej­szą kul­tu­rę, stu­dio­wa­łem albu­my z dzie­ła­mi sztu­ki i koniecz­nie chcia­łem zoba­czyć to wszyst­ko na wła­sne oczy. Jak wia­do­mo, nie było to wów­czas łatwe. Wymy­śli­łem więc sobie, że zosta­nę lek­to­rem języ­ka pol­skie­go i z ramie­nia uni­wer­sy­te­tu znaj­dę się we Wło­szech. Naj­pierw sta­ra­łem się o wyjazd do Flo­ren­cji, bo koniecz­nie chcia­łem wybrać się do Gale­rii Uffi­zi i codzien­nie kon­tem­plo­wać inny obraz czy rzeź­bę. Ku moje­mu roz­cza­ro­wa­niu, nic z tego nie wyszło. Ale nie­ba­wem oka­za­ło się, że jest wol­ne miej­sce na Uni­wer­sy­te­cie Neapo­li­tań­skim, gdzie ist­nia­ła kate­dra sla­wi­sty­ki. Jak usły­sza­łem sło­wo Neapol, to od razu sta­nął mi przed ocza­mi Her­ling-Gru­dziń­ski, któ­re­go wte­dy namięt­nie czy­ta­łem, bo już od pew­ne­go cza­su jego książ­ki uka­zy­wa­ły się w dru­gim obie­gu. Pomy­śla­łem, że będzie to świet­na oka­zja, żeby go poznać.  

No ale mia­łeś poważ­ny fal­start. 

Dało się go napra­wić, może dla­te­go, że ini­cja­ty­wa wyszła ze stro­ny Her­lin­ga. Otóż coś musia­ło mu się we mnie spodo­bać, bo zaczął mnie szu­kać. Na uni­wer­sy­te­cie poda­no mu do mnie tele­fon. Zadzwo­nił i zapro­sił mnie na kawę. Byłem tym nie­co zdzi­wio­ny, ale posze­dłem. Pamię­tam, że był to czwar­tek, bo od tego cza­su zaczę­li­śmy się regu­lar­nie tego dnia spo­ty­kać. Nazy­wa­łem to „Her­lin­go­wy­mi Czwart­ka­mi”. Pod­czas tego pierw­sze­go spo­tka­nia zapro­po­no­wał mi, żebym dawał jego cór­ce lek­cje pol­skie­go. On sam pró­bo­wał ją uczyć, ale kom­plet­nie nie miał do tego cier­pli­wo­ści. Zgo­dzi­łem się, bo już wte­dy oka­za­ło się, że Gustaw nie jest takim strasz­nym czło­wie­kiem. Z bie­giem cza­su coraz lepiej go pozna­wa­łem. Zaczą­łem rozu­mieć, jak bar­dzo jest samot­ny i jak ta samot­ność odbi­ja się na jego sta­nie psy­chicz­nym. W zasa­dzie nie miał w Neapo­lu przy­ja­ciół, poza wąskim krę­giem, tzw. przy­ja­ciół domo­wych, czy­li wło­skich zna­jo­mych jego żony Lidii. Z Pola­ka­mi w zasa­dzie się nie spo­ty­kał. Oddy­chał peł­ną pier­sią tyl­ko kie­dy wyjeż­dżał do Gie­droy­cia, do Maisons-Laf­fit­te, gdzie pra­co­wał nad nowy­mi nume­ra­mi pary­skiej „Kul­tu­ry”.  

Stam­tąd do cie­bie tak­że pisy­wał. W jed­nym z listów wymy­śla ci nawet pseu­do­nim, któ­rym powi­nie­neś pod­pi­sy­wać two­je tek­sty. Ale wra­ca­jąc do Neapo­lu, powie­dzia­łeś, że na tam­tej­szym uni­wer­sy­te­cie był wydział sla­wi­sty­ki. Dla­cze­go go nie zaan­ga­żo­wa­no? Mie­li wybit­ne­go pol­skie­go pisa­rza na wycia­gnię­cie ręki. 

Ale tam nikt nie wie­dział, że on jest wybit­nym pisa­rzem. Jak się szyb­ko prze­ko­na­łem, nie tyl­ko w Pol­sce nie wol­no było wyma­wiać gło­śno jego nazwi­ska. We Wło­szech też był per­so­ną non gra­ta, o co posta­ra­ły się pol­skie wła­dze. Mie­li tam swo­je mac­ki i dopro­wa­dzi­li do tego, że stu­den­ci wydzia­łu sla­wi­sty­ki dosta­li zakaz kon­tak­to­wa­nia się z pisa­rzem. Gdy­by go zła­ma­li, nie mie­li szan­sy otrzy­mać pozwo­le­nia na wyjazd do kra­ju, któ­re­go języ­ka się uczy­li. Kie­dy zorien­to­wa­łem się, co się dzie­je, posta­no­wi­łem, mimo wszyst­ko, zor­ga­ni­zo­wać mu spo­tka­nie ze stu­den­ta­mi. Mogłem zacho­wać jakieś zasa­dy kon­spi­ra­cji, ale posta­no­wi­łem, że nie będę się ukry­wał i zro­bi­łem to w naj­po­pu­lar­niej­szej kawiar­ni w mie­ście, czy­li w Cafe Gam­bri­nus. Bar­dzo się ucie­szy­łem, że stu­den­ci w koń­cu się odwa­ży­li i zde­cy­do­wa­li poznać pisa­rza, o któ­rym im opo­wia­da­łem. Nie obe­szło się bez kon­se­kwen­cji. Bły­ska­wicz­nie zosta­łem wezwa­ny do amba­sa­dy pol­skiej, gdzie usły­sza­łem, że spi­sku­ję prze­ciw­ko ojczyź­nie. Sta­ra­no się mnie nastra­szyć. Pomy­śla­łem, że nie mogę prze­sa­dzać, bo zaraz oka­że się, że nie będę mógł wró­cić do Pol­ski. Poza tym nie chcia­łem, żeby mło­dzi ludzie mie­li nie­przy­jem­no­ści i nie mogli odwie­dzić miejsc, któ­re chcie­li zoba­czyć. Dla­te­go nie zapro­si­łem wię­cej Gusta­wa na moje zaję­cia. Ale do cza­su… Kie­dy po trzech latach opusz­cza­łem Neapol, zor­ga­ni­zo­wa­łem poże­gna­nie ze stu­den­ta­mi u mnie w domu. Przy­szedł też Gustaw. Był zachwy­co­ny, że po tych kil­ku latach nauki mógł z nimi roz­ma­wiać po pol­sku.  

Zda­je się, że on po pro­stu bar­dzo tęsk­nił za Pol­ską. 

W spo­sób wręcz nie­wy­obra­żal­ny. Pamię­tam, jak kie­dyś oglą­da­li­śmy na kase­cie VHS Wyzwo­le­nie Kon­ra­da Swi­nar­skie­go. Był tak wstrzą­śnię­ty tym przed­sta­wie­niem, że aż się upił. Pod­kre­ślał cały czas, że jest pisa­rzem emi­gra­cyj­nym, ale pol­skość go nigdy nie opu­ści. Kie­dyś przy­je­chał do Neapo­lu Kry­stian Zimer­man. Gustaw zadzwo­nił do mnie, że koniecz­nie musi­my iść na kon­cert. Sta­li­śmy dwie godzi­ny w kolej­ce, a lało tak jak tyl­ko może cza­sa­mi lać w Neapo­lu, i nie dosta­li­śmy bile­tów. Był nie­po­cie­szo­ny. Żało­wał tak­że, że nie może pójść do pol­skie­go kon­su­la­tu, gdzie cza­sa­mi odby­wa­ły się prze­glą­dy pol­skich fil­mów. Ale to było nie­moż­li­we z przy­czyn oczy­wi­stych. On tę tęsk­no­tę za pol­ską kul­tu­rą jakoś rekom­pen­so­wał sobie, stu­diu­jąc wło­skie malar­stwo. Nie­je­den tego dowód moż­na zna­leźć w jego książ­kach. 

Wpu­ścił cię do swo­je­go świa­ta sztu­ki? 

Tak, zabie­rał mnie do muze­ów i kościo­łów, gdzie w obra­zach daw­nych mistrzów szu­kał lekar­stwa na swo­ją samot­ność. To było jed­no z naj­więk­szych prze­żyć, jakich doświad­czy­łem wte­dy w Neapo­lu. Potra­fił inter­pre­to­wać malar­stwo w spo­sób nie­by­wa­ły. Nigdy nie zapo­mnę, jak po raz pierw­szy zabrał mnie na Capo­di­mon­te i poka­zał Ukrzy­żo­wa­nie Tom­ma­so Masac­cia. To było wzru­sza­ją­ce, gdy ponad godzi­nę sta­li­śmy przed tym nie­zwy­kłym obra­zem, a on opo­wia­dał o samot­no­ści wiszą­ce­go na krzy­żu Chry­stu­sa, któ­ry został nama­lo­wa­ny nie­mal bez szyi, jak­by prze­trą­co­no mu krę­go­słup.  

Gdzie jesz­cze bywa­li­ście? 

Na przy­kład w jego uko­cha­nym koście­le San­ta Chia­ra. Szu­kał wytchnie­nia w tam­tej­szym ogro­dzie z majo­li­ka­mi, lubił cho­dzić po pokry­tych fre­ska­mi kruż­gan­kach. Opi­sał ten klasz­tor we wspa­nia­łym opo­wia­da­niu Podzwon­ne dla dzwon­ni­ka. Opo­wia­da w nim o sta­rym dzwon­ni­ku, któ­re­go spo­ty­kał w San­ta Chia­ra i w któ­rym widział sie­bie, swo­ją samot­ność, sta­rość, prze­mi­ja­nie.  

Neapol to też Cara­vag­gio. 

Oczy­wi­ście, Gustaw go uwiel­biał. Wte­dy jesz­cze moż­na było zoba­czyć w koście­le Pio Mon­te del­la Mise­ri­cor­dia, Sie­dem uczyn­ków miło­sier­dzia bez tłu­mu tury­stów. To było nie­zwy­kłe prze­ży­cie. Teraz, patrząc z per­spek­ty­wy cza­su, wyda­je mi się, że przez dłu­gie lata patrzy­łem na Neapol ocza­mi Gusta­wa. Zresz­tą jak tam wra­cam, chy­ba wciąż tak się dzie­je.  

Czę­sto podró­żu­jesz do Neapo­lu? 

Gdy tyl­ko mogę i za każ­dym razem to mia­sto tak samo mnie fascy­nu­je. Ale też potra­fi prze­stra­szyć. Nigdy nie zapo­mnę, jak po moim pierw­szym przy­jeź­dzie, Neapol nawie­dzi­ło potwor­ne trzę­sie­nie zie­mi, pod­czas któ­re­go zgi­nę­ło pra­wie trzy tysią­ce osób. Miesz­ka­łem w małym hote­li­ku przy piaz­za Gari­bal­di. Wyglą­da­łem przez okno, a domy wali­ły się niczym zapał­ki. Bałem się wyjść. Patrzy­łem tyl­ko, jak Neapo­li­tań­czy­cy bie­ga­ją za kota­mi i psa­mi. Nie mogłem zro­zu­mieć, co oni robią, a oka­za­ło się, że to był ich wypró­bo­wa­ny spo­sób na zna­le­zie­nie schro­nie­nia. Zwie­rzę­ta wie­dzą, gdzie się w takich sytu­acjach ukryć. Kie­dy się to skoń­czy­ło, oka­za­ło się, że budy­nek hote­lu nada­je się do roz­biór­ki. Musia­łem natych­miast się wypro­wa­dzić. Tyl­ko że zna­le­zie­nie wów­czas miesz­ka­nia w mie­ście gra­ni­czy­ło nie­mal z cudem. Gustaw bar­dzo się tym prze­jął, pomógł mi zna­leźć pokój. Dzię­ki temu nie wylą­do­wa­łem na uli­cy. Trak­to­wał mnie rze­czy­wi­ście wyjąt­ko­wo.  

Jed­nak z listów wyni­ka, że w sto­sun­ku do innych osób potra­fił być iro­nicz­ny i zło­śli­wy. Na przy­kład wobec Sła­wo­mi­ra Mroż­ka. Pisze, że może ty, przy­go­to­wu­jąc w Kra­ko­wie poświę­co­ny Mroż­ko­wi festi­wal, pomo­żesz mu wspiąć się wresz­cie na cokół.   

Pisze też: „Dosta­łem od Sław­ka maszy­no­pis Miło­ści na Kry­mie. Zakła­da­jąc z góry, że nie mam daru czy­ta­nia tek­stów sce­nicz­nych, uwa­żam pierw­szy akt za ład­ny (bo lubię Cze­cho­wa), a dwa pozo­sta­łe za poro­nio­ne. Sła­wek zate­le­fo­no­wał do mnie z Pary­ża, musia­łem tę nie­przy­jem­ną dla nie­go oce­nę wykrztu­sić. Ale na szczę­ście prze­łknął rzecz dość gład­ko”. Mro­żek zawdzię­czał mu bar­dzo wie­le. Kie­dy opu­ścił Pol­skę i zamiesz­kał we Wło­szech Gustaw bar­dzo mu poma­gał. Potem Mro­żek zerwał z nim sto­sun­ki towa­rzy­skie i to z zupeł­nie nie­okre­ślo­ne­go powo­du. Zresz­tą tak samo postą­pił z kil­ko­ma inny­mi przy­ja­ciół­mi. Gustaw, tak jak jego żona Lidia, bar­dzo to prze­ży­li. Kie­dyś przy­pad­ko­wo spo­tka­li się na lot­ni­sku. Mro­żek obszedł ich sze­ro­kim łukiem. Uda­wał, że ich nie widzi.  

W liście do cie­bie z Pary­ża nie oszczę­dził też Andrze­ja Waj­dy. Cytu­ję: „Widzia­łem tu Waj­dów, jak rów­nież jego fran­cu­ski film Bie­sy. Mój kocha­ny, nie powta­rzaj niko­mu mojej opi­nii, któ­ra jest zde­cy­do­wa­nie nega­tyw­na. Nie jestem w sta­nie zro­zu­mieć, jak reży­ser tej mia­ry może w prze­rwach mię­dzy arcy­dzie­ła­mi fil­mo­wy­mi, pro­du­ko­wać rze­czy w rodza­ju Bie­sów, Miło­ści w Niem­czechKro­ni­ki wypad­ków miło­snych. Ale bła­gam jesz­cze raz, ani mru mru”. 

Był bez­kom­pro­mi­so­wy. Jak mu się coś nie podo­ba­ło, to mówił wprost. Dla­te­go usły­sze­nie od nie­go pochwa­ły, było tak waż­ne.  

Ty mia­łeś to szczę­ście. Pisze, że bar­dzo podo­ba­ły mu się two­je Roz­mo­wy o Kon­ra­dzie Swi­nar­skim i Ham­le­cie.  Ale jemu też chy­ba zale­ża­ło na zda­niu innych. Chciał, żebyś koniecz­nie prze­czy­tał naj­now­sze frag­men­ty Dzien­ni­ka pisa­ne­go nocą. 

Tak, komuś uda­ło się prze­my­cić je do Pol­ski. Ja cza­sa­mi też coś prze­wo­zi­łem, ale musia­łem bar­dzo uwa­żać, bo za każ­dym razem po wylą­do­wa­niu w Kra­ko­wie prze­cho­dzi­łem rewi­zję oso­bi­stą. Do dziś nie zno­szę lot­ni­ska w Bali­cach. Prze­trzy­my­wa­no mnie tam nie raz 20 godzin i zada­wa­no w kół­ko jed­no pyta­nie: „Co sły­chać u pana Gusta­wa?”.  

Her­ling dzię­ku­je ci póź­niej za zor­ga­ni­zo­wa­nie publicz­ne­go czy­ta­nia tych Dzien­ni­ków. Gdzie to się odby­ło? 

W gale­rii sztu­ki Inny świat Tade­usza Nycz­ka. Przy­szło mnó­stwo ludzi, wszy­scy chcie­li posłu­chać jego zapi­sków. Popro­si­łem Tade­usza Łom­nic­kie­go, żeby je prze­czy­tał. Zro­bił to feno­me­nal­nie. Zresz­tą póź­niej Gustaw mu się zre­wan­żo­wał. Kie­dy Łom­nic­ki poje­chał na gościn­ne wystę­py do Austra­lii i tam­tej­sza Polo­nia go zboj­ko­to­wa­ła za to, że nale­żał do KC PZPR, Her­ling przez przy­ja­ciół z „Kul­tu­ry” wyja­śnił sytu­ację i Tade­usz mógł spo­koj­nie zagrać przed­sta­wie­nie. 

W tej samej gale­rii Tade­usz Nyczek zor­ga­ni­zo­wał wer­ni­saż obra­zów pierw­szej żony pisa­rza, Kry­sty­ny. 

Te obra­zy znaj­do­wa­ły się w Lon­dy­nie. Uda­ło się nam je spro­wa­dzić tyl­ko dzię­ki temu, że Piw­ni­ca pod Bara­na­mi poje­cha­ła tam na kon­cer­ty. Popro­si­łem Pio­tra Skrzy­nec­kie­go o przy­wie­zie­nie tych płó­cien, a on obie­cał, że coś wymy­śli. Wpadł na to, żeby prze­my­cić je jako deko­ra­cje. Gustaw był zachwy­co­ny moż­li­wo­ścią poka­za­nia ich w Pol­sce. Był bar­dzo przy­wią­za­ny do Kry­sty­ny. To była pięk­na kobie­ta. Porów­ny­wał ją do posta­ci z dzieł Leśmia­na. Bar­dzo ją kochał. Zresz­tą podob­nie jak Bro­niew­ski, któ­ry pisał dla niej wier­sze. Jej samo­bój­stwo, kie­dy wyje­cha­li do Mona­chium było dla nie­go strasz­li­wym cio­sem. Na zawsze. 

Ale nie­ba­wem poja­wi­ła się w życiu pisa­rza Lidia Cro­ce, cór­ka słyn­ne­go, wło­skie­go histo­ry­ka. 

Do jakie­go stop­nia Bene­det­to Cro­ce i cała jego rodzi­na byli zna­ni i cenie­ni w Neapo­lu, niech świad­czy opo­wieść Lidii o rabun­ku, któ­re­go padła ofia­rą. Wybra­ła się kie­dyś do skle­pu z ręcz­nie robio­ny­mi, prze­pysz­ny­mi cze­ko­lad­ka­mi, któ­ry znaj­do­wał się nie­da­le­ko ich domu. Jak to czę­sto zda­rza się w Neapo­lu, pod­je­chał facet na sku­te­rze i wyrwał jej toreb­kę. Nie uciekł od razu, bo coś zafra­po­wa­ło go w jej twa­rzy. Dzię­ki temu zdą­ży­ła mu powie­dzieć, żeby przy­naj­mniej oddał jej klu­cze, bo nie ma jak otwo­rzyć domu. On zesko­czył ze sku­te­ra, ukło­nił się i wrę­czył jej te klu­cze mówiąc: „Pani Cro­ce, dla pani wszyst­ko”. Oczy­wi­ście z resz­tą zawar­to­ści toreb­ki odje­chał.  

Ty nazy­wasz Lidię w listach „Słoń­cem Neapo­lu”. 

Bo to napraw­dę była cudow­na kobie­ta. 

A skąd okre­śle­nie „Wiel­ka neapo­li­tań­ska kuchar­ka”, któ­rą pozdra­wiasz w jed­nym z listów? 

To był nasz żart z Gusta­wem. O Lidii moż­na było powie­dzieć wszyst­ko, ale nie to, że prze­pa­da­ła za goto­wa­niem. Naj­czę­ściej kar­mi­ła nas pro­sciut­to cru­do kupio­nym w pobli­skim skle­pie i poiła winem z Dra­go­nei, bo Gustaw lubił tyl­ko stam­tąd. Z kolei na ryby jeź­dzi­li­śmy do mia­stecz­ka For­mio. Uwa­żał, że jedy­nie w tej miej­sco­wo­ści moż­na dostać dobre ryby, bo nie są zatru­te jak w Neapo­lu.  

Z tego wyni­ka, że wte­dy już bywa­łeś w wil­li Her­lin­ga, z któ­rej kie­dyś wysze­dłeś jak nie­pysz­ny. Do dziś stoi ona na wzgó­rzu Vome­ro, skąd roz­cią­ga się naj­pięk­niej­szy widok na Zato­kę Neapo­li­tań­ską. To dziel­ni­ca zamoż­nych ludzi, któ­ra róż­ni się zde­cy­do­wa­nie od pod­nó­ża wznie­sie­nia, gdzie żyje bied­na część miesz­kań­ców mia­sta. Ten podział jest tam bar­dzo wyraź­ny, może dla­te­go, że oba świa­ty dzie­li kolej­ka funi­co­la­re. Pisarz lubił nią zjeż­dżać do ple­bej­skiej czę­ści Neapo­lu? 

Mimo tego, że żył kul­tu­rą wyso­ką, uwiel­biał tam bywać. Oczy­wi­ście tyl­ko od cza­su do cza­su. Przez chwi­lę, choć może nie za dłu­gą, dobrze się nawet czuł w roz­krzy­cza­nym tłu­mie. Zresz­tą w jed­nym z listów pisze, że on ten Neapol jed­no­cze­śnie kocha i nie­na­wi­dzi. Nie da się praw­dę mówiąc Neapo­lu ina­czej odbie­rać. Pamię­tam, jak zacią­gnął mnie kil­ku­krot­nie do teatru na sztu­kę Boże Naro­dze­nie w domu Cupiel­lo Edu­ar­do de Filip­po. To taka kwin­te­sen­cja neapo­li­tań­sko­ści. On to uwiel­biał, mógł oglą­dać na okrą­gło sce­nę parze­nia kawy w sta­rym eks­pre­sie, bawiąc się przy tym jak dziec­ko. Dzię­ki mnie „odkrył” targ na piaz­za Gari­bal­di, gdzie do dziś moż­na dostać wszyst­ko co dusza zapra­gnie, choć nie zawsze zna­ne jest pocho­dze­nie sprze­da­wa­nych w tym miej­scu rze­czy. Ja tam kupo­wa­łem pły­ty. Kie­dyś spre­zen­to­wa­łem mu neapo­li­tań­skie pio­sen­ki Liny Sastri, w któ­rych się zako­chał. Choć muzy­ka nie była taką jego pasją jak malar­stwo. Rzad­ko o niej pisał. Zawsze powta­rzał, że jego uko­cha­nym utwo­rem jest Sym­fo­nia kon­cer­tu­ją­ca Mozar­ta. Ja zara­zi­łem go jesz­cze kwin­te­tem Schu­ber­ta, któ­re­go słu­cha­li­śmy w Neapo­lu, i w Kra­ko­wie 

No wła­śnie, w jed­nym z listów pisze, że chciał­by się u cie­bie zatrzy­mać i że woli to niż miesz­ka­nie w hote­lu. W Dzien­ni­ku pisa­nym nocą prze­czy­ta­łam: „Zatrzy­ma­li­śmy się u Opal­skich na Die­tla, w ich nie­zwy­kłym miesz­ka­niu, łączą­cym wygo­dę z inwa­zją sta­ro­ci i ory­gi­nal­nych dro­bia­zgów”.  

On się dobrze czuł z nami. Wie­czo­ra­mi zaja­dał się kiszo­ny­mi ogór­ka­mi i popi­jał je wód­ką. Kie­dy prze­cho­dzi­li­śmy przez Rynek, sta­wał się zupeł­nie innym czło­wie­kiem. Wszyst­ko w Kra­ko­wie było dla nie­go cudow­ne, nawet ser­nik u Nowo­ro­la. Tu odzy­ski­wał wigor, choć już był cięż­ko cho­ry na ser­ce. Pamię­tam, jak zabra­łem go do Teatru Łaź­nia na moje przed­sta­wie­nie Kurt Weill, czy­li o samot­no­ści kobiet. Był szczę­śli­wy, chciał się foto­gra­fo­wać w oto­cze­niu ślicz­nych dziew­czyn, któ­re gra­ły w tym spek­ta­klu. Poszli­śmy też do gar­de­ro­by Sol­skie­go w Teatrze Sło­wac­kie­go, żeby się pod­pi­sał na ścia­nie. Potem odwie­dzi­li­śmy Mar­tę Wykę, bo on bar­dzo cenił jej ojca, pro­fe­so­ra Kazi­mie­rza Wykę. Uwiel­biał Wyspiań­skie­go. Dużo cza­su spę­dzi­li­śmy w Domu Towa­rzy­stwa Lekar­skie­go, gdzie stał godzi­nę przed jego Apol­lem. Podob­nie było w koście­le Fran­cisz­ka­nów, gdzie nie mógł ode­rwać się od witra­ży. W Neapo­lu zawsze opo­wia­dał mi o obra­zach, a tu nic nie mówił, tyl­ko stał i patrzył z naj­wyż­szym zachwy­tem. Wszyst­ko to nakła­da­ło mu się na obraz Pol­ski sprzed lat i obraz Pol­ski widzia­nej z per­spek­ty­wy Neapo­lu. Jego reflek­sje na ten temat były nie­zwy­kle inte­re­su­ją­ce.  

Do waszych listów dołą­czasz twój wywiad z pisa­rzem, któ­ry uka­zał się w „Prze­kro­ju”. Dla­cze­go jest on dla cie­bie aż tak istot­ny, że posta­no­wi­łeś go zamie­ścić? 

W pier­wot­nej wer­sji miał się on uka­zać w wycho­dzą­cym w Kra­ko­wie „Piśmie”. Gustaw auto­ry­zo­wał go dokład­nie 13 grud­nia 1981 roku, co z oczy­wi­stych powo­dów unie­moż­li­wi­ło uka­za­nie się tek­stu. Dopie­ro dużo póź­niej, kie­dy Her­lin­go­wi pozwo­lo­no już przy­je­chać do Pol­ski, mogłem go opu­bli­ko­wać w „Prze­kro­ju”. A waż­ny jest on dla mnie z kil­ku powo­dów. Gustaw nie­zwy­kle szcze­rze mówi w nim o swo­jej samot­no­ści, o uczu­ciach i prze­my­śle­niach, o któ­rych roz­ma­wia­li­śmy w Neapo­lu. Pada­ją w nim też sło­wa, do któ­rych czę­sto wra­cam: „Pisać tak, by zda­nie było prze­ka­zem nie tyl­ko jasnej i swo­bod­nej myśli, lecz tak­że nie­ustan­ne­go napię­cia moral­ne­go, by w sło­wie żył całym sobą ten, kto je wypo­wia­da jako swo­ją odważ­ną praw­dę”.  

Dla­cze­go w tym momen­cie zde­cy­do­wa­łeś się na wyda­nie tych listów? 

Przez lata o tym nie myśla­łem, tak jak o opu­bli­ko­wa­niu mojej kore­spon­den­cji ze Sła­wo­mi­rem Mroż­kiem, Janem Kot­tem i kil­ko­ma inny­mi waż­ny­mi dla mnie oso­ba­mi. Ale przy­je­cha­ła do Kra­ko­wa cór­ka Gusta­wa, Mar­ta. Sie­dzie­li­śmy przy kawie w Kle­zmer Hois Wojt­ka Orna­ta, któ­ry jest też wła­ści­cie­lem wydaw­nic­twa Auste­ria, i ona zaczę­ła się zasta­na­wiać, czy te małe kar­tecz­ki pisa­ne przez ojca nie uło­ży­ły­by się w książ­kę. Wów­czas pod­ję­li­śmy też decy­zję, że oddam ory­gi­na­ły tych listów do archi­wum, któ­re Mar­ta stwo­rzy­ła w pała­cu Bene­det­to Cro­ce.  

Czy to jest ten pałac, o któ­rym Iwasz­kie­wicz zło­śli­wie pisał: „Bene­det­to Cro­ce był jak bóg, spo­glą­da­ją­cy na ludz­kość wynio­śle ze swo­je­go ponu­re­go pała­cu”? 

Tak, ten sam, nie­opo­dal kościo­ła San­ta Chia­ra. Ale nie ma się cze­go oba­wiać, wca­le nie jest tam tak ponu­ro. Na jed­nym z pię­ter Mar­ta stwo­rzy­ła archi­wum ojca, gdzie może­my zoba­czyć kolek­cję jego ksią­żek i mnó­stwa dro­bia­zgów, bez któ­rych nie mógł się obejść. Są tam też spe­cjal­ne szu­fla­dy, w któ­rych znaj­du­je się mię­dzy inny­mi kore­spon­den­cja pisa­rza. I wła­śnie tam tra­fią ory­gi­na­ły listów, któ­re w Pol­sce uka­żą się nakła­dem wydaw­nic­twa Auste­ria.  

– wykładowca akademicki, reżyser teatralny i operowy.

więcej →

– dziennikarka, publicystka, redaktorka, absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim.

więcej →

Fallback Avatar

(1919–2000) – pisarz, eseista, krytyk literacki, autor dzienników.

więcej →

Powiązane teksty

12.06.2025
Rozmowy

Wszystkie demony Konrada Swinarskiego

Był postacią wyjątkową na mapie teatralnej Polski. Jego przedstawienia w jednych wzbudzały zachwyt, przez innych były ostro krytykowane. Niewielu wiedziało, jak historia Swinarskiego i jego wewnętrzne demony wpływały na los stwarzanych na scenie postaci. Tajemnice te odsłania Beata Guczalska w rozmowie z Magdą Huzarską-Szumiec o książce Konrad Swinarski. Biografia ukryta.