„byle nie za linię koniecznie za linię”

Roman Honet: W wier­szu szkło jest naj­cie­kaw­sze zanim zasty­gnie zapi­sa­łaś: „żeby odkryć miej­sce w słoń­cu peł­ne / strze­li­stych two­rów i ruchu i życia / a to wszyst­ko przede mną i tyl­ko // posta­wić krok w inten­syw­nej otchła­ni któ­ra nie prze­ra­ża”. Widzę tu wyraz nie­po­wstrzy­ma­nej afir­ma­cji życia, pochwa­łę, a na pew­no podziw dla jego dyna­mi­ki, roz­krze­wia­ją­cej się i wszech­ogar­nia­ją­cej, nie­mniej chciał­bym zapy­tać cię o wspo­mnia­ne prze­ra­że­nie, o to, co prze­ra­ża w two­ich wier­szach. Tak­że o to, co prze­ra­ża cie­bie samą, zarów­no w poezji, jak i w życiu.

Aga­ta Puwal­ska: Co mnie w życiu prze­ra­ża? Róż­ne rze­czy – bez­względ­ność, prze­moc i  okru­cień­stwo; kie­dyś prze­ra­ża­ła mnie ciem­ność, póź­niej oba­wia­łam się błę­du. Jak widać, te lęki pocho­dzą z róż­nych reje­strów, nie­któ­re z nich oswo­iłam, inne pew­nie ze mną zosta­ną, lecz chy­ba tym, co teraz wyda­je mi się prze­ra­ża­ją­ce, jest zasty­ga­nie, zamie­ra­nie w bez­ru­chu.

Zabaw­ne, nie­daw­no mia­łam oka­zję prze­pro­wa­dzać wywiad z Asią Muel­ler i zada­łam jej podob­ne pyta­nie, pomy­śla­łam wte­dy, że sama nie chcia­ła­bym go dostać – kar­ma nie­ste­ty wra­ca [śmiech].

Powin­nam się go była jed­nak spo­dzie­wać, ponie­waż w koń­cu o lęku jako domi­nu­ją­cym współ­cze­śnie afek­cie, roz­kła­dzie wię­zi, roz­pa­dzie współ­cze­sne­go czło­wie­ka pisa­łam w mojej dru­giej książ­ce – PARANOI BEBOP, a z kolei wiersz, do któ­re­go nawią­zu­jesz w pyta­niu, a któ­ry jest ostat­nim wier­szem z otwar­tych świa­tów, mówi bar­dzo wyraź­nie o prze­ła­ma­niu lęku.

Jakub Skur­tys pod­czas spo­tka­nia ze mną we Wro­cła­wiu powie­dział, że staw­ką otwar­tych świa­tów jest tego rodza­ju otwar­cie, któ­re nie będzie zwią­za­ne z lękiem, z prze­ra­że­niem. I cho­ciaż nie jest to może jedy­ne „otwar­cie” tej książ­ki, to zga­dzam się, że prze­ła­my­wa­nie lęku jest jed­nym z jej głów­nych napę­dów, bodź­cem do otwie­ra­nia coraz to nowych świa­tów, czy to na pozio­mie jakichś poten­cjal­no­ści inte­lek­tu­al­nych, emo­cjo­nal­nych, czy też testo­wa­nia for­my i języ­ka.

Lęk to prze­cież tak­że narzę­dzie kon­tro­li, zarów­no indy­wi­du­al­nej, jak i spo­łecz­nej, ogra­ni­cze­nie, któ­re może pocho­dzić od innych ludzi, ale rów­nież od nas samych, tłu­mi nadzie­ję i zamy­ka. Z jed­nej stro­ny jego prze­ła­ma­nie jest więc w pew­nym sen­sie koniecz­nym warun­kiem do otwar­cia, do dostrze­że­nia róż­nych poten­cja­łów i moż­li­wo­ści, do posze­rze­nia per­spek­ty­wy. Z dru­giej stro­ny posze­rza­nie per­spek­ty­wy i afir­ma­cja świa­ta, kon­takt z tym, co nas ota­cza, poma­ga­ją prze­ła­my­wać wła­śnie ten lęk. Zakła­dam, że do afir­ma­cji jesz­cze wró­ci­my, dla­te­go tu chcia­ła­bym jedy­nie zazna­czyć, że celo­wo powie­dzia­łam „świa­ta”, a nie „życia”, bo chcia­ła­bym odejść od opo­zy­cji „życie – śmierć”: świat w tym kon­tek­ście wyda­je mi się szer­szym poję­ciem, mie­ści w sobie i życie, i śmierć, ina­czej roz­kła­da­ją się akcen­ty.

Ale wra­ca­jąc do prze­ra­że­nia i zamie­ra­nia w bez­ru­chu, zasty­ga­nia – poezja w pewien spo­sób ten lęk we mnie roz­bra­ja ze wzglę­du na swo­ją wie­lo­znacz­ność, wie­lość form, kształ­tów, tema­tów i nastro­jów. Podo­ba mi się, że umoż­li­wia cią­gły ruch. Zmu­sza mnie tak­że do kwe­stio­no­wa­nia moich poglą­dów, nawy­ków myślo­wych, więc spo­ro przede mną otwie­ra.

A co mnie prze­ra­ża w moich wier­szach? Zwy­kle mnie nie prze­ra­ża­ją [śmiech], może naj­wy­żej cza­sem prze­ra­ża mnie coś, co wyczy­tam w nich o sobie, o innych… W życiu czę­sto róż­ne rze­czy racjo­na­li­zu­je­my, wypie­ra­my, wcho­dzi­my w tryb tak zwa­ne­go odłą­czo­ne­go obroń­cy – „odłą­czo­ny obroń­ca patrzy a jak­by nie doty­kał isto­ty”, a w poezji, przy­naj­mniej tak jak ją rozu­miem, jak sta­ram się pisać, tej „isto­ty” już trze­ba dotknąć…

Ale mimo wszyst­ko prze­wa­ża brak prze­ra­że­nia, bo w koń­cu:

Dla mnie wiersz w ogó­le jest rucho­mym two­rem: na eta­pie pisa­nia – kie­dy zesta­wiam fra­zy, pró­bu­ję słów i prze­rzut­ni, ale tak­że wów­czas, gdy już zosta­nie zapi­sa­ny, a potem wydru­ko­wa­ny. Nadal nie zasty­ga. Gdy ma odpo­wied­ni poten­cjał, odkry­wa się w każ­dym kolej­nym czy­ta­niu. Czę­sto naj­cie­kaw­sze są i naj­wię­cej mówią te nie do koń­ca zapla­no­wa­ne tre­ści, poło­żo­ne tak tro­chę obok głów­nej linii tek­stu. Dla mnie pra­ca z wier­szem to pew­ne­go rodza­ju sprzę­że­nie zwrot­ne – ja wpły­wam na tekst, a on wpły­wa na mnie. Dla­te­go tyl­ko w poezji „wyj­ście się odsła­nia, gdy dotrę do ścia­ny”.

Być może wyłącz­nie arty­ści wie­dzą, że to nie masa two­rzy pięk­no, lecz pro­por­cja, że roz­ko­szo­wać moż­na się jedy­nie tym, cze­go jest mało. Jak odnio­sła­byś te sło­wa do two­je­go czy­ta­nia i pisa­nia lite­ra­tu­ry?

Tak, pro­por­cje są waż­ne, a „mało” cza­sem może zna­czyć rów­nież „wie­le”.

Ope­ro­wa­nie bra­kiem i nad­mia­rem to nie­ustan­ny balans, któ­ry musi być, przy­naj­mniej moim zda­niem, na bie­żą­co dosto­so­wy­wa­ny do opo­wie­ści – nie ma uni­wer­sal­nej pro­por­cji.

Jeśli cho­dzi o pisa­nie, w róż­nych książ­kach sto­so­wa­łam róż­ne pro­por­cje. W mojej debiu­tanc­kiej hace!, gdzie nad­miar był klu­czo­wy, żeby stwo­rzyć wra­że­nie cha­osu i prze­bodź­co­wa­nia, wywo­łać efekt przy­tło­cze­nia czy­tel­nicz­ki, „mało” było cał­kiem pojem­ne [śmiech].

Z kolei w PARANOI BEBOP te akcen­ty roz­kła­da­ły się ina­czej, zarów­no jeśli cho­dzi o natę­że­nie obra­zów, jak i o roz­kład wer­sów w wier­szu, roz­miesz­cze­nie wer­sów na stro­nie. Obok nad­mia­ru coraz czę­ściej poja­wiał się rów­nież brak, któ­ry był koniecz­ny, żeby wytwo­rzyć odpo­wied­ni nastrój – para­noi, zagu­bie­nia, lęku, podró­ży w prze­strze­ni kosmicz­nej. Poja­wi­ły się więc wier­sze z fra­za­mi roz­rzu­co­ny­mi na stro­nie, z wizu­al­ny­mi pau­za­mi, a w sfe­rze języ­ko­wej – czę­ściej ści­na­łam sło­wa i ryt­my, aby fra­za lepiej brzmia­ła, by jej melo­dia była bar­dziej nie­oczy­wi­sta i przy­po­mi­na­ła bebo­po­wy rytm.

Nato­miast w otwar­tych świa­tach te pro­por­cje musia­łam wywa­żyć jesz­cze ina­czej. Nie chcia­łam już jed­no­znacz­nie prze­bodź­co­wy­wać czy nie­po­ko­ić czy­tel­ni­ka. Atmos­fe­ra otwar­tych… opar­ta jest na sprzecz­no­ściach, „cią­głej pra­cy koli­zji”, a jed­ną z nich jest wła­śnie gra bra­kiem i nad­mia­rem. Są więc miej­sca, w któ­rych wyha­mo­wu­ję, żeby okre­ślo­ne fra­zy mia­ły szan­sę wybrzmieć, zadzia­łać, momen­ty, w któ­rych jest „mniej” niż „wię­cej”, ale są rów­nież takie, kie­dy nad­miar jest mi nie­zbęd­ny, i wte­dy bez obaw po nie­go się­gam, wpro­wa­dzam róż­no­rod­ne, cza­sem nie­co sur­re­al­ne obra­zy. By stwo­rzyć okre­ślo­ny nastrój, wywo­łać emo­cje, trze­ba nie­ustan­nie wywa­żać – jakie­go kali­bru obraz wyko­rzy­stać, na co naci­snąć, a co odpu­ścić?

W ogó­le wyda­je mi się, że ta odpo­wied­nia pro­por­cja mię­dzy bra­kiem a nad­mia­rem „gra” w książ­kach na bar­dzo róż­nych pozio­mach, nie tyl­ko na pozio­mie poszcze­gól­nych wer­sów i wier­szy, ale tak­że w książ­ce jako cało­ści, a wspo­mnia­ny balans wyma­ga sub­tel­nych środ­ków. Z jakim pod­mio­tem mamy do czy­nie­nia: wyra­zi­stym czy led­wie widocz­nym? W moich wier­szach chy­ba czę­ściej tego pod­mio­tu jest wła­śnie mało, a nie dużo [śmiech]. Jak powin­na wyglą­dać struk­tu­ra cało­ści i roz­ło­że­nie akcen­tów?

Mnie oso­bi­ście fascy­nu­je podej­ście do pro­por­cji, któ­re jest widocz­ne na przy­kład w japoń­skim malar­stwie i drze­wo­ry­cie, w szcze­gól­no­ści w słyn­nych „obra­zach prze­pły­wa­ją­ce­go świa­ta”. Jest moc­no zde­cen­tra­li­zo­wa­ne, nie­oczy­wi­ste, świet­nie posłu­gu­je się i „gra” bra­kiem i nad­mia­rem, akcen­tem prze­nie­sio­nym na obrze­ża.

A jak to się ma do czy­ta­nia prze­ze mnie lite­ra­tu­ry? To tak­że zale­ży. Z jed­nej stro­ny zda­rza­ło mi się, że po prze­czy­ta­niu jakiejś obszer­nej powie­ści odczu­wa­łam smu­tek, bo było mi jej mało, z dru­giej stro­ny zda­rza­ło się tak­że, że czy­ta­jąc mini­ma­li­stycz­ny, krót­ki wiersz, już w poło­wie byłam tro­chę znu­żo­na. A cza­sa­mi zupeł­nie odwrot­nie [śmiech]. Wyda­je mi się, że brak i nad­miar gra­ją w lite­ra­tu­rze, w ogó­le w sztu­ce, na bar­dzo szcze­gól­nych zasa­dach, a opi­su­ją­ce je pro­por­cje ule­ga­ją nie­ustan­nym zmia­nom i prze­su­nię­ciom.

I chy­ba trud­no o jed­no­znacz­ny, spraw­nie odmie­rzo­ny prze­pis na „roz­kosz” [śmiech]. Ona może wyni­kać z wie­lu prze­ni­ka­ją­cych się ele­men­tów, uwa­run­ko­wań, czyn­ni­ków, czę­sto sprzecz­nych, a może – tyl­ko z jed­ne­go,  z tego, któ­ry umy­ka, któ­ry trud­no uchwy­cić, i bywa, że wspo­mnia­ne „mało” nie wystar­czy, że potrzeb­ne jest „wię­cej, wię­cej”, bo w koń­cu „z cze­go wyni­ka uby­wa­nie słów / czy na pew­no z pre­cy­zji”?

A czy w ogó­le w sztu­ce zawsze cho­dzi o pięk­no?

Nie sądzę. Wie­lo­krot­nie sztu­ka i jej roz­ma­ite ema­na­cje pod­le­ga­ły pew­nym manie­rom, cza­sem z nich powsta­wa­ły, cza­sem im słu­ży­ły, manie­ry te bywa­ły przyj­mo­wa­ne dobro­wol­nie albo narzu­co­ne. Z lat, a wła­ści­wie wie­ków, i to grec­kich, więc znacz­nie wcze­śniej­szych, mógł­bym przy­wo­łać ide­ał kalo­ka­ga­tii – prze­trwał do śre­dnio­wie­cza, oso­bi­ście myślę, że w pew­nym sen­sie do dzi­siaj. Nie­mniej poezja cza­sem nie­sie w sobie pięk­no odmien­ne. Może ono wyni­kać z błę­du, o czym wspo­mnia­łaś i do cze­go jesz­cze wró­ci­my, ale tak­że może się brać z napię­cia, z kaden­cji sło­wa.

A cza­sem z brzy­do­ty… Pięk­no to subiek­tyw­na kate­go­ria i mówiąc o sztu­ce, zwy­kle chy­ba przed nią ucie­kam.

Ale jeśli już mam się do niej odno­sić, nie utoż­sa­mia­ła­bym jej z jakimś sty­lem czy gatun­kiem, raczej z kon­kret­nym utwo­rem, dzie­łem, w któ­rym w wyni­ku róż­nych zabie­gów lub splo­tów oko­licz­no­ści to pięk­no zaist­nia­ło.

Na pew­no w przy­pad­ku wier­szy bywa to zwią­za­ne z napię­ciem i kaden­cją, melo­dią wier­sza, ale tak­że z inny­mi czyn­ni­ka­mi – na przy­kład suge­styw­nym obra­zem, któ­ry sam w sobie wca­le nie musi być pięk­ny.

Zapew­ne wie­le czy­tel­ni­czek i czy­tel­ni­ków sądzi, że poezja powsta­je wów­czas, gdy w codzien­nych zja­wi­skach poeta dostrze­ga coś wię­cej, wizję. Nie­wy­klu­czo­ne, że moż­na to uznać za podej­ście pla­to­nicz­ne i sen­ty­men­tal­ne. Może dla­te­go, że zapew­ne wie­lu oso­bom czy­ta­ją­cym – rów­nież piszą­cym, to moż­li­we – zapew­ne bliż­sze jest prze­ko­na­nie prze­ciw­ne – że poezja rodzi się wte­dy, gdy poeta z siłą wizjo­ner­skie­go umy­słu dostrze­że w zja­wi­skach rze­czy­wi­stość. Czy któ­reś z dwóch powyż­szych spoj­rzeń prze­ma­wia do cie­bie w więk­szym stop­niu, a jeśli tak, to dla­cze­go? 

Two­je pyta­nie sko­ja­rzy­ło mi się z czymś, o co nie­daw­no na spo­tka­niu zapy­tał mnie Gustaw Owczar­ski, a mia­no­wi­cie, czy moje wier­sze są abs­trak­cyj­ne czy reali­stycz­ne. Oczy­wi­ście obsta­wa­łam przy tym, że są bar­dzo reali­stycz­ne [śmiech], bo więk­szość obra­zów, któ­ra do nich tra­fia, jest inspi­ro­wa­na tym, co real­ne i praw­dzi­we, co zoba­czy­łam, usły­sza­łam, o czym prze­czy­ta­łam. I tak na przy­kład latar­nia z pio­ru­nów to praw­dzi­we zja­wi­sko, wystę­pu­ją­ce w Wene­zu­eli, w miej­scu, gdzie rze­ka Cata­tum­bo wpa­da do jezio­ra Mara­ca­ibo – wła­śnie w to miej­sce pio­ru­ny biją cały­mi dnia­mi przez znacz­ną część roku. Z kolei „nie­bie­skie futry­ny czer­wo­ne lam­pio­ny i oko nad wej­ściem” to kra­kow­ska Cafe Sza­fe, nato­miast straż­nicz­ka jaja to tytuł jed­ne­go z obra­zów Leono­ry Car­ring­ton.

Ta dziw­ność, czy może wra­że­nie abs­trak­cji obec­ne w moich wier­szach wyni­ka­ją więc w więk­szym stop­niu ze spo­so­bu patrze­nia na świat, dostrze­ga­nia całej jego zło­żo­no­ści, wszyst­kich para­dok­sów, absur­dów, wąt­pli­wo­ści czy sprzecz­no­ści. Nie są więc dla mnie celem, nie wytwa­rzam ich sztucz­nie, żeby czy­tel­nik miał więk­szy fun, one po pro­stu są dla mnie nie­od­łącz­ną czę­ścią rze­czy­wi­sto­ści, czy może nasze­go widze­nia świa­ta.

W ogó­le poezja jest, moim zda­niem, spe­cy­ficz­nym spo­so­bem patrze­nia na świat. Umoż­li­wia kon­den­sa­cję tego, co real­ne, przyj­mo­wa­nie róż­nych per­spek­tyw, odda­la­nie rze­czy pozor­nie bli­skich i zesta­wia­nie tego, co odle­głe. Dzię­ki niej moż­na dostrzec, że czę­sto ta real­ność jest nie­zmier­nie zaska­ku­ją­ca i nie­sa­mo­wi­ta, „dzi­wacz­na i oso­bli­wa”, jak by powie­dział Mark Fisher, ale nie nud­na.

I para­dok­sal­nie te wszyst­kie zabie­gi według mnie nie mają na celu ode­rwa­nia się od świa­ta, lewi­to­wa­nia. Prze­ciw­nie, dzię­ki nim moż­na osta­tecz­nie poczuć świat, poczuć to, co real­ne, i uzie­mić się, dla­te­go poezja może tak wie­le otwie­rać, a dzię­ki niej „moż­na się odbić / odzy­skać utra­co­ne prze­strze­nie odna­leźć w miej­scu nie do pomy­śle­nia”.

A jeśli zna­leź­li­śmy się wła­śnie przy miej­scu nie do pomy­śle­nia, przy­cho­dzi mi na myśl jeden z ese­jów ze świet­ne­go zbio­ru Roge­ra Cail­lo­is Odpo­wie­dzial­ność i styl, w któ­rym padło zda­nie: „Obraz prze­cież musi być zawsze wyobra­żal­ny”. Czy­ta­łam go w cza­sie pisa­nia haki! i pomy­śla­łam sobie: czy na pew­no? I jak to się ma do jego zako­twi­cze­nia w real­nym? Cza­sem prze­cież o ileż trud­niej jest nam wyobra­zić sobie rze­czy, zja­wi­ska, kon­cep­cje, któ­re real­nie ist­nie­ją, są dowie­dzio­ne na przy­kład przez nauki ści­słe, niż te, któ­re nigdy nie ist­nia­ły i ist­nieć nie będą. Czy więc roz­wi­ja­nie wyobraź­ni, któ­re tak­że jest prze­cież dome­ną poezji, nie powin­no pole­gać wyłącz­nie na tym, by two­rzyć coś, co nie ma pra­wa zaist­nieć, ale rów­nież na tym, by sta­rać się w jakimś stop­niu zoba­czyć to, co jest, ale wykra­cza poza nasze pozna­nie?

Rze­czy­wi­ście w tym kon­tek­ście, cza­sem na sty­ku tych róż­nych skon­den­so­wa­nych real­no­ści, w zesta­wie­niu pozor­nie nie­przy­sta­ją­cych do sie­bie obra­zów, w prze­kro­cze­niu języ­ka, czy­li po pro­stu w poezji – rodzi się wizja, ten poten­cjał zmia­ny, jakie­goś prze­su­nię­cia czy otwar­cia, zga­sze­nia tej rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra jest, i pomy­śle­nia sobie jakiejś innej, w odmien­nym, zmie­nio­nym już wymia­rze:

Wspo­mnia­łaś, że trud­niej jest wyobra­zić nam sobie pew­ne rze­czy, zja­wi­ska, kon­cep­cje, któ­re real­nie ist­nie­ją, co zosta­ło dowie­dzio­ne przez nauki ści­słe, niż te, któ­re nigdy nie ist­nia­ły i ist­nieć nie będą. Zapew­ne tak, trud­niej. Może tu war­to odnieść się do współ­cze­snych nauk ści­słych, ponie­kąd ele­men­tar­nych, ponie­waż wykła­da­nych już w szko­le pod­sta­wo­wej: atom skła­da się z jądra, to zaś z pro­to­nów i neu­tro­nów, a wokół nie­go nie­ustan­nie lata­ją elek­tro­ny. Nie chciał­bym mie­szać w to pla­zmy, czwar­te­go sta­nu sku­pie­nia mate­rii, w któ­rym cząst­ki są tak roz­grza­ne i nała­do­wa­ne, że nie two­rzą ato­mów, lecz roz­dzie­la­ją się na jony i elek­tro­ny, dla­te­go przy­wo­łam tabli­cę Men­de­le­je­wa, gdzie to wszyst­ko zosta­ło tak ści­śle i ele­ganc­ko roz­pi­sa­ne, że przy­kła­do­wo elek­tro­nów jest tyle a tyle, i owszem, jest, ale już przed­sta­wie­nie tego w spo­sób wizu­al­ny, czy­li że krą­żą wokół jądra ato­mu tak jak pla­ne­ty wokół Słoń­ca – to jedy­nie sche­mat, pewien abs­trakt, mimo to przy­swa­ja­my go jako praw­dzi­wy obraz, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści atom wca­le tak nie wyglą­da.

Mówiąc o tej trud­no­ści wyobra­ża­nia sobie nie­któ­rych real­nych rze­czy i zja­wisk, myśla­łam o wie­lu wymia­rach, któ­re ist­nie­ją, a któ­rych nie postrze­ga­my, o efek­cie obser­wa­to­ra – patrzy­my na świat, pod­glą­da­my go i wte­dy funk­cjo­nu­je on zupeł­nie ina­czej, niż gdy nasze spoj­rze­nia są odwró­co­ne. Ale myśla­łam rów­nież bar­dziej abs­trak­cyj­nie – o ide­ach, „świa­tach moż­li­wych”, któ­re pozo­sta­ją do wyobra­że­nia.

Tu docho­dzi­my do wspo­mnia­ne­go przez cie­bie sche­ma­tu, któ­ry uprasz­cza, ale nie jest rze­czy­wi­stym obra­zem. Mamy natu­ral­ną skłon­ność do myśle­nia sche­ma­ta­mi, bo uła­twia­ją one bie­żą­ce funk­cjo­no­wa­nie, ale na głęb­szym pozio­mie zazwy­czaj nie poma­ga­ją, prze­ciw­nie – mogą ogra­ni­czać.

Zapi­su­jesz: „ruszyć prze­strzeń w burzy śpie­wa­ją­ce pta­ki” albo „to nie­bez­piecz­ne / zoba­czyć mecha­nizm”. Pomy­śla­łem, że te śpie­wa­ją­ce pta­ki i ów mecha­nizm to życie afir­mu­ją­ce – i świat, i samo sie­bie – życie, któ­re trwa, nie­usta­ją­co. Tak jak zapi­sa­łaś w innym wier­szu: „jeśli się nie sta­ło nie może się skoń­czyć”. Tutaj mógł­bym, zapew­ne zbyt mecha­nicz­ne, zapy­tać, czy ty owym życiem bez­gra­nicz­nie się upa­jasz, może dla­te­go wybra­łem odmien­ne pyta­nie: co moż­na stra­cić, co moż­na prze­ga­pić, patrząc na świat w ten spo­sób? Cze­go nie widzi się przez „w burzy śpie­wa­ją­ce pta­ki”? Może nawet: cze­go nigdy się nie zoba­czy? Dla­cze­go widok „mecha­ni­zmu” może się oka­zać nie­bez­piecz­ny?

Hmm, chy­ba odwró­ci­ła­bym to pyta­nie i zapy­ta­ła, co moż­na stra­cić, nie­ustan­nie kon­tem­plu­jąc stra­tę, bywa, że nie zawsze real­ną, zamy­ka­jąc się i nie widząc nicze­go poza nią. Chy­ba znacz­nie wię­cej.

Ale żeby odpo­wie­dzieć na two­je pyta­nie, naj­pierw muszę roz­gra­ni­czyć kil­ka rze­czy i nawią­zać do afir­ma­cji, któ­ra – jak rozu­miem – jest według cie­bie „upa­ja­niem się życiem”. Przy­to­czy­łeś frag­ment o burzy i pta­kach, pozwól jed­nak, że przy­to­czę go sze­rzej, brzmi tak:

W tym frag­men­cie istot­ne jest dla mnie zesta­wie­nie nie­mo­cy, odłą­cze­nia, bez­ru­chu, wresz­cie pust­ki (wspo­mnia­ny wers koń­czy się sło­wem „nic”) z dzia­ła­niem, ruchem z wer­su ostat­nie­go. Ale ten ruch nie jest łatwy i nie przy­cho­dzi bez wysił­ku. Żeby wydo­być się z odłą­cze­nia, żeby w „burzy” dostrzec/usłyszeć „śpie­wa­ją­ce pta­ki”, trze­ba naj­pierw ruszyć całą prze­strzeń. Czy to w ogó­le moż­li­we? Uru­cho­mie­nie prze­strze­ni, prze­su­nię­cie jej o mili­metr? Fizycz­nie nie­ko­niecz­nie, w umy­śle może tak, jeśli chce­my coś otwie­rać, a nie­ko­niecz­nie zamy­kać, nie­mniej nadal jest to połą­czo­ne z ogrom­nym tru­dem – to meta­fo­ra wysił­ku, któ­ry trze­ba pod­jąć. Odstęp mię­dzy sło­wa­mi „ruszyć” i „prze­strzeń” jesz­cze ten trud pod­kre­śla.

Afir­ma­cja świa­ta (w tym życia), jego zasad i tajem­nic, przy­naj­mniej tak jak ją rozu­miem, nie jest więc pro­stym „upa­ja­niem się”. Afir­ma­cja nie jest łatwa, nie dzie­je się wyłącz­nie w sprzy­ja­ją­cych warun­kach na łące, gdy świe­ci słoń­ce, lecz wie­le wyma­ga, cza­sem wydo­by­cia się z wła­snych ogra­ni­czeń, wyj­ścia poza i zobaczenia/usłyszenia tego, co o wie­le cich­sze, sub­tel­niej­sze niż burza. A w dodat­ku nie jest sta­nem, któ­ry trwa wiecz­nie, ponie­waż w koń­cu „po każ­dej eks­ta­zie przy­cho­dzi / zwąt­pie­nie”. Wysi­łek trze­ba więc podej­mo­wać nie­ustan­nie na nowo, ale prze­cież „gdy cień nagle wyprze­dza gdy układ nie pozwa­la biec / sens wytrą­ca się w każ­dym kolej­nym / doświad­cze­niu zapach mchu prze­ni­ka komór­ki”.

Cze­go nigdy się nie zoba­czy? Widze­nie jest indy­wi­du­al­ne. Każ­dy ma wła­sne ogra­ni­cze­nia. Mimo wszyst­ko w tego rodza­ju doce­nia­ją­cym świat widze­niu nie cho­dzi prze­cież o to, żeby odwra­cać wzrok od rze­czy przy­krych i trud­nych, ponie­waż one rów­nież są klu­czo­wą czę­ścią doświad­cze­nia, tego gan­de­row­skie­go „wtrą­ce­nia w dozna­nie”. Myślę, że to widze­nie wię­cej otwie­ra, niż zamy­ka, raczej posze­rza, niż zawę­ża. Po pro­stu może dowar­to­ścio­wu­je świat taki, jakim jest, z jego brzy­do­tą i pięk­nem, z życiem i jego ulot­no­ścią, więc tak­że z utra­tą i śmier­cią.

A mecha­nizm? I jego pozna­nie? Przy­wo­łu­jesz fra­zę „to nie­bez­piecz­ne zoba­czyć mecha­nizm”, ale pomi­jasz dru­gą, chy­ba istot­niej­szą – „to wyzwa­la­ją­ce zoba­czyć mecha­nizm” z inne­go wier­sza fala por­to­wa. W mojej książ­ce świa­do­mie zde­rzam te dwie fra­zy, żeby uchwy­cić napię­cie mię­dzy chę­cią odwró­ce­nia wzro­ku od tego, co trud­ne, od pozna­nia, któ­re nie­ko­niecz­nie może pro­wa­dzić do łatwych czy przy­jem­nych dla nas wnio­sków, a jed­nak otwie­ra­ją­cym i wyzwa­la­ją­cym poten­cja­łem tak trud­ne­go pozna­nia.

Łukasz Woj­tu­sik w roz­mo­wie ze mną w swo­im Alfa­be­cie Woj­tu­si­ka zauwa­żył, że samo ist­nie­nie jakie­goś mecha­ni­zmu, zarzą­dza­nie nim stoi w sprzecz­no­ści z otwar­to­ścią świa­tów. To praw­da, i wła­śnie dla­te­go koniecz­ne jest pozna­nie i obser­wo­wa­nie tych ukry­tych mecha­ni­zmów i pra­wi­dło­wo­ści (tak­że indy­wi­du­al­nych, kul­tu­ro­wych czy spo­łecz­nych), żeby cza­sem móc wyjść poza nie, coś sobie otwo­rzyć, choć pew­nie nie zawsze jest to moż­li­we.

Z jed­nej stro­ny zoba­cze­nie mecha­ni­zmu, skon­fron­to­wa­nie się z czymś, cze­go może nie ocze­ki­wa­li­śmy, co cza­sem wywra­ca nasz świat do góry noga­mi, jest nie­bez­piecz­ne w tym sen­sie, że nie­raz może­my tego nie unieść. Z dru­giej stro­ny, jeśli uda się zmie­rzyć z tym nie­bez­pie­czeń­stwem, jeśli „usta­niesz skok tę wła­sną wadli­wość / a może zdo­łasz roz­gnieść wąt­pli­wo­ści”, to wte­dy dosyć łatwe sta­je się roz­sze­rze­nie per­spek­ty­wy, uświa­do­mie­nie sobie, że:

Cza­sem wra­ca­ją do mnie moje puste miej­sca: dwo­rzec kole­jo­wy w mia­stecz­ku, daw­niej obsy­pa­ny lawi­ną schną­cych, poszar­pa­nych liści albo widzia­ny wio­sną, z ław­ka­mi ukry­ty­mi w łagod­nym cie­niu topo­li i buków, cza­sem dom towa­ro­wy o prze­szklo­nej witry­nie i restau­ra­cja „Zdro­jo­wa” zaraz obok, pod­zie­mia w par­ku i oszro­nio­ne latar­nie w zimo­we noce, nawet każ­da uli­ca roz­po­zna­wa­na z naj­więk­szą nie­chę­cią i tru­dem, jak­by zna­ne mi mia­stecz­ko zapa­dło się pod zie­mię, ustę­pu­jąc miej­sca swo­jej zde­for­mo­wa­nej kopii. Pozwo­li­łem sobie wspo­mnieć o tym doświad­cze­niu, ponie­waż w wier­szu drze­wa w skraj­ni zapy­ta­łaś: „co lubisz w wol­nej chwi­li?”. Odpo­wie­dzia­łaś sobie natych­miast: „nie ma tego wie­le, ot pre­cy­zyj­ne / wypeł­nia­nie plam”. Jakie są two­je „puste miej­sca”? Czym wypeł­niasz wspo­mnia­ne pla­my? Dodam: po czym albo po kim zosta­ły te pla­my? A może nie są ani po czymś, ani po kimś, lecz wyzna­czy­łaś im odmien­ny los – może są prze­zna­czo­ne dla cze­goś / dla kogoś?

To cie­ka­we, chy­ba ina­czej patrzy­my na to, co puste. Te przy­to­czo­ne przez cie­bie miej­sca dla mnie nie są puste, są peł­ne przed­mio­tów, szcze­gó­łów, deta­li, barw, tu od razu na myśl przy­cho­dzi mi fra­za z wier­sza beto­no­we śmi­gło – „tło sta­je się boha­te­rem”.

Wła­śnie ten efekt w pew­nym sen­sie chcia­łam osią­gnąć w otwar­tych świa­tach – jest w nich wie­le róż­no­rod­nych miejsc, przed­mio­tów, zja­wisk, wie­le obra­zów, ale mało ludzi, cza­sem poja­wia­ją się jakieś gło­sy, któ­re nie wia­do­mo skąd i dla­cze­go do nas docho­dzą (czy to więc rze­czy­wi­ście ja pytam, „co robisz w wol­nej chwi­li?”, i sobie odpo­wia­dam?), a któ­re swo­je apo­geum osią­ga­ją w wier­szu festi­wal na pusty­ni – kola­żu z tych gło­sów. Pod­miot lirycz­ny w otwar­tych świa­tach jest z kolei moc­no wyco­fa­ny. Co zabaw­ne, zaraz po wysła­niu książ­ki do dru­ku byłam w muzeum Mang­gha na wysta­wie zaty­tu­ło­wa­nej Back­gro­und, na któ­rej poka­za­no mię­dzy inny­mi komik­sy struk­tu­ral­ne, nie­za­wie­ra­ją­ce kon­kret­nych posta­ci, lecz ele­men­ty struk­tu­ry świa­ta, frag­men­ty gra­ficz­ne komik­sów – kadry, puste dym­ki, czy­li wła­śnie „tło”.

Myślę, że miej­sca nie potrze­bu­ją czło­wie­ka, żeby stać się peł­ne. Ist­nie­ją nie­za­leż­nie od nasze­go ist­nie­nia, są auto­no­micz­ne. Piszę co praw­da „kolej­ni zni­ka­ją zosta­je dużo miej­sca i trze­ba pod­jąć porzu­co­ne / role wchło­nąć reszt­ki z rze­czy”, ale to nie tak, że te prze­strze­nie są puste, że wyma­ga­ją wypeł­nie­nia. Po pro­stu sami przy­pi­su­je­my sobie nie­raz nad­mier­ną rolę, usi­łu­je­my pod­kre­ślić sie­bie i swo­ją wagę przez uda­wa­nie, że coś wypeł­nia­my, a tak napraw­dę nie wypeł­nia­my nicze­go, ponie­waż świat i tak ist­nie­je, nawet bez nas. Co wię­cej, nie­raz nawet nie doce­nia­my spraw­czo­ści tego nasze­go „tła”, tego stop­nia, w jakim na nas wpły­wa, w jaki spo­sób cza­sa­mi kreu­je bieg zda­rzeń. Wyda­je mi się rów­nież, że gra­ni­ca mię­dzy nami a świa­tem nie jest tak ostra, jak mogło­by się nam wyda­wać, a raczej mięk­ka – w koń­cu jeste­śmy jego czę­ścią.

Czym są więc dla mnie puste pla­my? W kon­tek­ście osób i rela­cji to, co już się wyda­rzy­ło, jest wypeł­nio­ne, zakre­ślo­ne. Oso­by, któ­re były mi bli­skie, a z róż­nych przy­czyn ode­szły (doświad­czy­łam w życiu kil­ku tego rodza­ju sytu­acji, rów­nież z powo­du śmier­ci), nie pozo­sta­wia­ją pust­ki, lecz kon­kret­ne doświad­cze­nia, wspo­mnie­nia, prze­ży­cia, emo­cje. Zarów­no ich obec­ność, jak i odej­ście za każ­dym razem zmie­nia­ją mój świat, nie­raz bar­dzo istot­nie, ale nie są to puste pla­my. Chcia­łam, aby wła­śnie to wybrzmia­ło we frag­men­cie z Fun­ky Forest, poema­tu pozo­ru, książ­ki, któ­ra tak­że uka­za­ła się w zeszłym roku, prak­tycz­nie rów­no­le­gle z otwar­ty­mi świa­ta­mi, i jest dla mnie rewer­sem otwar­tych…, się­ga­niem do wewnątrz:

Nato­miast te moje puste pla­my są raczej moż­li­wo­ścia­mi, są tym, co dopie­ro ma się wyda­rzyć, na co cze­kam albo i nie, ale co mimo wszyst­ko ma nadejść, co w jakiś spo­sób się wypeł­ni, być może przy moim udzia­le. Są otwar­ciem, uoso­bie­niem poten­cja­łu, ponie­waż – jak już wcze­śniej zacy­to­wa­łeś – „jeśli się nie sta­ło nie może się skoń­czyć”, są więc dziw­nym rodza­jem nostal­gii zwró­co­nej w przy­szłość, tęsk­no­ty za tym, co nasta­nie. Otwie­ra­nie sobie świa­tów to tak­że usta­na­wia­nie jakichś nowych porząd­ków.

Puste pla­my to rów­nież koniecz­ność odpo­czyn­ku od doświad­cze­nia, spro­wa­dze­nia umy­słu do sta­nu, gdy nie reje­stru­je się i nie prze­twa­rza, bo w koń­cu „waru­nek unie­ru­cho­mie­nia dotknąć nasa­dy myśli”. Tego rodza­ju puste pla­my są koniecz­ne i nie zawsze trze­ba je wypeł­niać, tak jak w wier­szu skrypt z nie­ist­nie­nia:

Wła­śnie w tym sen­sie „puste pla­my” poja­wi­ły się rów­nież w otwar­tych świa­tach jako odstę­py mię­dzy sło­wa­mi, fra­za­mi, wer­sa­mi, jako gra świa­tłem, bie­lą, jako pew­na prze­strzeń, któ­ra umoż­li­wia fra­zom wybrzmie­nie, pozwa­la czy­tel­nicz­ce na wytchnie­nie i jed­no­cze­śnie budu­je napię­cie – prze­strzeń, któ­ra nie doma­ga się wypeł­nie­nia.

Prze­cież nie każ­dą pust­kę da się wypeł­nić. Nie chce­my być prze­cież bogiem bez twa­rzy z fil­mu Spi­ri­ted away, któ­ry aby wypeł­nić pust­kę, poże­rał wszyst­ko, co tyl­ko mógł, a mimo to nie zdo­łał się nasy­cić – to poże­ra­nie było w koń­cu w pew­nym stop­niu zwią­za­ne z przyj­mo­wa­niem przez nie­go cudzych cha­rak­te­rów i emo­cji, ponie­waż sam nie miał okre­ślo­nej for­my.

Jeże­li cho­dzi o for­mę, myślę, że istot­na jest poin­ta drzew w skraj­ni, czy­li: „byle nie za linię koniecz­nie za linię”. Jest w naszej men­tal­no­ści nie tyl­ko jakiś przy­mus wypeł­nia­nia plam, ale tak­że przy­mus dosto­so­wy­wa­nia się do suge­ro­wa­nej, a nawet narzu­ca­nej nam prze­strze­ni, przyj­mo­wa­nia for­my, któ­rą ktoś suge­ru­je, cudzej nar­ra­cji, mimo że prze­cież nie zawsze jest to koniecz­ne czy pożą­da­ne. Cza­sem trze­ba zakwe­stio­no­wać ogra­ni­cze­nia i wyjść poza wyty­czo­ne linie (życio­we, poetyc­kie) – kre­ślić obok, zamiast wypeł­niać pust­kę na siłę.

Okładka książki Agaty Puwalskiej pod tytułem „otwarte światy”.
Agata Puwalska, „otwarte światy”, Kraków–Rybnik–Edynburg: Katalog Press, 2024.

Myślę, że pew­ne miej­sca są jak daty czy rocz­ni­ce, wspie­ra­my się wspo­mnie­niem o nich, gdy czu­je­my się nie­szczę­śli­wi, lecz wów­czas owe miej­sca – przy­wo­ła­ne, wskrze­szo­ne w pamię­ci, ale bez ludzi, któ­rzy znaj­do­wa­li się w nich kie­dyś, w pew­nym cza­sie – nie­wie­le zna­czą. Albo: mar­ne to pocie­sze­nie.

Pozwól, że jesz­cze raz się­gnę do Fun­ky…, tam jest pewien frag­ment: „kie­dy data jest miej­scem, a wśród zie­le­ni prze­szko­dą w przej­ściu / są obłe bia­łe cyster­ny gigan­tycz­ne gąsie­ni­ce tara­su­ją dro­gę”…

Tak, to bywa trud­ne. Daty i rocz­ni­ce – zale­ży, cze­go doty­czą – cza­sem nio­są mi smu­tek, cza­sem radość, nie zawsze są więc dla mnie wspar­ciem. Nie­mniej ty mówisz o „wskrze­sza­niu miejsc”, „przy­wo­ły­wa­niu w pamię­ci”, a ja raczej o prze­by­wa­niu w nich, doświad­cza­niu ich real­no­ści, życia, któ­re w nich pul­su­je, choć nie zawsze jest tym, któ­re chcia­ła­bym zoba­czyć… ale ono jed­nak jest. Myślę, że po pro­stu ina­czej te „puste pla­my” rozu­mie­my, w odmien­ny spo­sób na nie patrzy­my.

Twój wiersz „masaż oka” – z peł­ną mądro­ści fra­zą „ze spo­ko­jem przyj­mo­wać zagu­bie­nie nie wal­czyć / o lep­szy widok” – skło­nił mnie do pyta­nia wła­śnie o pra­cę oka, jeśli moż­na tak powie­dzieć, czy­li o patrze­nie. Chciał­bym zapy­tać, na co ty nie masz siły patrzeć albo co cię szcze­gól­nie dużo kosz­tu­je w patrze­niu? Tak dużo, że prze­sta­jesz wal­czyć o ów „lep­szy widok”?

Ta fra­za, któ­rą zacy­to­wa­łeś, jest tak­że tro­chę prze­kor­na [śmiech].

Ale zanim do niej doj­dę, zostań­my jesz­cze chwi­lę przy oku. W Teo­rii widze­nia, książ­ce, któ­ra wywar­ła na mnie duże wra­że­nie i z któ­rej pocho­dzi jed­no z mott, Wła­dy­sław Strze­miń­ski zapi­sał tak: „W pro­ce­sie widze­nia nie to jest waż­ne, co mecha­nicz­nie chwy­ta oko, lecz to, co czło­wiek uświa­da­mia sobie ze swe­go widze­nia”. Patrze­nie, widze­nie nie jest tyl­ko zasłu­gą oka, choć nie­wąt­pli­wie bez nie­go nic nie mogli­by­śmy zoba­czyć. Nie­mniej obraz, któ­ry zapi­su­je się na siat­ków­ce, zapi­su­je się do góry noga­mi – w tej posta­ci tra­fia do mózgu i dopie­ro mózg ponow­nie go odwra­ca. Wię­cej: prze­twa­rza obraz, czy­li mię­dzy inny­mi daje mu odpo­wied­ni kon­tekst, łączy z pozo­sta­ły­mi infor­ma­cja­mi docie­ra­ją­cy­mi z cia­ła, wresz­cie decy­du­je, co z tym obra­zem zro­bić. Samo widze­nie daje nam nie­wie­le, tak jak pisał Strze­miń­ski – koniecz­na jest świa­do­mość tego, co się widzi.

Wobec tego „lep­szy widok” to ten, któ­ry wię­cej nam uświa­da­mia, pozwa­la wię­cej zro­zu­mieć. Nie cho­dzi­ło mi tutaj o jakąś pozy­cję spo­łecz­ną czy życio­wą, raczej o ogląd sytu­acji, nasze­go bycia w świe­cie, o głę­bię nasze­go widze­nia, ponie­waż w koń­cu sło­wem „widzieć” cza­sem posłu­gu­je­my się zamien­nie ze sło­wa­mi „wie­dzieć” czy „rozu­mieć”. I para­dok­sal­nie ten lep­szy, czy może bar­dziej świa­do­my widok nie zawsze osią­ga­my przez zbli­że­nie się do obiek­tu, na któ­ry patrzy­my, cza­sem prze­ciw­nie – wyma­ga on odda­le­nia:

Jeśli więc cho­dzi o zacy­to­wa­ną przez cie­bie fra­zę, pozwól, że nie­co odda­lę obiek­tyw, tak by przy­to­czyć tro­chę wię­cej z tego wier­sza:

Wyda­je mi się, że teraz ta fra­za w szer­szej wer­sji wybrzmie­wa tro­chę ina­czej, raczej poda­je w wąt­pli­wość spo­koj­ne przyj­mo­wa­nie zagu­bie­nia, niż wyłącz­nie je glo­ry­fi­ku­je. W koń­cu „snu­cie się w labi­ryn­cie” nie jest chy­ba naszym wol­nym wybo­rem [śmiech].

Z kolei labi­ryn­ty są dla mnie meta­fo­rą świa­ta, z całą jego zło­żo­no­ścią i skom­pli­ko­wa­niem. Przy­wo­łu­ją mi na myśl frak­ta­le, czy­li struk­tu­ry, któ­re nie­za­leż­nie od tego, jak je powięk­szyć, cały czas pozo­sta­ją nie­zmier­nie zło­żo­ne. Zamiesz­cza­jąc w mojej książ­ce jako dru­gie mot­to cytat z Man­del­bro­ta, chcia­łam pod­kre­ślić tę zło­żo­ność świa­ta, a w efek­cie trud­ność jego zro­zu­mie­nia i opi­su, choć tak czę­sto przy­cho­dzi poku­sa (a może potrze­ba?) uprosz­cze­nia.

A na co nie mam siły patrzeć? Bra­zy­lij­ska artyst­ka wizu­al­na Adria­na Vare­jão nama­lo­wa­ła cykl trzech obra­zów zaty­tu­ło­wa­ny Eye Wit­nes­ses (Świa­dec­twa Oka). Nawią­zu­je on do popu­lar­nej kie­dyś teo­rii, zgod­nie z któ­rą na siat­ków­ce oka zapi­su­je się rze­ko­mo ostat­ni obraz widzia­ny przez daną isto­tę przed śmier­cią. Cykl Vare­jão skła­da się więc z trzech por­tre­tów kobiet, przy czym każ­da z kobiet zamiast jed­ne­go z oczu ma dziu­rę wydłu­ba­ną w płót­nie, tak jak­by ktoś to oko wyjął z jej twa­rzy. Pod por­tre­tem leży sto­lik z por­ce­la­no­wym okiem, w któ­rym ukry­to jakiś obraz, a tak­że lupa. Jeśli chce się spoj­rzeć głę­biej i zoba­czyć, co kry­je się w oku jed­nej z tych kobiet, jaki był jej ostat­ni widok, trze­ba się­gnąć po lupę i zaj­rzeć do tego por­ce­la­no­we­go oka. Patrze­nie z tej per­spek­ty­wy wyma­ga dodat­ko­we­go dzia­ła­nia, lecz ze wzglę­du na ten szcze­gól­ny kon­tekst czło­wiek oba­wia się tego, co zoba­czy. Chy­ba każ­de­mu trud­no jest patrzeć na zło, na okru­cień­stwa tego świa­ta, na woj­ny, cier­pie­nia, nie­szczę­ścia – to oczy­wi­ste, ale w koń­cu się tę lupę pod­no­si.

Wyda­je mi się więc, że  cza­sem o ten „lep­szy widok” war­to wal­czyć, choć z pew­no­ścią, gdy bra­ku­je siły, przy­cho­dzi ocho­ta, by zamknąć oczy i poczuć się jak bła­zen „któ­ry gło­wą w dół / zwi­sa nad prze­strze­nią wol­ny / od per­spek­ty­wy”.

Na począt­ku tego roku prze­czy­ta­łem roz­mo­wę z Ada­mem Jawor­skim, towa­rzy­szy­ła wyda­niu jego książ­ki. Wywiad prze­pro­wa­dzi­ła Joan­na Muel­ler. Jawor­ski wspo­mniał wów­czas, że w poezji inte­re­su­je go przede wszyst­kim wywo­ły­wa­nie nie­po­ko­ju, dez­orien­to­wa­nie, dopro­wa­dza­nie do kon­tu­zji i kon­fu­zji. Że w sztu­ce zawsze pocią­ga­ła go odwa­ga bycia histe­rycz­nym i sła­bym, tu dodał: „wolę jąka­nie się niż fasa­do­wą, zim­ną twier­dzę opa­no­wa­nia”. A ty? Co wolisz? Oczy­wi­ście jeże­li war­to roz­gra­ni­czać rozu­mie­nie sztu­ki w ten spo­sób, nie­wąt­pli­wie pla­stycz­ny i reto­rycz­ny, może wła­śnie dla­te­go tyle bli­ski praw­dzie, ile naiw­no­ści. 

Wolę wszyst­ko! [śmiech] Ale tak poważ­nie: czy­ta­łam ten wywiad, jest nie­zmier­nie cie­ka­wy. Nato­miast po zasto­so­wa­niu wska­za­nych przez cie­bie kry­te­riów nadal odpo­wiem chy­ba: wolę wszyst­ko, bo uwa­żam, że bar­dzo róż­ne narzę­dzia, środ­ki, meto­dy, czę­sto ze sobą sprzecz­ne, są w lite­ra­tu­rze potrzeb­ne, żeby poka­zać świat i czło­wie­ka w całej jego zło­żo­no­ści.

Wyda­je mi się rów­nież, że czę­sto za fasa­do­wym chło­dem kry­je się ogrom nie­zmier­nie głę­bo­kich i inten­syw­nych emo­cji. Czy­ta­łam ostat­nio książ­kę Joan Didion Błę­kit­ne noce, to pro­za auto­bio­gra­ficz­na, w któ­rej autor­ka poru­sza temat śmier­ci swo­jej cór­ki, i byłam pod wra­że­niem tego, jak pro­wa­dzi nar­ra­cję. Pozor­ny chłód, pre­cy­zyj­ne i nie­zmier­nie kunsz­tow­ne opi­sy nio­sły ze sobą jed­no­cze­śnie inten­syw­ne uczu­cia smut­ku, stra­ty, żalu, ale rów­nież nie­zwy­kle cie­ka­we, cza­sem zaska­ku­ją­ce roz­wa­ża­nia inte­lek­tu­al­ne.

Zafa­scy­no­wa­na jestem jed­nak tak­że pro­zą Cla­ri­ce Lispec­tor, jej książ­ka­mi W pobli­żu dzi­kie­go ser­caPasja według G.H., świet­nie prze­tłu­ma­czo­ny­mi na pol­ski przez Gabrie­la Borow­skie­go i Woj­cie­cha Sawa­lę – tu aku­rat jest histe­ria, roz­pa­sa­na intro­spek­cja, nie­raz ryzy­kow­na, ale pory­wa­ją­ca, total­na, wcią­ga­ją­ca jak nar­ko­tyk.

Przy­wo­ła­łam pro­zę, bo aku­rat te książ­ki zro­bi­ły na mnie ostat­nio ogrom­ne wra­że­nie, ale to samo odno­si się rów­nież do poezji. Gdy­bym więc mia­ła wybrać mię­dzy chło­dem a histe­rią, pozba­wi­ła­bym się czę­ści jakie­goś nie­zmier­nie inte­re­su­ją­ce­go doświad­cze­nia. A prze­cież czę­sto te tak sprzecz­ne środ­ki, wywo­łu­ją­ce rów­nie sprzecz­ne emo­cje, funk­cjo­nu­ją na pozio­mie jed­nej książ­ki. Przy­cho­dzi mi tu na myśl U.S. 1 Muriel Rukey­ser w prze­kła­dzie Mar­ty Koron­kie­wicz.  Pierw­sza część, Księ­ga umar­łych, choć opo­wia­da o nie­zmier­nie poru­sza­ją­cej kata­stro­fie prze­my­sło­wej, napi­sa­na jest w spo­sób nie­zwy­kle chłod­ny, wyraź­nie czer­pią­cy inspi­ra­cję z for­my doku­men­tu. Z kolei zamy­ka­ją­ce książ­kę dwa poema­ty, RejsMorze Śród­ziem­ne, mają zupeł­nie inny, dużo bar­dziej emo­cjo­nal­ny i meta­fo­rycz­ny ton. A jeśli cho­dzi o roz­pa­sa­nie i róż­no­rod­ność for­my z jed­no­cze­sną pre­cy­zją pió­ra – tu nie­do­ści­głym wzo­rem jest dla mnie nie­wąt­pli­wie Anne Car­son w prze­kła­dach Macie­ja Topol­skie­go.

Wyda­je mi się, że Adam Jawor­ski, któ­re­go mia­łam oka­zję ostat­nio poznać i bar­dzo dobrze nam się roz­ma­wia­ło, tro­chę celo­wo pro­wo­ku­je, żeby dowar­to­ścio­wać histe­rię i sła­bość. Myślę, że to tak­że cie­ka­wy gest. Nie­raz stro­ni­my od oka­zy­wa­nia emo­cji (i w życiu, i w sztu­ce), ponie­waż uwa­ża­my to za sła­bość, a para­dok­sal­nie cza­sem wła­śnie w tym tkwi ogrom­na siła.

Z kolei jeśli to pyta­nie kie­ru­jesz raczej w stro­nę mojej poezji i pytasz, z cze­go sama wolę korzy­stać, pisząc, to odpo­wiem tak: „słoń­ce i księ­życ jed­no­cze­śnie” [śmiech]. Na pew­no lubię w poezji ryzy­ko, pró­bo­wa­nie nowych tro­pów, eks­pe­ry­ment, któ­ry cze­muś słu­ży. Lubię zasko­cze­nie, nie­oczy­wi­ste zesta­wie­nia słów, obra­zów, prze­su­nię­cia i zmia­ny w melo­dii, ryt­mie, har­mo­nii, tro­chę tak jak w bebo­pie, w fun­ky czy w  ogó­le w sze­ro­ko poję­tym jaz­zie. Wresz­cie lubię napię­cie, któ­re wyni­ka ze zde­rza­nia czę­sto sprzecz­nych ze sobą ele­men­tów, fraz, myśli.

Zamiast „kon­fu­zja” powie­dzia­ła­bym więc „wie­lo­znacz­ność”, a zamiast „kon­tu­zja” – „inspi­ra­cja błę­dem”.

To fra­pu­ją­ce, ta inspi­ra­cja błę­dem, wra­cam do tego, o czym mówi­li­śmy wcze­śniej: do jakie­go stop­nia według cie­bie – tak w naj­więk­szym skró­cie – przez popeł­nie­nie błę­du w poezji moż­na stwo­rzyć wiersz? Czy ten błąd może być poży­tecz­ny? Sło­wem: czy mylisz się, gdy piszesz? A jeśli tak, to jak się mylisz? Jak to wyglą­da?

Myślę, że na pozio­mie czy­sto tech­nicz­nym błąd jest tak napraw­dę kolej­nym środ­kiem sty­li­stycz­nym – albo raczej gru­pą środ­ków, któ­ra może być nie­zmier­nie poży­tecz­na. W moich wier­szach jest dużo elips, nie­co dziw­nej skład­ni, zda­rza­ją mi się oksy­mo­ro­ny czy zda­nia lustra, żeby wymie­nić jedy­nie część przy­kła­dów, któ­re pury­ści języ­ko­wi mogli­by uznać za błę­dy.

Czy więc mylę się, gdy piszę? I tak, i nie [śmiech]. Albo ina­czej: mylę się, żeby się nie mylić. Świa­do­mie popeł­niam te „błę­dy”, któ­re w pew­nym sen­sie prze­sta­ją nimi być i odsła­nia­ją przede mną coś, na co może bez nich bym nie wpa­dła. Pozwa­la­ją wyjść poza to, co przy­cho­dzi do gło­wy jako pierw­sze, poza pew­ną stre­fę inte­lek­tu­al­ne­go kom­for­tu, zary­zy­ko­wać.

Nie lubię, gdy jest bez­piecz­nie, zwłasz­cza w poezji [śmiech], ponie­waż to dla mnie sfe­ra, w któ­rej nawet „spa­do­chron” nie jest zabez­pie­cze­niem, lecz nie­po­trzeb­nym bala­stem, dobrze więc cza­sem:

Poezja to nie tyl­ko odzwier­cie­dla­nie, cza­sem to tak­że mody­fi­ka­cja, to pomy­śle­nie sobie innych świa­tów, o któ­rym roz­ma­wia­li­śmy wcze­śniej. W tym sen­sie nie­zmier­nie sku­tecz­ne są moim zda­niem róż­ne środ­ki i tech­ni­ki awan­gar­do­we. Wyda­je mi się, że po pro­stu rze­czy­wi­stość dogo­ni­ła (ste­ty? nie­ste­ty?) róż­ne „-izmy” i korzy­sta­nie z nich jest cza­sem koniecz­ne, żeby powie­dzieć coś wię­cej o współ­cze­snym świe­cie i czło­wie­ku.

Wczo­raj prze­czy­ta­łem, że w otwar­tych świa­tach „uczysz patrze­nia”. Znów wró­cił temat oka [śmiech]. Nie­mniej poważ­nie: jak odnio­sła­byś się do tego stwier­dze­nia? Jak byś je roz­wi­nę­ła czy dopre­cy­zo­wa­ła, jeśli rze­czy­wi­ście uczysz patrze­nia? Na co war­to patrzeć? I jak z tym żyć, jak nosić świat i sie­bie w oczach?

A może jak sie­bie nosić w świe­cie? [śmiech]. Bo nawet gdy­by nie wie­dzieć, jak bar­dzo pró­bu­je się z sie­bie wyco­fać i wejść w to, co na zewnątrz, przy­jąć róż­ne per­spek­ty­wy, to w koń­cu i tak nagle daje o sobie znać to ukry­te „w moim mięk­kim wnę­trzu, w otu­li­nie – ego”.

Na pew­no to, jacy jeste­śmy, w znacz­nym stop­niu defi­niu­je nasze spoj­rze­nie, wyzna­cza linie, wzdłuż któ­rych patrzy­my, naszą per­spek­ty­wę. Gdy zoba­czy­łam zdję­cie oblo­dzo­nej Anna­pur­ny, przy­szedł mi na myśl zmię­ty kawa­łek papie­ru, i tak ten obraz tra­fił do wier­sza, ale ktoś inny pew­nie miał­by zupeł­nie odmien­ne sko­ja­rze­nie. Podob­nie nadal nie­zro­zu­mia­ła wyda­je mi się kon­cep­cja spa­lo­ne­go w pił­ce noż­nej („spa­lo­ne­go nie moż­na zro­zu­mieć ale nadal to ulu­bio­ny / frag­ment gry”), cho­ciaż podob­no dzia­ła [śmiech], więc pew­nie to tyl­ko moja per­spek­ty­wa.

W otwar­tych świa­tach pró­bu­ję tę swo­ją per­spek­ty­wę w pewien spo­sób prze­ła­my­wać, dla­te­go piszę „to co ratu­je to spoj­rze­nie w poprzek” i jesz­cze „bycie poza jest bar­dzo wygod­ne patrze­nie na rze­czy / jak­by nie ist­nia­ły od spodu pod powło­kę”.

Sko­ro ty wra­casz do oka, to ja wró­cę do Strze­miń­skie­go i do mot­ta z Teo­rii widze­nia, któ­re otwie­ra książ­kę, czy­li:

Poło­że­nia i wymia­ry zale­żą więc nie tyl­ko
od poło­że­nia i odle­gło­ści przed­mio­tu, lecz rów­nież
i od kie­run­ku spoj­rzeń, jaki­mi oglą­da­my natu­rę.

Kie­ru­nek spoj­rzeń, oglą­da­nie, patrze­nie z róż­nych stron i pod róż­nym kątem, wresz­cie wie­lość tych spoj­rzeń rów­nież mają wpływ na to, jak postrze­ga­my, jak uświa­da­mia­my sobie świat i sie­bie w tym świe­cie, dla­te­go piszę: „ale się odwra­ca punkt wido­ko­wy / jest wgląd w kalej­do­skop”.

Chcia­ła­bym jed­nak odejść od „spoj­rze­nia” jako czyn­no­ści czy­sto tech­nicz­nej na rzecz uświa­da­mia­nia sobie, ponie­waż w koń­cu „nasze spoj­rze­nie na coś” to czę­sto „nasz pogląd na coś”. Pisząc więc o spoj­rze­niach, cały czas mam w gło­wie to dru­gie zna­cze­nie, tym samym spo­sób patrze­nia na świat jest jed­no­cze­śnie spo­so­bem myśle­nia o tym świe­cie, wyklu­wa­nia się w nas okre­ślo­nych poglą­dów, kształ­to­wa­nia opi­nii, czę­sto już abs­trak­cyj­nych. Tak poj­mo­wa­na wie­lo­kie­run­ko­wość spoj­rzeń w natu­ral­ny spo­sób pro­wa­dzi do wie­lo­kie­run­ko­wo­ści myśli, do swo­istych zde­rzeń, koli­zji, a cza­sem nega­cji, ale w kon­se­kwen­cji nie­sie za sobą akcep­ta­cję sprzecz­no­ści:

Mówi­my cały czas o patrze­niu, ale w tej książ­ce spoj­rze­nie prze­ni­ka się z dźwię­kiem, bo w koń­cu spoj­rze­nie jako pogląd czy myśl jest wypo­wia­da­ne:

albo:

Z kolei pod­miot lirycz­ny w tej książ­ce nie tyl­ko jest oto­czo­ny przez obra­zy, ale tak­że przez gło­sy, któ­re nagle poja­wia­ją się zni­kąd jako suge­stie, dyrek­ty­wy, pyta­nia, roz­wa­ża­nia, cza­sem są to wyraź­nie „nie­pro­szo­ne dźwię­ki”, a swo­ją kul­mi­na­cję osią­ga­ją w wier­szu festi­wal na pusty­ni, w któ­rym ta wie­lo­kie­run­ko­wość dźwię­ków i myśli rów­nież zosta­ła poka­za­na. Dla mnie ten wiersz jest dyna­micz­nym prze­ni­ka­niem się idei dźwię­ku i obra­zu, bo w koń­cu jest to zbu­do­wa­ny z gło­sów obraz…

Wyda­je mi się, że struk­tu­ra festi­wa­lu na pusty­ni to tak­że w pewien spo­sób meta­fo­ra poten­cjal­no­ści, nowe otwar­cie ze wzglę­du na odmien­ne uło­że­nie fraz obec­nych w całej książ­ce. Tego rodza­ju otwar­cie, któ­re się poja­wia, ponie­waż te fra­zy – ode­rwa­ne od swo­ich począt­ko­wych wier­szo­wych kon­tek­stów – two­rzą odmien­ną już opo­wieść. W poprzed­nich książ­kach bar­dzo lubi­łam ten zabieg ode­rwa­nia jakie­goś sło­wa, fra­zy od kon­tek­stu, choć zazwy­czaj ten kon­tekst pocho­dził z innej książ­ki, fil­mu, z doko­nań inne­go twór­cy, nato­miast tu posu­wam się chy­ba jesz­cze dalej – sama odci­nam wła­sne kon­tek­sty.

Myślę, że to odno­si się tak­że do życia, kie­dy uwi­kła­ni w jakiś kon­tekst, nie potra­fi­my sobie wyobra­zić, pomy­śleć, że sytu­acja może wyglą­dać zupeł­nie ina­czej. Uwi­kła­nie w kon­tekst nie­raz ogrom­nie znie­wa­la, wywo­łu­je lęk, a „prze­nie­sie­nie” sytu­acji poza okre­ślo­ną sieć sko­ja­rzeń pozwa­la prze­ciąć węzeł, któ­ry wyda­wał się nie­roz­wią­zy­wal­ny, pozwa­la się uwol­nić:

Nie uczę więc patrze­nia, nie cho­dzi­ło mi rów­nież o to, by wska­zy­wać, na co war­to patrzeć – było­by to dosyć ogra­ni­cza­ją­ce i zamy­ka­ją­ce, a otwar­te świa­ty mają pozo­stać otwar­te [śmiech]:

Nie zapo­mi­na­ła­bym tak­że o tym, że ta książ­ka jest otwar­ta na róż­ne dozna­nia zmy­sło­we, choć nie­wąt­pli­wie wzrok jest na pierw­szym pla­nie, mimo to inne zmy­sły oraz cało­kształt nasze­go „dozna­nia” rów­nież są istot­ne, tak jak w wier­szu For­rest Gar­ner w prze­kła­dzie Julii Fie­dor­czuk:

Bo nawet jeśli nie ist­nie­ją kry­te­ria dla patrze­nia
i nie mamy pew­no­ści co widać, jeste­śmy
wtrą­ce­ni w dozna­nie.

Wyda­łaś czte­ry tomy wier­szy, skła­da­ją się na nie­zmier­nie intry­gu­ją­cy pro­jekt poetyc­ki, są gło­sem wyra­zi­stym i osob­nym, choć wolę mówić kró­cej – że stwo­rzy­łaś swój świat. Może to przy­wią­za­nie do liczb prze­ze mnie prze­ma­wia, nie­mniej: gdy­byś mia­ła pod­su­mo­wać naszą roz­mo­wę w czte­rech zda­niach, jak by brzmia­ły?

Ojej, to trud­ne! Ale spró­bu­ję odpo­wie­dzieć frag­men­tem wier­sza struk­tu­ra chmur [śmiech]:

Dzię­ku­ję za roz­mo­wę.

– poetka, autorka czterech tomów wierszy, tłumaczka z języka portugalskiego.

więcej →

– poeta, redaktor, twórca i współtwórca antologii polskiej poezji współczesnej.

więcej →

Powiązane teksty

12.06.2025
Rozmowy

Wszystkie demony Konrada Swinarskiego

Był postacią wyjątkową na mapie teatralnej Polski. Jego przedstawienia w jednych wzbudzały zachwyt, przez innych były ostro krytykowane. Niewielu wiedziało, jak historia Swinarskiego i jego wewnętrzne demony wpływały na los stwarzanych na scenie postaci. Tajemnice te odsłania Beata Guczalska w rozmowie z Magdą Huzarską-Szumiec o książce Konrad Swinarski. Biografia ukryta.