Roman Honet: W wierszu szkło jest najciekawsze zanim zastygnie zapisałaś: „żeby odkryć miejsce w słońcu pełne / strzelistych tworów i ruchu i życia / a to wszystko przede mną i tylko // postawić krok w intensywnej otchłani która nie przeraża”. Widzę tu wyraz niepowstrzymanej afirmacji życia, pochwałę, a na pewno podziw dla jego dynamiki, rozkrzewiającej się i wszechogarniającej, niemniej chciałbym zapytać cię o wspomniane przerażenie, o to, co przeraża w twoich wierszach. Także o to, co przeraża ciebie samą, zarówno w poezji, jak i w życiu.
Agata Puwalska: Co mnie w życiu przeraża? Różne rzeczy – bezwzględność, przemoc i okrucieństwo; kiedyś przerażała mnie ciemność, później obawiałam się błędu. Jak widać, te lęki pochodzą z różnych rejestrów, niektóre z nich oswoiłam, inne pewnie ze mną zostaną, lecz chyba tym, co teraz wydaje mi się przerażające, jest zastyganie, zamieranie w bezruchu.
Zabawne, niedawno miałam okazję przeprowadzać wywiad z Asią Mueller i zadałam jej podobne pytanie, pomyślałam wtedy, że sama nie chciałabym go dostać – karma niestety wraca [śmiech].
Powinnam się go była jednak spodziewać, ponieważ w końcu o lęku jako dominującym współcześnie afekcie, rozkładzie więzi, rozpadzie współczesnego człowieka pisałam w mojej drugiej książce – PARANOI BEBOP, a z kolei wiersz, do którego nawiązujesz w pytaniu, a który jest ostatnim wierszem z otwartych światów, mówi bardzo wyraźnie o przełamaniu lęku.
Jakub Skurtys podczas spotkania ze mną we Wrocławiu powiedział, że stawką otwartych światów jest tego rodzaju otwarcie, które nie będzie związane z lękiem, z przerażeniem. I chociaż nie jest to może jedyne „otwarcie” tej książki, to zgadzam się, że przełamywanie lęku jest jednym z jej głównych napędów, bodźcem do otwierania coraz to nowych światów, czy to na poziomie jakichś potencjalności intelektualnych, emocjonalnych, czy też testowania formy i języka.
Lęk to przecież także narzędzie kontroli, zarówno indywidualnej, jak i społecznej, ograniczenie, które może pochodzić od innych ludzi, ale również od nas samych, tłumi nadzieję i zamyka. Z jednej strony jego przełamanie jest więc w pewnym sensie koniecznym warunkiem do otwarcia, do dostrzeżenia różnych potencjałów i możliwości, do poszerzenia perspektywy. Z drugiej strony poszerzanie perspektywy i afirmacja świata, kontakt z tym, co nas otacza, pomagają przełamywać właśnie ten lęk. Zakładam, że do afirmacji jeszcze wrócimy, dlatego tu chciałabym jedynie zaznaczyć, że celowo powiedziałam „świata”, a nie „życia”, bo chciałabym odejść od opozycji „życie – śmierć”: świat w tym kontekście wydaje mi się szerszym pojęciem, mieści w sobie i życie, i śmierć, inaczej rozkładają się akcenty.
Ale wracając do przerażenia i zamierania w bezruchu, zastygania – poezja w pewien sposób ten lęk we mnie rozbraja ze względu na swoją wieloznaczność, wielość form, kształtów, tematów i nastrojów. Podoba mi się, że umożliwia ciągły ruch. Zmusza mnie także do kwestionowania moich poglądów, nawyków myślowych, więc sporo przede mną otwiera.
A co mnie przeraża w moich wierszach? Zwykle mnie nie przerażają [śmiech], może najwyżej czasem przeraża mnie coś, co wyczytam w nich o sobie, o innych… W życiu często różne rzeczy racjonalizujemy, wypieramy, wchodzimy w tryb tak zwanego odłączonego obrońcy – „odłączony obrońca patrzy a jakby nie dotykał istoty”, a w poezji, przynajmniej tak jak ją rozumiem, jak staram się pisać, tej „istoty” już trzeba dotknąć…
Ale mimo wszystko przeważa brak przerażenia, bo w końcu:

Dla mnie wiersz w ogóle jest ruchomym tworem: na etapie pisania – kiedy zestawiam frazy, próbuję słów i przerzutni, ale także wówczas, gdy już zostanie zapisany, a potem wydrukowany. Nadal nie zastyga. Gdy ma odpowiedni potencjał, odkrywa się w każdym kolejnym czytaniu. Często najciekawsze są i najwięcej mówią te nie do końca zaplanowane treści, położone tak trochę obok głównej linii tekstu. Dla mnie praca z wierszem to pewnego rodzaju sprzężenie zwrotne – ja wpływam na tekst, a on wpływa na mnie. Dlatego tylko w poezji „wyjście się odsłania, gdy dotrę do ściany”.
Być może wyłącznie artyści wiedzą, że to nie masa tworzy piękno, lecz proporcja, że rozkoszować można się jedynie tym, czego jest mało. Jak odniosłabyś te słowa do twojego czytania i pisania literatury?
Tak, proporcje są ważne, a „mało” czasem może znaczyć również „wiele”.
Operowanie brakiem i nadmiarem to nieustanny balans, który musi być, przynajmniej moim zdaniem, na bieżąco dostosowywany do opowieści – nie ma uniwersalnej proporcji.
Jeśli chodzi o pisanie, w różnych książkach stosowałam różne proporcje. W mojej debiutanckiej hace!, gdzie nadmiar był kluczowy, żeby stworzyć wrażenie chaosu i przebodźcowania, wywołać efekt przytłoczenia czytelniczki, „mało” było całkiem pojemne [śmiech].
Z kolei w PARANOI BEBOP te akcenty rozkładały się inaczej, zarówno jeśli chodzi o natężenie obrazów, jak i o rozkład wersów w wierszu, rozmieszczenie wersów na stronie. Obok nadmiaru coraz częściej pojawiał się również brak, który był konieczny, żeby wytworzyć odpowiedni nastrój – paranoi, zagubienia, lęku, podróży w przestrzeni kosmicznej. Pojawiły się więc wiersze z frazami rozrzuconymi na stronie, z wizualnymi pauzami, a w sferze językowej – częściej ścinałam słowa i rytmy, aby fraza lepiej brzmiała, by jej melodia była bardziej nieoczywista i przypominała bebopowy rytm.
Natomiast w otwartych światach te proporcje musiałam wyważyć jeszcze inaczej. Nie chciałam już jednoznacznie przebodźcowywać czy niepokoić czytelnika. Atmosfera otwartych… oparta jest na sprzecznościach, „ciągłej pracy kolizji”, a jedną z nich jest właśnie gra brakiem i nadmiarem. Są więc miejsca, w których wyhamowuję, żeby określone frazy miały szansę wybrzmieć, zadziałać, momenty, w których jest „mniej” niż „więcej”, ale są również takie, kiedy nadmiar jest mi niezbędny, i wtedy bez obaw po niego sięgam, wprowadzam różnorodne, czasem nieco surrealne obrazy. By stworzyć określony nastrój, wywołać emocje, trzeba nieustannie wyważać – jakiego kalibru obraz wykorzystać, na co nacisnąć, a co odpuścić?
W ogóle wydaje mi się, że ta odpowiednia proporcja między brakiem a nadmiarem „gra” w książkach na bardzo różnych poziomach, nie tylko na poziomie poszczególnych wersów i wierszy, ale także w książce jako całości, a wspomniany balans wymaga subtelnych środków. Z jakim podmiotem mamy do czynienia: wyrazistym czy ledwie widocznym? W moich wierszach chyba częściej tego podmiotu jest właśnie mało, a nie dużo [śmiech]. Jak powinna wyglądać struktura całości i rozłożenie akcentów?
Mnie osobiście fascynuje podejście do proporcji, które jest widoczne na przykład w japońskim malarstwie i drzeworycie, w szczególności w słynnych „obrazach przepływającego świata”. Jest mocno zdecentralizowane, nieoczywiste, świetnie posługuje się i „gra” brakiem i nadmiarem, akcentem przeniesionym na obrzeża.
A jak to się ma do czytania przeze mnie literatury? To także zależy. Z jednej strony zdarzało mi się, że po przeczytaniu jakiejś obszernej powieści odczuwałam smutek, bo było mi jej mało, z drugiej strony zdarzało się także, że czytając minimalistyczny, krótki wiersz, już w połowie byłam trochę znużona. A czasami zupełnie odwrotnie [śmiech]. Wydaje mi się, że brak i nadmiar grają w literaturze, w ogóle w sztuce, na bardzo szczególnych zasadach, a opisujące je proporcje ulegają nieustannym zmianom i przesunięciom.
I chyba trudno o jednoznaczny, sprawnie odmierzony przepis na „rozkosz” [śmiech]. Ona może wynikać z wielu przenikających się elementów, uwarunkowań, czynników, często sprzecznych, a może – tylko z jednego, z tego, który umyka, który trudno uchwycić, i bywa, że wspomniane „mało” nie wystarczy, że potrzebne jest „więcej, więcej”, bo w końcu „z czego wynika ubywanie słów / czy na pewno z precyzji”?
A czy w ogóle w sztuce zawsze chodzi o piękno?
Nie sądzę. Wielokrotnie sztuka i jej rozmaite emanacje podlegały pewnym manierom, czasem z nich powstawały, czasem im służyły, maniery te bywały przyjmowane dobrowolnie albo narzucone. Z lat, a właściwie wieków, i to greckich, więc znacznie wcześniejszych, mógłbym przywołać ideał kalokagatii – przetrwał do średniowiecza, osobiście myślę, że w pewnym sensie do dzisiaj. Niemniej poezja czasem niesie w sobie piękno odmienne. Może ono wynikać z błędu, o czym wspomniałaś i do czego jeszcze wrócimy, ale także może się brać z napięcia, z kadencji słowa.
A czasem z brzydoty… Piękno to subiektywna kategoria i mówiąc o sztuce, zwykle chyba przed nią uciekam.
Ale jeśli już mam się do niej odnosić, nie utożsamiałabym jej z jakimś stylem czy gatunkiem, raczej z konkretnym utworem, dziełem, w którym w wyniku różnych zabiegów lub splotów okoliczności to piękno zaistniało.
Na pewno w przypadku wierszy bywa to związane z napięciem i kadencją, melodią wiersza, ale także z innymi czynnikami – na przykład sugestywnym obrazem, który sam w sobie wcale nie musi być piękny.
Zapewne wiele czytelniczek i czytelników sądzi, że poezja powstaje wówczas, gdy w codziennych zjawiskach poeta dostrzega coś więcej, wizję. Niewykluczone, że można to uznać za podejście platoniczne i sentymentalne. Może dlatego, że zapewne wielu osobom czytającym – również piszącym, to możliwe – zapewne bliższe jest przekonanie przeciwne – że poezja rodzi się wtedy, gdy poeta z siłą wizjonerskiego umysłu dostrzeże w zjawiskach rzeczywistość. Czy któreś z dwóch powyższych spojrzeń przemawia do ciebie w większym stopniu, a jeśli tak, to dlaczego?
Twoje pytanie skojarzyło mi się z czymś, o co niedawno na spotkaniu zapytał mnie Gustaw Owczarski, a mianowicie, czy moje wiersze są abstrakcyjne czy realistyczne. Oczywiście obstawałam przy tym, że są bardzo realistyczne [śmiech], bo większość obrazów, która do nich trafia, jest inspirowana tym, co realne i prawdziwe, co zobaczyłam, usłyszałam, o czym przeczytałam. I tak na przykład latarnia z piorunów to prawdziwe zjawisko, występujące w Wenezueli, w miejscu, gdzie rzeka Catatumbo wpada do jeziora Maracaibo – właśnie w to miejsce pioruny biją całymi dniami przez znaczną część roku. Z kolei „niebieskie futryny czerwone lampiony i oko nad wejściem” to krakowska Cafe Szafe, natomiast strażniczka jaja to tytuł jednego z obrazów Leonory Carrington.
Ta dziwność, czy może wrażenie abstrakcji obecne w moich wierszach wynikają więc w większym stopniu ze sposobu patrzenia na świat, dostrzegania całej jego złożoności, wszystkich paradoksów, absurdów, wątpliwości czy sprzeczności. Nie są więc dla mnie celem, nie wytwarzam ich sztucznie, żeby czytelnik miał większy fun, one po prostu są dla mnie nieodłączną częścią rzeczywistości, czy może naszego widzenia świata.
W ogóle poezja jest, moim zdaniem, specyficznym sposobem patrzenia na świat. Umożliwia kondensację tego, co realne, przyjmowanie różnych perspektyw, oddalanie rzeczy pozornie bliskich i zestawianie tego, co odległe. Dzięki niej można dostrzec, że często ta realność jest niezmiernie zaskakująca i niesamowita, „dziwaczna i osobliwa”, jak by powiedział Mark Fisher, ale nie nudna.
I paradoksalnie te wszystkie zabiegi według mnie nie mają na celu oderwania się od świata, lewitowania. Przeciwnie, dzięki nim można ostatecznie poczuć świat, poczuć to, co realne, i uziemić się, dlatego poezja może tak wiele otwierać, a dzięki niej „można się odbić / odzyskać utracone przestrzenie odnaleźć w miejscu nie do pomyślenia”.
A jeśli znaleźliśmy się właśnie przy miejscu nie do pomyślenia, przychodzi mi na myśl jeden z esejów ze świetnego zbioru Rogera Caillois Odpowiedzialność i styl, w którym padło zdanie: „Obraz przecież musi być zawsze wyobrażalny”. Czytałam go w czasie pisania haki! i pomyślałam sobie: czy na pewno? I jak to się ma do jego zakotwiczenia w realnym? Czasem przecież o ileż trudniej jest nam wyobrazić sobie rzeczy, zjawiska, koncepcje, które realnie istnieją, są dowiedzione na przykład przez nauki ścisłe, niż te, które nigdy nie istniały i istnieć nie będą. Czy więc rozwijanie wyobraźni, które także jest przecież domeną poezji, nie powinno polegać wyłącznie na tym, by tworzyć coś, co nie ma prawa zaistnieć, ale również na tym, by starać się w jakimś stopniu zobaczyć to, co jest, ale wykracza poza nasze poznanie?
Rzeczywiście w tym kontekście, czasem na styku tych różnych skondensowanych realności, w zestawieniu pozornie nieprzystających do siebie obrazów, w przekroczeniu języka, czyli po prostu w poezji – rodzi się wizja, ten potencjał zmiany, jakiegoś przesunięcia czy otwarcia, zgaszenia tej rzeczywistości, która jest, i pomyślenia sobie jakiejś innej, w odmiennym, zmienionym już wymiarze:

Wspomniałaś, że trudniej jest wyobrazić nam sobie pewne rzeczy, zjawiska, koncepcje, które realnie istnieją, co zostało dowiedzione przez nauki ścisłe, niż te, które nigdy nie istniały i istnieć nie będą. Zapewne tak, trudniej. Może tu warto odnieść się do współczesnych nauk ścisłych, poniekąd elementarnych, ponieważ wykładanych już w szkole podstawowej: atom składa się z jądra, to zaś z protonów i neutronów, a wokół niego nieustannie latają elektrony. Nie chciałbym mieszać w to plazmy, czwartego stanu skupienia materii, w którym cząstki są tak rozgrzane i naładowane, że nie tworzą atomów, lecz rozdzielają się na jony i elektrony, dlatego przywołam tablicę Mendelejewa, gdzie to wszystko zostało tak ściśle i elegancko rozpisane, że przykładowo elektronów jest tyle a tyle, i owszem, jest, ale już przedstawienie tego w sposób wizualny, czyli że krążą wokół jądra atomu tak jak planety wokół Słońca – to jedynie schemat, pewien abstrakt, mimo to przyswajamy go jako prawdziwy obraz, podczas gdy w rzeczywistości atom wcale tak nie wygląda.
Mówiąc o tej trudności wyobrażania sobie niektórych realnych rzeczy i zjawisk, myślałam o wielu wymiarach, które istnieją, a których nie postrzegamy, o efekcie obserwatora – patrzymy na świat, podglądamy go i wtedy funkcjonuje on zupełnie inaczej, niż gdy nasze spojrzenia są odwrócone. Ale myślałam również bardziej abstrakcyjnie – o ideach, „światach możliwych”, które pozostają do wyobrażenia.
Tu dochodzimy do wspomnianego przez ciebie schematu, który upraszcza, ale nie jest rzeczywistym obrazem. Mamy naturalną skłonność do myślenia schematami, bo ułatwiają one bieżące funkcjonowanie, ale na głębszym poziomie zazwyczaj nie pomagają, przeciwnie – mogą ograniczać.
Zapisujesz: „ruszyć przestrzeń w burzy śpiewające ptaki” albo „to niebezpieczne / zobaczyć mechanizm”. Pomyślałem, że te śpiewające ptaki i ów mechanizm to życie afirmujące – i świat, i samo siebie – życie, które trwa, nieustająco. Tak jak zapisałaś w innym wierszu: „jeśli się nie stało nie może się skończyć”. Tutaj mógłbym, zapewne zbyt mechaniczne, zapytać, czy ty owym życiem bezgranicznie się upajasz, może dlatego wybrałem odmienne pytanie: co można stracić, co można przegapić, patrząc na świat w ten sposób? Czego nie widzi się przez „w burzy śpiewające ptaki”? Może nawet: czego nigdy się nie zobaczy? Dlaczego widok „mechanizmu” może się okazać niebezpieczny?
Hmm, chyba odwróciłabym to pytanie i zapytała, co można stracić, nieustannie kontemplując stratę, bywa, że nie zawsze realną, zamykając się i nie widząc niczego poza nią. Chyba znacznie więcej.
Ale żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, najpierw muszę rozgraniczyć kilka rzeczy i nawiązać do afirmacji, która – jak rozumiem – jest według ciebie „upajaniem się życiem”. Przytoczyłeś fragment o burzy i ptakach, pozwól jednak, że przytoczę go szerzej, brzmi tak:

W tym fragmencie istotne jest dla mnie zestawienie niemocy, odłączenia, bezruchu, wreszcie pustki (wspomniany wers kończy się słowem „nic”) z działaniem, ruchem z wersu ostatniego. Ale ten ruch nie jest łatwy i nie przychodzi bez wysiłku. Żeby wydobyć się z odłączenia, żeby w „burzy” dostrzec/usłyszeć „śpiewające ptaki”, trzeba najpierw ruszyć całą przestrzeń. Czy to w ogóle możliwe? Uruchomienie przestrzeni, przesunięcie jej o milimetr? Fizycznie niekoniecznie, w umyśle może tak, jeśli chcemy coś otwierać, a niekoniecznie zamykać, niemniej nadal jest to połączone z ogromnym trudem – to metafora wysiłku, który trzeba podjąć. Odstęp między słowami „ruszyć” i „przestrzeń” jeszcze ten trud podkreśla.
Afirmacja świata (w tym życia), jego zasad i tajemnic, przynajmniej tak jak ją rozumiem, nie jest więc prostym „upajaniem się”. Afirmacja nie jest łatwa, nie dzieje się wyłącznie w sprzyjających warunkach na łące, gdy świeci słońce, lecz wiele wymaga, czasem wydobycia się z własnych ograniczeń, wyjścia poza i zobaczenia/usłyszenia tego, co o wiele cichsze, subtelniejsze niż burza. A w dodatku nie jest stanem, który trwa wiecznie, ponieważ w końcu „po każdej ekstazie przychodzi / zwątpienie”. Wysiłek trzeba więc podejmować nieustannie na nowo, ale przecież „gdy cień nagle wyprzedza gdy układ nie pozwala biec / sens wytrąca się w każdym kolejnym / doświadczeniu zapach mchu przenika komórki”.
Czego nigdy się nie zobaczy? Widzenie jest indywidualne. Każdy ma własne ograniczenia. Mimo wszystko w tego rodzaju doceniającym świat widzeniu nie chodzi przecież o to, żeby odwracać wzrok od rzeczy przykrych i trudnych, ponieważ one również są kluczową częścią doświadczenia, tego ganderowskiego „wtrącenia w doznanie”. Myślę, że to widzenie więcej otwiera, niż zamyka, raczej poszerza, niż zawęża. Po prostu może dowartościowuje świat taki, jakim jest, z jego brzydotą i pięknem, z życiem i jego ulotnością, więc także z utratą i śmiercią.
A mechanizm? I jego poznanie? Przywołujesz frazę „to niebezpieczne zobaczyć mechanizm”, ale pomijasz drugą, chyba istotniejszą – „to wyzwalające zobaczyć mechanizm” z innego wiersza fala portowa. W mojej książce świadomie zderzam te dwie frazy, żeby uchwycić napięcie między chęcią odwrócenia wzroku od tego, co trudne, od poznania, które niekoniecznie może prowadzić do łatwych czy przyjemnych dla nas wniosków, a jednak otwierającym i wyzwalającym potencjałem tak trudnego poznania.
Łukasz Wojtusik w rozmowie ze mną w swoim Alfabecie Wojtusika zauważył, że samo istnienie jakiegoś mechanizmu, zarządzanie nim stoi w sprzeczności z otwartością światów. To prawda, i właśnie dlatego konieczne jest poznanie i obserwowanie tych ukrytych mechanizmów i prawidłowości (także indywidualnych, kulturowych czy społecznych), żeby czasem móc wyjść poza nie, coś sobie otworzyć, choć pewnie nie zawsze jest to możliwe.
Z jednej strony zobaczenie mechanizmu, skonfrontowanie się z czymś, czego może nie oczekiwaliśmy, co czasem wywraca nasz świat do góry nogami, jest niebezpieczne w tym sensie, że nieraz możemy tego nie unieść. Z drugiej strony, jeśli uda się zmierzyć z tym niebezpieczeństwem, jeśli „ustaniesz skok tę własną wadliwość / a może zdołasz rozgnieść wątpliwości”, to wtedy dosyć łatwe staje się rozszerzenie perspektywy, uświadomienie sobie, że:

Czasem wracają do mnie moje puste miejsca: dworzec kolejowy w miasteczku, dawniej obsypany lawiną schnących, poszarpanych liści albo widziany wiosną, z ławkami ukrytymi w łagodnym cieniu topoli i buków, czasem dom towarowy o przeszklonej witrynie i restauracja „Zdrojowa” zaraz obok, podziemia w parku i oszronione latarnie w zimowe noce, nawet każda ulica rozpoznawana z największą niechęcią i trudem, jakby znane mi miasteczko zapadło się pod ziemię, ustępując miejsca swojej zdeformowanej kopii. Pozwoliłem sobie wspomnieć o tym doświadczeniu, ponieważ w wierszu drzewa w skrajni zapytałaś: „co lubisz w wolnej chwili?”. Odpowiedziałaś sobie natychmiast: „nie ma tego wiele, ot precyzyjne / wypełnianie plam”. Jakie są twoje „puste miejsca”? Czym wypełniasz wspomniane plamy? Dodam: po czym albo po kim zostały te plamy? A może nie są ani po czymś, ani po kimś, lecz wyznaczyłaś im odmienny los – może są przeznaczone dla czegoś / dla kogoś?
To ciekawe, chyba inaczej patrzymy na to, co puste. Te przytoczone przez ciebie miejsca dla mnie nie są puste, są pełne przedmiotów, szczegółów, detali, barw, tu od razu na myśl przychodzi mi fraza z wiersza betonowe śmigło – „tło staje się bohaterem”.
Właśnie ten efekt w pewnym sensie chciałam osiągnąć w otwartych światach – jest w nich wiele różnorodnych miejsc, przedmiotów, zjawisk, wiele obrazów, ale mało ludzi, czasem pojawiają się jakieś głosy, które nie wiadomo skąd i dlaczego do nas dochodzą (czy to więc rzeczywiście ja pytam, „co robisz w wolnej chwili?”, i sobie odpowiadam?), a które swoje apogeum osiągają w wierszu festiwal na pustyni – kolażu z tych głosów. Podmiot liryczny w otwartych światach jest z kolei mocno wycofany. Co zabawne, zaraz po wysłaniu książki do druku byłam w muzeum Manggha na wystawie zatytułowanej Background, na której pokazano między innymi komiksy strukturalne, niezawierające konkretnych postaci, lecz elementy struktury świata, fragmenty graficzne komiksów – kadry, puste dymki, czyli właśnie „tło”.
Myślę, że miejsca nie potrzebują człowieka, żeby stać się pełne. Istnieją niezależnie od naszego istnienia, są autonomiczne. Piszę co prawda „kolejni znikają zostaje dużo miejsca i trzeba podjąć porzucone / role wchłonąć resztki z rzeczy”, ale to nie tak, że te przestrzenie są puste, że wymagają wypełnienia. Po prostu sami przypisujemy sobie nieraz nadmierną rolę, usiłujemy podkreślić siebie i swoją wagę przez udawanie, że coś wypełniamy, a tak naprawdę nie wypełniamy niczego, ponieważ świat i tak istnieje, nawet bez nas. Co więcej, nieraz nawet nie doceniamy sprawczości tego naszego „tła”, tego stopnia, w jakim na nas wpływa, w jaki sposób czasami kreuje bieg zdarzeń. Wydaje mi się również, że granica między nami a światem nie jest tak ostra, jak mogłoby się nam wydawać, a raczej miękka – w końcu jesteśmy jego częścią.
Czym są więc dla mnie puste plamy? W kontekście osób i relacji to, co już się wydarzyło, jest wypełnione, zakreślone. Osoby, które były mi bliskie, a z różnych przyczyn odeszły (doświadczyłam w życiu kilku tego rodzaju sytuacji, również z powodu śmierci), nie pozostawiają pustki, lecz konkretne doświadczenia, wspomnienia, przeżycia, emocje. Zarówno ich obecność, jak i odejście za każdym razem zmieniają mój świat, nieraz bardzo istotnie, ale nie są to puste plamy. Chciałam, aby właśnie to wybrzmiało we fragmencie z Funky Forest, poematu pozoru, książki, która także ukazała się w zeszłym roku, praktycznie równolegle z otwartymi światami, i jest dla mnie rewersem otwartych…, sięganiem do wewnątrz:

Natomiast te moje puste plamy są raczej możliwościami, są tym, co dopiero ma się wydarzyć, na co czekam albo i nie, ale co mimo wszystko ma nadejść, co w jakiś sposób się wypełni, być może przy moim udziale. Są otwarciem, uosobieniem potencjału, ponieważ – jak już wcześniej zacytowałeś – „jeśli się nie stało nie może się skończyć”, są więc dziwnym rodzajem nostalgii zwróconej w przyszłość, tęsknoty za tym, co nastanie. Otwieranie sobie światów to także ustanawianie jakichś nowych porządków.
Puste plamy to również konieczność odpoczynku od doświadczenia, sprowadzenia umysłu do stanu, gdy nie rejestruje się i nie przetwarza, bo w końcu „warunek unieruchomienia dotknąć nasady myśli”. Tego rodzaju puste plamy są konieczne i nie zawsze trzeba je wypełniać, tak jak w wierszu skrypt z nieistnienia:

Właśnie w tym sensie „puste plamy” pojawiły się również w otwartych światach jako odstępy między słowami, frazami, wersami, jako gra światłem, bielą, jako pewna przestrzeń, która umożliwia frazom wybrzmienie, pozwala czytelniczce na wytchnienie i jednocześnie buduje napięcie – przestrzeń, która nie domaga się wypełnienia.
Przecież nie każdą pustkę da się wypełnić. Nie chcemy być przecież bogiem bez twarzy z filmu Spirited away, który aby wypełnić pustkę, pożerał wszystko, co tylko mógł, a mimo to nie zdołał się nasycić – to pożeranie było w końcu w pewnym stopniu związane z przyjmowaniem przez niego cudzych charakterów i emocji, ponieważ sam nie miał określonej formy.
Jeżeli chodzi o formę, myślę, że istotna jest pointa drzew w skrajni, czyli: „byle nie za linię koniecznie za linię”. Jest w naszej mentalności nie tylko jakiś przymus wypełniania plam, ale także przymus dostosowywania się do sugerowanej, a nawet narzucanej nam przestrzeni, przyjmowania formy, którą ktoś sugeruje, cudzej narracji, mimo że przecież nie zawsze jest to konieczne czy pożądane. Czasem trzeba zakwestionować ograniczenia i wyjść poza wytyczone linie (życiowe, poetyckie) – kreślić obok, zamiast wypełniać pustkę na siłę.

Myślę, że pewne miejsca są jak daty czy rocznice, wspieramy się wspomnieniem o nich, gdy czujemy się nieszczęśliwi, lecz wówczas owe miejsca – przywołane, wskrzeszone w pamięci, ale bez ludzi, którzy znajdowali się w nich kiedyś, w pewnym czasie – niewiele znaczą. Albo: marne to pocieszenie.
Pozwól, że jeszcze raz sięgnę do Funky…, tam jest pewien fragment: „kiedy data jest miejscem, a wśród zieleni przeszkodą w przejściu / są obłe białe cysterny gigantyczne gąsienice tarasują drogę”…
Tak, to bywa trudne. Daty i rocznice – zależy, czego dotyczą – czasem niosą mi smutek, czasem radość, nie zawsze są więc dla mnie wsparciem. Niemniej ty mówisz o „wskrzeszaniu miejsc”, „przywoływaniu w pamięci”, a ja raczej o przebywaniu w nich, doświadczaniu ich realności, życia, które w nich pulsuje, choć nie zawsze jest tym, które chciałabym zobaczyć… ale ono jednak jest. Myślę, że po prostu inaczej te „puste plamy” rozumiemy, w odmienny sposób na nie patrzymy.
Twój wiersz „masaż oka” – z pełną mądrości frazą „ze spokojem przyjmować zagubienie nie walczyć / o lepszy widok” – skłonił mnie do pytania właśnie o pracę oka, jeśli można tak powiedzieć, czyli o patrzenie. Chciałbym zapytać, na co ty nie masz siły patrzeć albo co cię szczególnie dużo kosztuje w patrzeniu? Tak dużo, że przestajesz walczyć o ów „lepszy widok”?
Ta fraza, którą zacytowałeś, jest także trochę przekorna [śmiech].
Ale zanim do niej dojdę, zostańmy jeszcze chwilę przy oku. W Teorii widzenia, książce, która wywarła na mnie duże wrażenie i z której pochodzi jedno z mott, Władysław Strzemiński zapisał tak: „W procesie widzenia nie to jest ważne, co mechanicznie chwyta oko, lecz to, co człowiek uświadamia sobie ze swego widzenia”. Patrzenie, widzenie nie jest tylko zasługą oka, choć niewątpliwie bez niego nic nie moglibyśmy zobaczyć. Niemniej obraz, który zapisuje się na siatkówce, zapisuje się do góry nogami – w tej postaci trafia do mózgu i dopiero mózg ponownie go odwraca. Więcej: przetwarza obraz, czyli między innymi daje mu odpowiedni kontekst, łączy z pozostałymi informacjami docierającymi z ciała, wreszcie decyduje, co z tym obrazem zrobić. Samo widzenie daje nam niewiele, tak jak pisał Strzemiński – konieczna jest świadomość tego, co się widzi.
Wobec tego „lepszy widok” to ten, który więcej nam uświadamia, pozwala więcej zrozumieć. Nie chodziło mi tutaj o jakąś pozycję społeczną czy życiową, raczej o ogląd sytuacji, naszego bycia w świecie, o głębię naszego widzenia, ponieważ w końcu słowem „widzieć” czasem posługujemy się zamiennie ze słowami „wiedzieć” czy „rozumieć”. I paradoksalnie ten lepszy, czy może bardziej świadomy widok nie zawsze osiągamy przez zbliżenie się do obiektu, na który patrzymy, czasem przeciwnie – wymaga on oddalenia:

Jeśli więc chodzi o zacytowaną przez ciebie frazę, pozwól, że nieco oddalę obiektyw, tak by przytoczyć trochę więcej z tego wiersza:

Wydaje mi się, że teraz ta fraza w szerszej wersji wybrzmiewa trochę inaczej, raczej podaje w wątpliwość spokojne przyjmowanie zagubienia, niż wyłącznie je gloryfikuje. W końcu „snucie się w labiryncie” nie jest chyba naszym wolnym wyborem [śmiech].
Z kolei labirynty są dla mnie metaforą świata, z całą jego złożonością i skomplikowaniem. Przywołują mi na myśl fraktale, czyli struktury, które niezależnie od tego, jak je powiększyć, cały czas pozostają niezmiernie złożone. Zamieszczając w mojej książce jako drugie motto cytat z Mandelbrota, chciałam podkreślić tę złożoność świata, a w efekcie trudność jego zrozumienia i opisu, choć tak często przychodzi pokusa (a może potrzeba?) uproszczenia.
A na co nie mam siły patrzeć? Brazylijska artystka wizualna Adriana Varejão namalowała cykl trzech obrazów zatytułowany Eye Witnesses (Świadectwa Oka). Nawiązuje on do popularnej kiedyś teorii, zgodnie z którą na siatkówce oka zapisuje się rzekomo ostatni obraz widziany przez daną istotę przed śmiercią. Cykl Varejão składa się więc z trzech portretów kobiet, przy czym każda z kobiet zamiast jednego z oczu ma dziurę wydłubaną w płótnie, tak jakby ktoś to oko wyjął z jej twarzy. Pod portretem leży stolik z porcelanowym okiem, w którym ukryto jakiś obraz, a także lupa. Jeśli chce się spojrzeć głębiej i zobaczyć, co kryje się w oku jednej z tych kobiet, jaki był jej ostatni widok, trzeba sięgnąć po lupę i zajrzeć do tego porcelanowego oka. Patrzenie z tej perspektywy wymaga dodatkowego działania, lecz ze względu na ten szczególny kontekst człowiek obawia się tego, co zobaczy. Chyba każdemu trudno jest patrzeć na zło, na okrucieństwa tego świata, na wojny, cierpienia, nieszczęścia – to oczywiste, ale w końcu się tę lupę podnosi.
Wydaje mi się więc, że czasem o ten „lepszy widok” warto walczyć, choć z pewnością, gdy brakuje siły, przychodzi ochota, by zamknąć oczy i poczuć się jak błazen „który głową w dół / zwisa nad przestrzenią wolny / od perspektywy”.
Na początku tego roku przeczytałem rozmowę z Adamem Jaworskim, towarzyszyła wydaniu jego książki. Wywiad przeprowadziła Joanna Mueller. Jaworski wspomniał wówczas, że w poezji interesuje go przede wszystkim wywoływanie niepokoju, dezorientowanie, doprowadzanie do kontuzji i konfuzji. Że w sztuce zawsze pociągała go odwaga bycia histerycznym i słabym, tu dodał: „wolę jąkanie się niż fasadową, zimną twierdzę opanowania”. A ty? Co wolisz? Oczywiście jeżeli warto rozgraniczać rozumienie sztuki w ten sposób, niewątpliwie plastyczny i retoryczny, może właśnie dlatego tyle bliski prawdzie, ile naiwności.
Wolę wszystko! [śmiech] Ale tak poważnie: czytałam ten wywiad, jest niezmiernie ciekawy. Natomiast po zastosowaniu wskazanych przez ciebie kryteriów nadal odpowiem chyba: wolę wszystko, bo uważam, że bardzo różne narzędzia, środki, metody, często ze sobą sprzeczne, są w literaturze potrzebne, żeby pokazać świat i człowieka w całej jego złożoności.
Wydaje mi się również, że często za fasadowym chłodem kryje się ogrom niezmiernie głębokich i intensywnych emocji. Czytałam ostatnio książkę Joan Didion Błękitne noce, to proza autobiograficzna, w której autorka porusza temat śmierci swojej córki, i byłam pod wrażeniem tego, jak prowadzi narrację. Pozorny chłód, precyzyjne i niezmiernie kunsztowne opisy niosły ze sobą jednocześnie intensywne uczucia smutku, straty, żalu, ale również niezwykle ciekawe, czasem zaskakujące rozważania intelektualne.
Zafascynowana jestem jednak także prozą Clarice Lispector, jej książkami W pobliżu dzikiego serca i Pasja według G.H., świetnie przetłumaczonymi na polski przez Gabriela Borowskiego i Wojciecha Sawalę – tu akurat jest histeria, rozpasana introspekcja, nieraz ryzykowna, ale porywająca, totalna, wciągająca jak narkotyk.
Przywołałam prozę, bo akurat te książki zrobiły na mnie ostatnio ogromne wrażenie, ale to samo odnosi się również do poezji. Gdybym więc miała wybrać między chłodem a histerią, pozbawiłabym się części jakiegoś niezmiernie interesującego doświadczenia. A przecież często te tak sprzeczne środki, wywołujące równie sprzeczne emocje, funkcjonują na poziomie jednej książki. Przychodzi mi tu na myśl U.S. 1 Muriel Rukeyser w przekładzie Marty Koronkiewicz. Pierwsza część, Księga umarłych, choć opowiada o niezmiernie poruszającej katastrofie przemysłowej, napisana jest w sposób niezwykle chłodny, wyraźnie czerpiący inspirację z formy dokumentu. Z kolei zamykające książkę dwa poematy, Rejs i Morze Śródziemne, mają zupełnie inny, dużo bardziej emocjonalny i metaforyczny ton. A jeśli chodzi o rozpasanie i różnorodność formy z jednoczesną precyzją pióra – tu niedościgłym wzorem jest dla mnie niewątpliwie Anne Carson w przekładach Macieja Topolskiego.
Wydaje mi się, że Adam Jaworski, którego miałam okazję ostatnio poznać i bardzo dobrze nam się rozmawiało, trochę celowo prowokuje, żeby dowartościować histerię i słabość. Myślę, że to także ciekawy gest. Nieraz stronimy od okazywania emocji (i w życiu, i w sztuce), ponieważ uważamy to za słabość, a paradoksalnie czasem właśnie w tym tkwi ogromna siła.
Z kolei jeśli to pytanie kierujesz raczej w stronę mojej poezji i pytasz, z czego sama wolę korzystać, pisząc, to odpowiem tak: „słońce i księżyc jednocześnie” [śmiech]. Na pewno lubię w poezji ryzyko, próbowanie nowych tropów, eksperyment, który czemuś służy. Lubię zaskoczenie, nieoczywiste zestawienia słów, obrazów, przesunięcia i zmiany w melodii, rytmie, harmonii, trochę tak jak w bebopie, w funky czy w ogóle w szeroko pojętym jazzie. Wreszcie lubię napięcie, które wynika ze zderzania często sprzecznych ze sobą elementów, fraz, myśli.
Zamiast „konfuzja” powiedziałabym więc „wieloznaczność”, a zamiast „kontuzja” – „inspiracja błędem”.
To frapujące, ta inspiracja błędem, wracam do tego, o czym mówiliśmy wcześniej: do jakiego stopnia według ciebie – tak w największym skrócie – przez popełnienie błędu w poezji można stworzyć wiersz? Czy ten błąd może być pożyteczny? Słowem: czy mylisz się, gdy piszesz? A jeśli tak, to jak się mylisz? Jak to wygląda?
Myślę, że na poziomie czysto technicznym błąd jest tak naprawdę kolejnym środkiem stylistycznym – albo raczej grupą środków, która może być niezmiernie pożyteczna. W moich wierszach jest dużo elips, nieco dziwnej składni, zdarzają mi się oksymorony czy zdania lustra, żeby wymienić jedynie część przykładów, które puryści językowi mogliby uznać za błędy.
Czy więc mylę się, gdy piszę? I tak, i nie [śmiech]. Albo inaczej: mylę się, żeby się nie mylić. Świadomie popełniam te „błędy”, które w pewnym sensie przestają nimi być i odsłaniają przede mną coś, na co może bez nich bym nie wpadła. Pozwalają wyjść poza to, co przychodzi do głowy jako pierwsze, poza pewną strefę intelektualnego komfortu, zaryzykować.
Nie lubię, gdy jest bezpiecznie, zwłaszcza w poezji [śmiech], ponieważ to dla mnie sfera, w której nawet „spadochron” nie jest zabezpieczeniem, lecz niepotrzebnym balastem, dobrze więc czasem:

Poezja to nie tylko odzwierciedlanie, czasem to także modyfikacja, to pomyślenie sobie innych światów, o którym rozmawialiśmy wcześniej. W tym sensie niezmiernie skuteczne są moim zdaniem różne środki i techniki awangardowe. Wydaje mi się, że po prostu rzeczywistość dogoniła (stety? niestety?) różne „-izmy” i korzystanie z nich jest czasem konieczne, żeby powiedzieć coś więcej o współczesnym świecie i człowieku.
Wczoraj przeczytałem, że w otwartych światach „uczysz patrzenia”. Znów wrócił temat oka [śmiech]. Niemniej poważnie: jak odniosłabyś się do tego stwierdzenia? Jak byś je rozwinęła czy doprecyzowała, jeśli rzeczywiście uczysz patrzenia? Na co warto patrzeć? I jak z tym żyć, jak nosić świat i siebie w oczach?
A może jak siebie nosić w świecie? [śmiech]. Bo nawet gdyby nie wiedzieć, jak bardzo próbuje się z siebie wycofać i wejść w to, co na zewnątrz, przyjąć różne perspektywy, to w końcu i tak nagle daje o sobie znać to ukryte „w moim miękkim wnętrzu, w otulinie – ego”.
Na pewno to, jacy jesteśmy, w znacznym stopniu definiuje nasze spojrzenie, wyznacza linie, wzdłuż których patrzymy, naszą perspektywę. Gdy zobaczyłam zdjęcie oblodzonej Annapurny, przyszedł mi na myśl zmięty kawałek papieru, i tak ten obraz trafił do wiersza, ale ktoś inny pewnie miałby zupełnie odmienne skojarzenie. Podobnie nadal niezrozumiała wydaje mi się koncepcja spalonego w piłce nożnej („spalonego nie można zrozumieć ale nadal to ulubiony / fragment gry”), chociaż podobno działa [śmiech], więc pewnie to tylko moja perspektywa.
W otwartych światach próbuję tę swoją perspektywę w pewien sposób przełamywać, dlatego piszę „to co ratuje to spojrzenie w poprzek” i jeszcze „bycie poza jest bardzo wygodne patrzenie na rzeczy / jakby nie istniały od spodu pod powłokę”.
Skoro ty wracasz do oka, to ja wrócę do Strzemińskiego i do motta z Teorii widzenia, które otwiera książkę, czyli:
Położenia i wymiary zależą więc nie tylko
od położenia i odległości przedmiotu, lecz również
i od kierunku spojrzeń, jakimi oglądamy naturę.
Kierunek spojrzeń, oglądanie, patrzenie z różnych stron i pod różnym kątem, wreszcie wielość tych spojrzeń również mają wpływ na to, jak postrzegamy, jak uświadamiamy sobie świat i siebie w tym świecie, dlatego piszę: „ale się odwraca punkt widokowy / jest wgląd w kalejdoskop”.
Chciałabym jednak odejść od „spojrzenia” jako czynności czysto technicznej na rzecz uświadamiania sobie, ponieważ w końcu „nasze spojrzenie na coś” to często „nasz pogląd na coś”. Pisząc więc o spojrzeniach, cały czas mam w głowie to drugie znaczenie, tym samym sposób patrzenia na świat jest jednocześnie sposobem myślenia o tym świecie, wykluwania się w nas określonych poglądów, kształtowania opinii, często już abstrakcyjnych. Tak pojmowana wielokierunkowość spojrzeń w naturalny sposób prowadzi do wielokierunkowości myśli, do swoistych zderzeń, kolizji, a czasem negacji, ale w konsekwencji niesie za sobą akceptację sprzeczności:

Mówimy cały czas o patrzeniu, ale w tej książce spojrzenie przenika się z dźwiękiem, bo w końcu spojrzenie jako pogląd czy myśl jest wypowiadane:

albo:

Z kolei podmiot liryczny w tej książce nie tylko jest otoczony przez obrazy, ale także przez głosy, które nagle pojawiają się znikąd jako sugestie, dyrektywy, pytania, rozważania, czasem są to wyraźnie „nieproszone dźwięki”, a swoją kulminację osiągają w wierszu festiwal na pustyni, w którym ta wielokierunkowość dźwięków i myśli również została pokazana. Dla mnie ten wiersz jest dynamicznym przenikaniem się idei dźwięku i obrazu, bo w końcu jest to zbudowany z głosów obraz…
Wydaje mi się, że struktura festiwalu na pustyni to także w pewien sposób metafora potencjalności, nowe otwarcie ze względu na odmienne ułożenie fraz obecnych w całej książce. Tego rodzaju otwarcie, które się pojawia, ponieważ te frazy – oderwane od swoich początkowych wierszowych kontekstów – tworzą odmienną już opowieść. W poprzednich książkach bardzo lubiłam ten zabieg oderwania jakiegoś słowa, frazy od kontekstu, choć zazwyczaj ten kontekst pochodził z innej książki, filmu, z dokonań innego twórcy, natomiast tu posuwam się chyba jeszcze dalej – sama odcinam własne konteksty.
Myślę, że to odnosi się także do życia, kiedy uwikłani w jakiś kontekst, nie potrafimy sobie wyobrazić, pomyśleć, że sytuacja może wyglądać zupełnie inaczej. Uwikłanie w kontekst nieraz ogromnie zniewala, wywołuje lęk, a „przeniesienie” sytuacji poza określoną sieć skojarzeń pozwala przeciąć węzeł, który wydawał się nierozwiązywalny, pozwala się uwolnić:

Nie uczę więc patrzenia, nie chodziło mi również o to, by wskazywać, na co warto patrzeć – byłoby to dosyć ograniczające i zamykające, a otwarte światy mają pozostać otwarte [śmiech]:

Nie zapominałabym także o tym, że ta książka jest otwarta na różne doznania zmysłowe, choć niewątpliwie wzrok jest na pierwszym planie, mimo to inne zmysły oraz całokształt naszego „doznania” również są istotne, tak jak w wierszu Forrest Garner w przekładzie Julii Fiedorczuk:
Bo nawet jeśli nie istnieją kryteria dla patrzenia
i nie mamy pewności co widać, jesteśmy
wtrąceni w doznanie.
Wydałaś cztery tomy wierszy, składają się na niezmiernie intrygujący projekt poetycki, są głosem wyrazistym i osobnym, choć wolę mówić krócej – że stworzyłaś swój świat. Może to przywiązanie do liczb przeze mnie przemawia, niemniej: gdybyś miała podsumować naszą rozmowę w czterech zdaniach, jak by brzmiały?
Ojej, to trudne! Ale spróbuję odpowiedzieć fragmentem wiersza struktura chmur [śmiech]:

Dziękuję za rozmowę.