Gdy sto lat temu, równocześnie w Paryżu i Lipsku, ukazało się Miasto Fransa Masereela, nowoczesna cywilizacja osiągnęła apogeum rozwoju. Tak przynajmniej lubiła o sobie myśleć – powiedzmy więc, że było to apogeum samouwielbienia. Pięła się do chmur i podbijała przestworza, udoskonalała automobile, aeroplany i radioodbiorniki, a swój miłosierny blask rozsiewała na Afrykę oraz większą część Azji. Czuła się młoda i ładna, zwłaszcza od kiedy skróciła grzywkę i spódniczkę. Lubiła kontemplować swoje odbicie, lubiła tańczyć charlestona i delektować się własnym seksapilem. Chciała zapomnieć o Wielkiej Wojnie i całkowicie powierzyć się wartkiemu nurtowi życia, chciała pić szampana aż do świtu, jak na garden party u Gatsby’ego (o którym świat dowiedział się w tym samym roku). I oto w środku najszaleńszej dekady belgijski artysta postanowił sporządzić jej kompletny portret.
Miasto to powieść graficzna, złożona ze stu czarno-białych drzeworytów. Przedstawia ona jeden dzień z życia nienazwanej metropolii. Ukazuje – jak pisał Bruno Jasieński – pulsujące, stuulice miasto, ten prawdziwy, niemalowany teatr. W estetyce, którą kojarzono z ekspresjonizmem (uproszczona kreska, mocne kontrasty, dynamiczne kompozycje) Masereel nakreślił urbanistyczno-industrialny pejzaż i zaludnił go niezliczonymi postaciami. Dominuje tu geometria ulic i kamienic, placów, kościołów i fabryk, wież i kominów. Mnogie, rojące się życie wypełnia te proste formy po brzegi i wylewa się poza nie. Za kilka lat w Buncie mas (1929) José Ortega y Gasset scharakteryzuje nowoczesną cywilizację przy pomocy dwóch cech: doskonałości oraz pełności. O tej drugiej napisze:
Miasta pełne są ludzi. Domy pełne są mieszkańców. Hotele pełne są gości. Pociągi pełne są podróżnych. Kawiarnie pełne są konsumentów. Promenady pełne są spacerowiczów [tłum. Piotr Niklewicz].
I tak dalej, przez pół strony. W ten sposób hiszpański filozof spróbuje pochwycić miejską pletorę – tłumy płynące arteriami, mrowiące się na stadionach, w biurach i sklepach, nieustannie zagrożone przemianą w nierozumną masę. Belgijski grafik wybrał podobne rozwiązanie: skomponował zbiór scenek, spomiędzy których usunął ogniwa. Sto małych fabuł, które toczą się obok siebie i mimo siebie.
Polski wydawca serwuje nam posłowie (pobezsłowie?), w którym Samuel Dégardin na powrót przemienia sekwencję obrazów w enumerację. Pisze:
W „Mieście” spotykamy robotników i kierowników, pracowników i pracodawców, sytych i głodnych, pary i samotnych, bokserów i znokautowanych, kaleki i jarmarcznych herkulesów, starszych panów i młode kochanki, trybunów i trybuny, turbany i turbiny. Jesteśmy świadkami wypadku drogowego, parady wojskowej, manifestacji, która przeradza się w zamieszki, spotkania na cmentarzu, pogrzebu najwyższej rangi. Doświadczamy śmierci w łóżku, małżeństwa w kościele, samotności w sypialni, rozpaczy w więzieniu, romansu z pokojówką, szczęścia w zbrodni, cierpliwości w poszukiwaniach, śmiertelnego wypadku w pracy [tłum. Karolina Oleszczuk].
Obraz miasta okazuje się ziarnisty – rozsypuje się na osobne i wsobne drobiny, ale każdej z nich doświadczamy, jakby była całym światem.
Trudno dookreślić konkretną topografię. Czasem mam wrażenie, że rozpoznaję Paryż, w którym Masereel mieszkał od 1911 roku aż do wojny (kiedy to odmówił służby wojskowej i wyemigrował do Szwajcarii) i od 1921 roku aż do kolejnej wojny (wówczas zbiegł do Avignonu), ale może to sugestia wynikająca ze znajomości jego biografii. Trudno też scalić ów cykl w jedną historię. Wcześniejsza o pięć lat Idea – alegoryczna opowieść ściganej przez prześladowników Wolności, wcielającej się w piękną nagą kobietę – wydaje się starsza o epokę. Tutaj jakikolwiek spójny przekaz rozprasza się w nieprzebranej wielości. Lustro pękło, a wraz z nim nasze odbicie. Wpatrujemy się w to rozdrobnienie, odczuwając rozkoszne delectatio morosa.
*
W eseju o Johnie Dos Passosie (1938) Jean-Paul Sartre napisał, że wejść do jego powieści to jak „wskoczyć w zwierciadło”; amerykański prozaik miał „zrobić wszystko, co niezbędne, żeby jego powieść wyglądała wyłącznie jak odbicie” [tłum. Janusz Lalewicz]. Dodajmy, że jest to zwierciadło zamieszkiwane przez miriady nakładających się na siebie widoków i powidoków, fragmentów i refleksów tworzących nieregularną, kubistyczną kompozycję. W 1925 roku – dokładnie wtedy, gdy Masereel ogłosił La ville – Dos Passos był na ustach wszystkich. W Nowym Jorku ukazał się właśnie Manhattan Transfer, jedna z najsłynniejszych powieści dekady. Nim przylgnęła do niej etykietka literackiego symultanizmu, budziła konsternację i niepokój. Dos Passos wybrał radykalne rozwiązanie: rozbił formę powieściową i ulepił tekst z jej pozostałości, nie dbając ani o tradycyjne miary i wagi, ani o czytelnicze przyzwyczajenia.
Rozbił nawet jedność miejsca i czasu, by zachować tylko miejsce – jedną dzielnicę Nowego Jorku. I skasował hierarchię planów. Przez narrację przewija się taka liczba postaci, że co rusz zadaję sobie pytanie: czy my się skądś znamy? Jest to bardzo bliskie mojemu codziennemu doświadczeniu, gdyż mój face recognition system działa powoli i nie zawsze skutecznie. Tym większą radość czuję, gdy obserwuję powroty i rozumiem koneksje. Kluczową figurą wydaje się Ellen Thatcher – wychowana w nędzy córka księgowego, która zostaje aktorką i osiąga sukces. Ellen ma romans z alkoholikiem Stanem Emerym (który popełni później samobójstwo), zachodzi z nim w ciążę i decyduje się na aborcję. Obsesję na jej punkcie ma George Baldwin – ambitny prawnik, który zostanie politykiem; w końcu wezmą ślub. Jak to się ma jednak do jej małżeństwa z Jimmym Herfem, młodym dziennikarzem, weteranem wojennym, z którym Ellen również ma dziecko? Ich małżeństwo rozpada się, to pewne, a Jimmy opuszcza Nowy Jork w ostatniej scenie powieści. Jego krewniak, Joe Harland, wygrywa fortunę na Wall Street, co nie przeszkodzi mu wkrótce sięgnąć dna. Ale to bez znaczenia dla historii Ellen… A może Heleny albo Elain?
Gdy zdaję sobie sprawę, że (prawdopodobnie) zmienia ona imię albo (co równie prawdopodobne) nie jest jedną i tą samą osobą, przestaję śledzić powinowactwa. Obojętnie obserwuję kalejdoskop losów. Congo Jake to jednonogi marynarz, towarzysz broni Jimmy’ego (nie obchodzi mnie to wcale), który para się przemytem i zarabia fortunę. Matka wyrzuca Annę Cohen z domu za to, że ta romansuje z komunistą (służby specjalne wkrótce go deportują). Ona zaś zostanie poważnie poparzona i oszpecona na skutek pożaru sklepu odzieżowego, gdzie pracuje (sklep akurat odwiedza Ellen – ale ja nie zwracam już na nią uwagi!). Bud Korpenning zamordował swojego ojca, zaraz rzuci się z mostu. Phil Sandbourne kocha życie i chce zrewolucjonizować architekturę Nowego Jorku, ale zagapił się na dziewczynę i nie widzi nadjeżdżającego samochodu. Ech, powinien, jak Jimmy, uciec z miasta i ruszyć w drogę…
Wybaczcie, tego nie da się streścić – alternatywą dla poszukiwania związków i budowania sieci jest tylko beznamiętne wyliczanie. W tej plątaninie losów są dziesiątki figur, które pojawiają się na moment i znikają bezpowrotnie – jak w życiu. A te, które przewijają się ciut częściej, nierzadko zmieniają tożsamość – jak w życiu. Składnia tego świata jest dziwnie znajoma i fascynująca. Precyzyjnie opisał ją Sartre:
każde zdarzenie jest osobną, lśniącą rzeczą, która nie wypływa z żadnej innej, lecz pojawia się nagle i dołącza do innych rzeczy – czymś nieredukowalnym. Dla Dos Passosa opowiadanie to dodawanie. Stąd to rozluźnienie jego stylu: i… i… i…
Równorzędność wszystkiego. Wielka parataksa. Pod tym względem Manhattan Transfer to odwrotność Wielkiego Gatsby’ego (którego akcja osadzona została na pobliskiej Long Island), co uczciwie sugeruje już tytuł. Tam nazwisko bohatera, tu nazwa stacji kolejowej. Tam człowiek ze swoją tęsknotą i miłością, tu tranzytowa przestrzeń, przez którą przepływa ludzka masa.
*
Fascynacja jednoczesnością była zauważalna w twórczości kontynentalnej awangardy – dość przypomnieć eksperymenty futurystów i dwa poematy z 1913 roku: Strefę Guillaume’a Apollinaire’a oraz Prozę kolei transsyberyjskiej i małej Żanny z Francji Blaise’a Cendrarsa – a następnie, nie czekając na Charlesa Lindberga (który w tym czasie był jeszcze zwykłym pilotem pocztowym), przefrunęła za ocean. Tak się składa, że po drodze zahaczyła o Londyn – w 1925 roku ukazała się również Pani Dalloway. To oczywiście temat na osobną opowieść, tutaj ograniczę się do jednej uwagi: Virginia Woolf zadbała o koordynację równoległych zdarzeń z iście angielską precyzją. Zegar wybijający godziny i przelatujący nad głową samolot pozwalają zsynchronizować opowiadane historie. Podobnie zresztą, przy wszystkich komplikacjach, rzecz ma się z Ulissesem Jamesa Joyce’a (1920): 16 czerwca 1904 roku to jeden z najlepiej wyregulowanych mechanizmów dobowych. Dos Passos nie zadał sobie tego trudu, więcej nawet – celowo pomieszał szyki.
Trzeba też przyznać, że skądinąd czerpał inspiracje – z poezji Walta Whitmana i z kina eksperymentalnego. Niektórzy twierdzą, że rozpoczął swoją powieść ekfrazą. Inicjalny fragment brzmi:
[…] Zielone fale pienią się wokół zaokrąglonego dzioba promu, gdy kołysany prądem pruje i pochłania rozedrganą wodę, ślizga się po niej i wolno wchodzi do przystani. Ze zgrzytem łańcuchów obracają się ręczne korby. Otwierają się wrota, nogi przekraczają szczelinę, mężczyźni i kobiety tłoczą się w drewnianym, zalatującym nawozem tunelu przystani, gniotąc się i cisnąc niby jabłka toczące się pod prasę [tłum. Tadeusz Jakubowicz].
To literacki opis pierwszej sceny siedmiominutowego filmu Manhatta (1921) w reżyserii Paula Stranda i Charlesa Sheelera. Obraz ten zresztą był ekranizacją wiersza Whitmana, więc koło się zamyka. Był też pierwszą symfonią miejską, a symfonia miejska to gatunek, w którym obsesja na punkcie równoczesności osiąga największą intensywność. To rzecz jasna temat na jeszcze inną opowieść – choć niekoniecznie „osobną”, bo wszystko tu się łączy i sprzęga. W tym miejscu zarysujmy jedynie przebieg gorączki synchronizmu: René Clair – Paryż śpi (1924), Alberto Cavalcanti – Mijają godziny (1926), Walter Ruttmann – Berlin, symfonia wielkiego miasta (1927), Dziga Wiertow – Człowiek z kamerą (1929), Joris Ivens – Deszcz (1929), Robert Florey, Skyscraper Symphony (1929), Jean Vigo i Boris Kaufman – À propos Nicei (1930). Choroba ma swój rytm, nasila się, przed końcem dekady przygasa. Ma też wyraźną trajektorię: przeskakuje z Nowego Jorku na metropolie Europy Zachodniej i dalej na wschód, przez Kijów, Charków, Odessę, aż do Moskwy, a potem nazad, via Amsterdam i Nicea, nad rzekę Hudson.
Jaka jest jej etiologia? Na pewno ma wiele wspólnego z wdrażaniem systemu miar i wag. Wzorce metra i kilograma ustalono w 1889 roku, równocześnie porządkowano czas: od ustanowienia Greenwich Mean Time i południka zerowego (1884) po udoskonalenie synchronizacji zegarów, najpierw za pomocą sygnałów kolejowych, potem przy użyciu radia. To ostatnie nastąpiło w 1924 roku: BBC poczęła wysyłać na cały świat słynne „pips”, czyli serie pięciu dźwięków wyznaczające pełną godzinę. Od tej pory można było fantazjować o tym, jaka jest pozioma zawartość chwili – co robią miliardy ludzi podczas jednej sekundy? Jednoczesność, będąca dotychczas atrybutem wieczności boskiej, stała się pochodną umownych regulacji i technicznych urządzeń, przez co – jak pisze François Hartog w Chronos. The West Confronts Time (2000) – „spadła z piedestału metafizycznego”. Do tego dochodziły konsekwencje teorii względności; czas stawał się konwencją, co Einstein ilustrował przy pomocy metafory z pędzącym pociągiem – każdy z obserwatorów miał w niej swój własny czas, każdy był osobnym zegarem. Bergson pokłócił się z Einsteinem na konferencji w Paryżu (1922); dowodził, że czas przeżywany nie ma nic wspólnego z czasem zegarowym, nawet jeśli ten ostatni jest relatywny… Pokolenie Masereela, Woolf, Joyce’a i Dos Passosa chłonęło te spory, słuchając radiowych „pips”. Wpatrywało się w krajobraz jednego momentu albo kontemplowało migotliwy obraz dnia, żeby doznać ekscytującego vertigo, a potem rozpisać ten zawrót głowy na zupełnie niemożliwe fabuły.

*
Na jednej z grafik Miasta widzimy ustawionego tyłem kamerzystę, stojącego na drabince w zbitej ciżbie – wygląda to jak szkic do słynnych kadrów z dzieła Wiertowa (który przy pomocy triku powiększył figurę filmowca). Mężczyzna rejestruje przypadkową scenę; ulicą akurat ciągnie kondukt pogrzebowy, podczas gdy tłum oddaje się swoim zajęciom. Oszałamiająca równoczesność śmierci i życia, zarejestrowana przez artystę, którego sportretował grafik! Uzmysławia to rolę artystycznego gestu; to dzięki niemu spektakl dociera do nas z całym swoim blaskiem, a także z nędzą i okrucieństwem. Masereel był pacyfistą i lewicującym humanistą (dalekim od komunizmu). Chciał tworzyć sztukę zaangażowaną, ukazywać społeczne niesprawiedliwości, skłaniać do empatycznego wglądu w los najbiedniejszych. Podobne cele stawiał sobie Dos Passos, który tak budował narracyjne sekwencje, by wyeksponować kontrasty. Jego montaż atrakcji miał służyć rewizji amerykańskiego snu, krytyce konsumpcjonizmu, ukazaniu samotności w tłumie. Obaj byli wrażliwi (bardziej niż Woolf, nie mówiąc o kontynentalnych awangardzistach) na rozbieżności czasowe, które skrywa synchronia miejska.
Ernst Bloch pisał w tym kontekście o „niejednoczesności jednoczesnego” (die Ungleichzeitigkeit des Gleichzeitigen). W eseju z 1932 roku dowodził, że nierównomierna modernizacja była jedną z przyczyn popularności nazizmu.
Nie wszyscy ludzie istnieją w tym samym Teraz. Każdy ma swój czas, zależny od tego, gdzie znajduje się cieleśnie, przede wszystkim pod względem klasowym. […] Różne lata wybrzmiewają w roku, który akurat trwa. I nie ujawniają się one już skrycie, jak wcześniej, lecz w szczególny sposób sprzeciwiają się Teraz – ukośnie, od tyłu.
Na tę zmianę perspektywy trzeba jednak poczekać, na razie mamy 1925 rok. Echa dawnych czasów gubią się w ulicznym rozgwarze, gorączka symultanizmu rośnie, skrzywdzeni i poniżeni komponują się w szerokim kadrze, budząc raczej litość aniżeli strach. W Monachium ukazuje się pierwszy tom Mein Kampf, ale książka ma raczej złe recenzje.
*
Zabawna sprawa: zacząłem pisać ten esej w Paryżu, przewiozłem go w formie zalążkowej do Krakowa, a te słowa notuję w słowackiej Bańskiej Szczawnicy, gdzie akurat spędzam majówkę. Dziesięciotysięczne miasteczko ma lata kopalnianej świetności za sobą – dawno temu zasnęło i śni sen o wydobyciu srebra. Zajmuję malutkie mieszkanie na poddaszu, na piątym piętrze kamienicy. Przez okno w salonie widzę główną ulicę, wieże dwóch kościołów, ratusz, Stary Zamek i pagórki, z sypialni drugą połowę miasta oraz Nowy Zamek, natomiast okienko dachowe w łazience uchyla się na przeciwległy stok. Zbliża się północ, w głuchej ciszy słychać pojedyncze głosy i kroki ostatnich przechodniów. Wyobrażam sobie mieszkańców i turystów kładących się do łóżek, zasypiających. Nie jest to ciekawy obraz; jednoczesności niedziałania brakuje jakiegokolwiek seksapilu, a sny nie poddają się synchronizacji.
Ważna jest jednak inna równoczesność. Przyjechałem tu z córkami, na komunikatorze piszę do kolejnych dwóch bliskich mi osób, a na profil w mediach społecznościowych wrzuciłem zdjęcia pustej uliczki i samotnej latarni, pozostaję więc w kontakcie z rzeszą znajomych lub prawie znajomych. Rozdęta do granic możliwości teraźniejszość mieści w sobie wszystkie nasze wcielenia i awatary, mimo to mam wrażenie, że straciliśmy z czymś kontakt… Z czymś jeszcze, oprócz samotności, którą pożegnaliśmy szybko i bez zbędnych ceregieli. Może chodzi o intensywność wynikającą z bycia wyłącznie tu i teraz?
Ale to już z pewnością osobna historia.
4.05.2025