Ludzie kultury right into pod tram. O niewidzialnej linii tramwajowej polskiej poezji

Podróż trwa sto trzy lata. Linia ma trzy przy­stan­ki. Łączy dziel­ni­ce odle­głe, na pozór nie do połą­cze­nia. Jest nie­wi­dzial­na, choć widać ją na pierw­szy rzut oka. Poja­wia się i zni­ka. Czę­ste są na niej komu­ni­ka­cyj­ne wypad­ki. Pojazd się wyko­le­ja, sta­je w poprzek uli­cy, cza­sem ktoś right into pod nie­go wpa­da, a cza­sem jeż­dżą nim ludzie zupeł­nie bez kul­tu­ry. W każ­dym razie bywa kolo­ro­wo. Wsia­da­cie? No to w dro­gę!

1. Przystanek pierwszy: ulica Jankowskiego

Uli­ca mie­ści się na pery­fe­riach, dale­ko od cen­trum. Oko­li­ca szem­ra­na, wszyst­ko pro­wi­zo­rycz­ne i łatwo moż­na wypaść z szyn. Żeby wsiąść, trze­ba otwo­rzyć drzwi, a wsia­da­jąc – prze­czy­tać umiesz­czo­ny na nich biją­cy po oczach i czy­tel­ni­czych przy­zwy­cza­je­niach napis. No i pro­szę! A nie mówi­łam? Jesz­cze nie ruszy­li­śmy, a już sto­imy w poprzek uli­cy. Podróż zaczy­na się pod patro­na­tem pierw­sze­go pol­skie­go futu­ry­sty Yeże­go Yan­kow­skie­go, a nasz tram­waj rze­czy­wi­ście od razu sta­je „wpop­szek” – zgod­nie z wcze­śniej­szy­mi ostrze­że­nia­mi o komu­ni­ka­cyj­nych wypad­kach. Zda­rzy się ich jesz­cze spo­ro i będą wyzna­cza­ły spe­cy­fi­kę tej podró­ży. Na razie jed­nak wybi­ja rok 1919 – star­tu­je­my o cza­sie, zgod­nie z roz­kła­dem.

Co wła­ści­wie wie­my o pierw­szym przy­stan­ku i o wehi­ku­le, do któ­re­go wsia­da­my? Zara­zem wie­le i nie­wie­le – zna­my tro­chę fak­tów, tro­chę legend, tro­chę plo­tek: że wydru­ko­wa­no go na papie­rze do pako­wa­nia śle­dzi, że nie­na­wi­ścią pała­li do jego epa­tu­ją­cej futu­ry­stycz­ną orto­gra­fią okład­ki sza­cow­ni pano­wie i ele­ganc­kie damy, że jego autor wygła­szał pomiesz­czo­ne w nim wier­sze z wyso­ko­ści becz­ki w war­szaw­skim futu­ry­stycz­nym pod­zie­miu, a ówcze­sna publicz­ność widzia­ła w nim sza­lo­ne­go pro­ro­ka nowej sztu­ki, zwia­stu­na i Jana Chrzci­cie­la futu­ry­zmu pol­skie­go. Swo­je wcze­sne, publi­ko­wa­ne tu i ówdzie sym­bo­li­stycz­ne utwo­ry, dzien­ni­kar­skie felie­to­ny i noty w awan­gar­do­wym geście zmon­to­wał z futu­ry­stycz­ny­mi wier­sza­mi, wszyst­kie je prze­mie­lił anty­or­to­gra­ficz­nym żar­nem, a następ­nie wydał pod tytu­łem Tram wpop­szek uli­cy1 pod nazwi­skiem Yeży Yan­kow­ski w zało­żo­nym przez sie­bie wydaw­nic­twie Futu­ryzm Pol­ski. Opa­trzył przy tym tom futu­ry­stycz­nie skła­ma­ną datą z przy­szło­ści: 1920 (zamiast 1919) i zwień­czył zapro­jek­to­wa­ną przez sie­bie okład­ką, pozo­sta­ją­cą w ści­słej łącz­no­ści z autor­skim pro­jek­tem gra­ficz­nym całej publi­ka­cji. Potem Jan­kow­ski znik­nął, a wraz z nim żywot nie­wi­dzial­ny zaczę­ła wieść linia tram­wa­jo­wa, któ­ra bra­ła swój począ­tek na tej dziw­nej, pery­fe­ryj­nej uli­cy pol­skiej awan­gar­dy.

Leżą­cy wpop­szek tram2 zdą­żył jed­nak obja­wić się w polu widze­nia „nie­bie­skich oczu pro­le­ta­ria­tu”3 – ini­cjal­nej, a zara­zem naj­sil­niej­szej być może fra­zy całe­go tomu – i zapi­sać w pamię­ci jako znak, a może i emble­mat, rewo­lu­cyj­nych uto­pii pol­skiej awan­gar­dy. Obraz ten bie­rze począ­tek w 1905 roku w Łodzi, któ­rą Jan­kow­ski ujrzał jako „mia­sto fabrycz­ne, zje­żo­ne komi­na­mi zamiast kościel­nych wież”, gdzie

fabry­ki straj­ko­wa­ły. Mimo to oddy­cha­ło się jesz­cze sadzą. […] Wisia­ły na murach podar­te pro­kla­ma­cje. Na któ­rymś pla­cu legł prze­wró­co­ny żół­ty tram­waj – szczą­tek bary­ka­dy. Ktoś napi­sał pal­cem kośla­wo na kurzu i sadzy jego ścian: Niech żyje rewo­lu­cja!4

Stam­tąd tra­fił tram do wier­sza, a potem na pamięt­ną okład­kę, któ­ra zaczę­ła wkrót­ce żyć wła­snym życiem, prze­wyż­sza­jąc popu­lar­no­ścią same tek­sty. Spra­wi­ło to, że nośna tytu­ło­wa fra­za zapa­mię­ta­na zosta­ła w takim, a nie innym okład­ko­wym ukła­dzie, uzna­wa­nym zara­zem za jeden z naj­waż­niej­szych pol­skich awan­gar­do­wych eks­pe­ry­men­tów z pro­jek­to­wa­niem gra­ficz­nym i jak pisał Piotr Ryp­son:

jeden z naj­cie­kaw­szych przy­kła­dów futu­ry­stycz­nej este­ty­ki […] Już okład­ka zapo­wia­da­ła nowa­tor­ski spo­sób trak­to­wa­nia ukła­du typo­gra­ficz­ne­go […]. Dzię­ki czy­sto typo­gra­ficz­ne­mu roz­wią­za­niu sza­ty gra­ficz­nej całość nabie­ra suro­we­go cha­rak­te­ru, dosko­na­le współ­brz­mią­ce­go z zaan­ga­żo­wa­ną spo­łecz­nie tre­ścią wier­szy5.

Suro­wy cha­rak­ter i awan­gar­do­wa linia spa­ja­ją pro­jekt gra­ficz­ny całe­go tomu, od pierw­szej aż do ostat­niej stro­ny.

W linii tej bie­rze swój począ­tek nie­wi­dzial­na linia tram­wa­jo­wa pol­skiej poezji – cza­sem tyl­ko widocz­na na krót­ko, niczym efe­me­rycz­ny stru­mień, któ­ry poja­wia się jedy­nie okre­so­wo, tym­cza­so­wo, w sprzy­ja­ją­cych warun­kach. Potem – ska­za­ny na nie­trwa­łość i ulot­ność – zni­ka, by kie­dyś  znów na chwi­lę zna­leźć się w zasię­gu wzro­ku. A tram nadal sta­je „wpop­szek”, zosta­wia­jąc z rzad­ka cał­kiem widzial­ne zna­ki tej prze­ry­wa­nej podró­ży. Wybie­ram spo­śród nich dwa – choć są nie­oczy­wi­ste i bar­dzo od sie­bie odle­głe, nie mam wąt­pli­wo­ści, że nale­żą do tej wła­śnie linii i widać to na pierw­szy rzut oka. A zatem: z okien tra­mu rzu­cam okiem na trzy okład­ki i oko­li­cę.

Okładka książki „Tram wpopszek ulicy. Skruty prozy i poemy” Jerzego Jankowskiego
Yeży Yankowski [Jerzy Jankowski], „Tram wpopszek ulicy. Skruty prozy i poemy”, Warszawa: Futuryzm Polski, 1920 [1919].

2. Przystanek drugi: plac Foksa

Na hory­zon­cie przy­sta­nek dru­gi. Od pierw­sze­go, z któ­re­go wyru­szy­li­śmy w 1919 roku, dzie­li go dokład­nie sto lat podró­ży – i na tę uro­dzi­no­wą oko­licz­ność z dale­ka świe­ci nam w oczy zło­ty­mi lite­ra­mi na czar­nym tle. Z bli­ska może­my odczy­tać napis: Darek Foks – Ludzie kul­tu­ry – 2019 – wydaw­nic­two war­stwy6; odczy­tać i bez tru­du ziden­ty­fi­ko­wać wizu­al­ny cytat pocho­dzą­cy z okład­ki Tra­mu… Jerze­go Jan­kow­skie­go. Powta­rza­jąc (oczy­wi­ście w zmo­dy­fi­ko­wa­nej wer­sji) typo­gra­fię i pro­jekt gra­ficz­ny (za któ­ry w przy­pad­ki Ludzi kul­tu­ry odpo­wie­dzial­na jest Joan­na Jop­kie­wicz) , Foks oso­bli­wie połą­czył swo­ją książ­kę z tomem Jan­kow­skie­go, z jego Tra­mem wpop­szek uli­cy. Rzecz doty­czy jed­nak nie tyl­ko okład­ki, ponie­waż wizu­al­ny cytat spa­ja cały tom awan­gar­do­wą linią, któ­ra otwie­ra­jąc i zamy­ka­jąc każ­dą stro­nę niczym od linij­ki wyry­so­wa­ne prze­dłu­że­nie linii z Tra­mu…, poja­wia się po stu­let­niej prze­rwie, by znów za chwi­lę znik­nąć. Podob­nie jak w tomie Jan­kow­skie­go, rów­nież w książ­ce Fok­sa stro­ny nie są nume­ro­wa­ne. Dla­cze­go jed­nak autor Ludzi kul­tu­ry chciał, by lek­tu­ra jego tek­stów wje­cha­ła wła­śnie na ten, a nie inny tor?

W roz­mo­wie z Jaku­bem Skur­ty­sem pod­czas ubie­gło­rocz­ne­go Mię­dzy­na­ro­do­we­go Festi­wa­lu Poezji Sile­sius Darek Foks nazwał swój tom „rady­kal­nym poema­tem o rze­czy­wi­sto­ści kul­tu­ro­wej, w któ­rej przy­szło nam żyć, z pięk­ną, iro­nicz­ną i nawią­zu­ją­cą do awan­gar­dy rze­czą”7. Rzecz tę jed­nak – pięk­nie, iro­nicz­nie i z nawią­za­niem do awan­gar­dy – prze­mil­czał. Jak ją nazwać? Jak badaw­czo oswo­ić albo zyskać nad nią kon­tro­lę? W jakim poję­ciu się schro­nić? Któ­rym ter­mi­nem ją przy­szpi­lić? Nikt ter­mi­nu­ją­cy lite­rac­ko u Fok­sa nie ma chy­ba wąt­pli­wo­ści, że ta „rzecz” to nie rzecz jasna i że nie­ła­two będzie tu napi­sać coś do rze­czy.

Wyko­na­nym tu gestem powtó­rze­nia Foks przy­spo­rzył swo­im czy­tel­nicz­kom i czy­tel­ni­kom nie­ma­łe­go kło­po­tu, o czym świad­czą kolej­ne kry­tycz­no­li­te­rac­kie roz­po­zna­nia, któ­rych auto­rzy zda­ją rela­cje z pro­ble­mów inter­pre­ta­cyj­nych doty­czą­cych świet­ne­go – co do tego kry­ty­cy pozo­sta­ją zgod­ni – kon­cep­tu wizu­al­ne­go zre­ali­zo­wa­ne­go w tomie. Oskar Mel­ler dostrzegł w war­stwie edy­tor­skiej „pod­po­wiedź inter­pre­ta­cyj­ną” i okre­ślił gest Fok­sa jako „repro­duk­cję gra­fi­ki” oraz „rodzaj foto­mon­ta­żu” two­rzą­ce­go pew­ne „pokre­wień­stwo wizu­al­ne”8. Pisał:

Poszu­ki­wa­nie rela­cji mię­dzy tra­dy­cja­mi obu poetów wyma­ga­ło­by zapew­ne osob­ne­go arty­ku­łu, jed­nak już pod­czas pierw­szej lek­tu­ry widać, że podo­bień­stwa fabu­lar­ne są nie­mal nie­wi­docz­ne, powta­rza­ją­ce się figu­ry – mar­gi­nal­ne, gesty poetyc­kie – roz­bież­ne, a poety­ki nie zazę­bia­ją się nie­mal w żad­nym punk­cie. Debiut (a zara­zem ostat­ni zbiór) Yan­kow­skie­go wyda­je się więc dla nowej książ­ki Fok­sa nie tyle patro­nem, co raczej wizu­al­nym pre­tek­stem, ele­men­tem gry. Ta wspól­no­ta kom­po­zy­cyj­no-gra­ficz­na suge­ro­wa­ła­by, że „Ludzie kul­tu­ry” muszą pozo­stać – niczym gra­ficz­ny pier­wo­wzór – zbio­rem auto­no­micz­nych wier­szy, nie­po­łą­czo­nych ze sobą w żaden zna­czą­cy spo­sób. Tak jed­nak nie jest9.

Powyż­sze roz­po­zna­nie suge­ro­wa­ło­by, że Ludzi kul­tu­ryTra­mem… nie­wie­le łączy. „Tak jed­nak nie jest”. Nie jest też tak, że jeden z pierw­szych tomów pol­skiej awan­gar­dy, skąd­inąd nie­sta­no­wią­cy wca­le zbio­ru nie­po­łą­czo­nych ze sobą wier­szy, był dla Fok­sa jedy­nie ele­men­tem gry. Tym bar­dziej, że w róż­nych jego arty­stycz­nych dzia­ła­niach i wypo­wie­dziach tom Jan­kow­skie­go poja­wiał się wie­lo­krot­nie, okład­ka słu­ży­ła mię­dzy inny­mi jako ele­ment foto­mon­ta­ży, a wiersz Mag­gi był jed­nym z otwie­ra­ją­cych Zawrót gło­wy. Anto­lo­gię wier­szy fil­mo­wych w wybo­rze Fok­sa. Wróć­my jed­nak do okład­ki. Anna Kału­ża inter­pre­tu­je ją z kolei w innym niż futu­ry­stycz­ny kon­tek­ście:

Nie wiem, czy słusz­nie zło­ce­nia koja­rzą mi się z nagrob­ka­mi. Ale jeśli kon­ty­nu­ować te per­cep­cyj­no-kul­tu­ro­we sko­ja­rze­nia i powią­zać je z prze­mia­na­mi, któ­re prze­szły przed­sta­wie­nia ludzi kul­tu­ry w zbio­rach Fok­sa, to nie od rze­czy będzie myśleć o zbio­rze jako komen­ta­rzu do „życia po życiu kul­tu­ry”10.

Nagrob­ko­we roz­po­zna­nie, choć sfor­mu­ło­wa­ne nie w kon­tek­ście nawią­zań do Tra­mu…, świet­nie jed­nak do jego „życia po życiu” pasu­je, odzwier­cie­dla bowiem jedy­ną moż­li­wą post­fu­tu­ry­stycz­ną, „pośmiert­ną” wizję kul­tu­ry, do któ­rej Ludziom… Fok­sa już bar­dzo bli­sko. Zwłasz­cza że – jak pisze Kału­ża – „cały zbiór jest anty­wier­szo­wy, bez­czel­nie nie­po­etyc­ki”11, a dodać moż­na – nie­po­etyc­ki bez­czel­no­ścią, któ­ra nader wyraź­nie wska­zu­je swo­je­go futu­ry­stycz­ne­go patro­na. Ten zaś nie­wąt­pli­wie zbu­do­wał swój awan­gar­do­wy tom z resz­tek pozo­sta­łych po zbu­rze­niu prze­szłych form poetyc­kich, co jako wła­ści­wość tomu Fok­sa wska­zu­je – w cel­nym i suge­styw­nym obra­zie – Oskar Mel­ler: „Foks, budu­jąc nowe lite­rac­kie pro­jek­ty, korzy­sta z mate­ria­łów pozo­sta­łych po zbu­rze­niu poprzed­nich kon­struk­cji”12. Cho­ciaż „budow­ni­cze­mu-poecie” mia­ło­by być znacz­nie „bli­żej do kon­struk­ty­wi­zmu awan­gar­dy niż swa­wol­ne­go futu­ry­zmu”13.

A jed­nak to, co futu­ry­stycz­nie awan­gar­do­we, choć zapew­ne nie w wyda­niu swa­wol­nym, zda­je się pra­co­wać w tomie Fok­sa na pozio­mie powierzch­nio­wym i głę­bo­kim, łącząc kolej­ne wier­sze linią, któ­ra przy­bie­ra tu róż­ne for­my: 1. linii iro­nicz­nej albo sar­ka­stycz­nej kry­ty­ki „ludzi kul­tu­ry” „w kra­ju kościo­łów i muze­ów” (DF, 26), „gdzie mają obra­zy ponoć bez­cen­ne” (DF, 27), ale lepiej uciąć „sobie drzem­kę” (DF, 27); 2. linii pro­wo­ka­cyj­ne­go bana­łu i dwu­wer­so­wej try­wial­no­ści, któ­ra ma moc roz­bra­jać „naj­lep­szych”, „ludzi zdy­scy­pli­no­wa­nych”, kie­row­ni­ków, redak­to­rów, sce­na­rzy­stów i reży­se­rów; 3. linii „wpop­szek” dobre­go sma­ku, na któ­rej „her­ba­tę i cia­sta” mogą poda­wać nawet „te oto auten­tycz­ne kur­wy z Pod­la­sia” (DF, 1); 4. linii eks­po­no­wa­nej do bólu dra­bi­ny spo­łecz­nej, po któ­rej spa­da się zawsze na koniec wier­sza i jesz­cze niżej („Ósme­go dnia ktoś sil­niej­szy zepchnie mnie do rowu”, DF, 2); 5. linii prze­czu­tej kata­stro­fy w kontrze do świe­tla­nej uto­pii, w któ­rej ludzie kul­tu­ry osta­tecz­nie giną od „wła­sno­ręcz­nie zada­nych ran postrza­ło­wych” (DF, 34–36); i – nade wszyst­ko – 6. linii wywro­to­wej, któ­ra zaczy­na się od gnie­wu („Kur­wa Mać”, DF, 22), a koń­czy gdzieś w przy­szło­ści, ale jesz­cze nie wia­do­mo gdzie14, choć już teraz „mapy drżą / na ścia­nach” (DF, 7). Tak to widzę, prze­świe­tla­jąc tom z pomo­cą Tra­mu

A teraz odwrot­nie, jak­by­śmy zmie­nia­li wek­tor, zmie­nia­li kurs. Spójrz­my na to, co „przed”, przez pry­zmat tego, co „po”. Dopie­ro patrząc na okład­kę Tra­mu… Jan­kow­skie­go z per­spek­ty­wy tomu Fok­sa, widzi­my wyraź­nie, jak w iro­nicz­nej figu­rze „ludzie kul­tu­ry” z impe­tem wpa­da­ją pod „tram”, któ­ry – prze­wró­co­ny oneg­daj przez robot­ni­ków – legł „wpop­szek” uli­cy, któ­rą „ludzie kul­tu­ry” zwy­kli bez­ko­li­zyj­nie jeź­dzić, spa­ce­ro­wać albo i masze­ro­wać. „Pój­dzie­my tędy, a potem tam­tę­dy”, jak chcia­ła­by „orga­ni­za­tor­ka mar­szu” z mot­ta oma­wia­ne­go tomu Fok­sa. Idą tędy, idą tam­tę­dy, a tu tram. Oto w takiej – śmiesz­nej i strasz­nej – koli­zji, przy­odzia­ni na zło­to, figu­ru­ją teraz – futu­ry­stycz­nie i kata­stro­ficz­nie – ludzie kul­tu­ry na papie­rze do pako­wa­nia śle­dzi usła­nym paskud­ny­mi błę­da­mi – w okład­ko­wym rewo­lu­cyj­nym wier­szu logo­wi­zu­al­nym Fok­sa z 2019 roku i w okład­ko­wym rewo­lu­cyj­nym wier­szu logo­wi­zu­al­nym Jan­kow­skie­go z roku 1919. Prze­świe­tla­nym i prze­świe­tla­ją­cym albo prze­świe­tla­ją­cym i prze­świe­tla­nym, ale „wpop­szek” uli­cy – razem (pod­czas gdy „Wy idzie­cie w pra­wo, skur­wy­sy­ny, / bo tutaj nasze dro­gi się roz­cho­dzą”, DF, 39). Razem na moment świe­cą, a potem razem gasną, bo linia awan­gar­dy jest efe­me­rycz­na albo nie ma jej wca­le.

Okładka książki „Ludzie kultury” Darka Foksa
Darek Foks, „Ludzie kultury”, Wrocław: Wydawnictwo Warstwy, 2019.

3. Przystanek trzeci: Herman Pętla

Trze­ci przy­sta­nek i znów kom­pli­ka­cje. Z okład­ką zde­rza­my się czo­ło­wo. Oto tram w poprzek stro­ni­cy, tram­waj do góry koła­mi. „Nie mów­cie, że nie ostrze­ga­łam!” – śle lojal­ny prze­kaz okład­ka pro­jek­tu Jaku­ba Pszo­nia­ka, pod­czas gdy umiesz­czo­ny w samym jej środ­ku znak ostrze­gaw­czy kolo­ru naj­ró­żo­wiej różo­we­go krzy­czy: „uwa­ga na wywró­co­ne tra­my”! A pod nim rów­nież wywró­co­ny kawa­łek języ­ka, któ­ry robi za tytuł i zapo­wia­da, że bez­ko­li­zyj­ny ten odci­nek podró­ży na pew­no nie będzie. Ale do tego wró­ci­my – jak to zresz­tą zwy­kle bywa na pętli.

Tym­cza­sem wjeż­dża róż. „Tego się nie da czy­tać!” – skan­du­ją przy­zwy­cza­je­ni do czar­ne­go na bia­łym. Razi w oczy, każe je mru­żyć, odpy­cha odbior­cę. Gdy­by­śmy mie­li do dys­po­zy­cji tyl­ko kolor papie­ru i ani kawał­ka języ­ka, ten, z któ­rym mamy do czy­nie­nia w right into pod tram­waj Ano­uk Her­man15, mógł­by sam stać się inten­syw­nym wier­szem o inten­syw­nym prze­ży­wa­niu inno­ści. A sunąć roz­le­ni­wio­nym wzro­kiem po wier­szu na różo­wym prze­ście­ra­dle to cał­kiem coś inne­go niż po wier­szu na prze­ście­ra­dle bia­łym – to przy­go­da wyma­ga­ją­ca, któ­ra draż­nią­co zacho­dzi za skó­rę. Rażą­cym kolo­rem zada­je razy, nara­ża­jąc czy­tel­ni­ka poezji na – zda­niem nie­któ­rych nie­po­trzeb­ny – stres. W toku lek­tu­ry moż­na wszak poró­żo­wieć ze zło­ści, owszem, ale ile w tym zma­ga­niu – prze­wi­dzia­nym w pro­jek­cie typo­gra­ficz­nym i skła­dzie Ste­fy Mar­chwiów­ny – się dzie­je! Tu każ­dy wers – zapi­sa­ny w dodat­ku maleń­kim stop­niem pisma, zda­wać się może, że zde­cy­do­wa­nie za małym na tle całe­go różu, i jesz­cze w zmyśl­nej wer­so­wej roz­syp­ce – trze­ba łowić wzro­kiem na nie­przy­ja­znych falach fał­du­ją­ce­go się w oczach kolo­ru, wyłu­ski­wać z zało­mów jaskra­wo­ści, wyma­cy­wać w mate­rii nazbyt się narzu­ca­ją­cej. Choć pozor­nie papie­ro­wo gład­kiej, to kłu­ją­cej w oczy, dla skó­ry – szorst­kiej, dla dobrze schło­dzo­ne­go pra­gnie­nia czy­tel­ni­cze­go kom­for­tu – zanad­to roz­ża­rzo­nej.

Kolor – to awan­gar­do­we narzę­dzie wznie­ca­nia ognia, wyko­rzy­stu­ją­ce papier jako pod­pał­kę! Sto lat wcze­śniej ze wzglę­du na skrom­ne moż­li­wo­ści tech­nicz­ne i brak fun­du­szy auto­rów i wydaw­ców kolor papie­ru dru­ko­wa­nych naj­ta­niej, zwy­kle wła­snym sump­tem, jed­nod­nió­wek, gazet, alma­na­chów i ulo­tek musiał nie­raz wystar­czyć za całą jaskra­wość awan­gar­dy. Gdy bie­rze­my je dziś w archi­wum do ręki, zaska­ku­ją zetla­ły­mi odcie­nia­mi poma­rań­czu, zie­le­ni, błę­ki­tu, żół­ci – całą tęczą tła, o któ­rej nic nie wie­my, jeśli nasza lek­tu­ra ogra­ni­cza się do anto­lo­gii, prze­dru­ków, ste­ryl­nie bia­łych reedy­cji, wzno­wień, a wśród nich naj­biel­szych – „wybra­nych” i „zebra­nych”. Kie­dy jed­nak wresz­cie obcu­je­my z ich mate­rial­no­ścią, nie mamy wąt­pli­wo­ści, że na kolo­ro­wym tle cał­kiem ina­czej wyglą­da każ­dy wiersz, że zupeł­nie inną przy­go­dę prze­ży­wa tu czy­ta­ją­cy, ina­czej – jak­by gło­śniej i bar­dziej inten­syw­nie – wszyst­ko tutaj brzmi. Na tle sza­cow­ne­go odwiecz­ne­go związ­ku papie­ru i bie­li to praw­dzi­we tło na wol­no­ści! Wciąż mło­de, nowe, inne, nie­swo­je i dzi­kie, rażą­ce i draż­nią­ce, paro­dy­stycz­ne i gro­te­sko­we, absur­dal­ne i nie­do­rzecz­ne, lżej­sze i mniej­sze. Wszyst­kie te wol­no­ści awan­gar­dy wyko­rzy­stu­je Her­man jako tło. I na tym (różo­wym) tle uwal­nia swo­je lżej­sze i mniej­sze, absur­dal­ne i nie­do­rzecz­ne, paro­dy­stycz­ne i gro­te­sko­we, rażą­ce i draż­nią­ce, nie­swo­je i dzi­kie, inne, nowe, mło­de wier­sze.

Jeśli futu­ry­stycz­na figu­ra „słów na wol­no­ści” zdej­mo­wa­ła z tek­stów jarz­mo wer­so­we­go i kolum­no­we­go ukła­du, typo­gra­ficz­nej dys­cy­pli­ny, a nade wszyst­ko orto­gra­ficz­nych i gra­ma­tycz­nych ogra­ni­czeń, wyzwa­la­jąc mate­rial­ność języ­ka i inne pozio­my eks­pre­sji, to trze­ba przy­znać, że Her­man w swo­im tomie prze­pra­co­wu­je ten futu­ry­stycz­ny fan­ta­zmat inten­syw­nie jak nie­wie­lu innych – na weso­ło i na smut­no. Czer­pie sza­lo­ną przy­jem­ność z poróż­nia­nia języ­ka z samym sobą, wpro­wa­dza­nia ele­men­tów języ­ko­wi pol­skie­mu obcych, zanie­czysz­czeń i tok­syn, psu­cia go na powierzch­ni i od środ­ka, paro­diu­je przy tym nor­mę raz kpiar­sko, a raz na poważ­nie, choć to powa­ga zawsze uję­ta w cudzy­słów. Wśród wszyst­kich tych roz­po­znań tytu­ło­wa fra­za right into pod tram­waj jest jak strzał w dzie­siąt­kę – dosko­na­ły mon­taż ze słów na wol­no­ści, co do któ­rych zaraz się na kolej­nych stro­nach wyja­śni, z cze­go tak napraw­dę chcia­ły­by się wyzwo­lić, jaką mate­rię, jaką nor­mę i jaką gra­ni­cę prze­kro­czyć. Odpo­wiedź: „Maszy­ny pra­gną­ce to maszy­ny binar­ne / bo nie­bi­nar­ność się przed nimi cho­wa / (po kątach) żeby nie dostać w mor­dę // tego co poza gra­ni­ca­mi kodu / moż­na tyl­ko pożą­dać” (AH, s. 43). Poetyc­ki pora­chu­nek z kodem binar­nym doko­nu­je się w kodzie języ­ko­wym, poza któ­re­go gra­ni­ce się mie­rzy, ku temu, cze­go moż­na tyl­ko pożą­dać. Trze­ba więc roz­sz­czel­nić zaim­ki, queero­wać rodza­je i rodzaj­ni­ki, a nade wszyst­ko ich jed­no­znacz­ne sto­sun­ki przy­na­leż­no­ści. Eks­pe­ry­men­to­wi ze spo­łecz­ną nor­mą i poli­tycz­ną popraw­no­ścią towa­rzy­szy w tomie Her­man eks­pe­ry­ment z popraw­no­ścią i nor­mą języ­ko­wą. Gra­ma­ty­ka rodza­jów sta­je się tu polem, w któ­re­go obrę­bie – w samej meta­mor­ficz­nej, otwar­tej na dowol­ne prze­kształ­ce­nia mate­rii języ­ka – for­mu­łu­je się mani­fest. W jego anty­nor­ma­tyw­nej i kontr­po­praw­no­ścio­wej for­mie pobrzmie­wa echo zamierz­chłe­go futu­ry­stycz­ne­go psu­cia orto­gra­fii – nie pasu­je nam jed­nak zupeł­nie jego binar­ne, męsko­cen­trycz­ne, patriar­chal­ne, zwią­za­ne ze zja­wi­skiem skan­da­lu i pro­wo­ka­cji tło. Ale tyl­ko jeśli rozu­mieć je wła­śnie tak – bo moż­na też zupeł­nie ina­czej, zaczy­na­jąc gdzieś dale­ko poza zhie­rar­chi­zo­wa­nym, więk­szo­ścio­wym i domi­nu­ją­cym. Zaczy­na­jąc na przy­kład tam, gdzie bie­rze swój począ­tek nasza nie­wi­dzial­na linia tram­wa­jo­wa – od Tra­mu… Jan­kow­skie­go, mniej­szo­ścio­we­go eks­pe­ry­men­tu z pogra­ni­cza kul­tur (pol­skiej i litew­skiej), któ­ry draż­niąc na rów­ni kry­ty­ków i prze­chod­niów, bun­tu­jąc się prze­ciw temu, co sta­re i wyso­kie, wcie­la­jąc w życie ideę „słów na wol­no­ści” i „eks­pre­syj­ną pisow­nię”, chciał zara­zem orto­gra­ficz­nym eks­pe­ry­men­tem uwol­nić sztu­kę spod pano­wa­nia lep­szych i domi­nu­ją­cych, nadać owe­mu eks­pe­ry­men­to­wi spo­łecz­ny i poli­tycz­ny cha­rak­ter, wsta­wić się za sła­bą, „nie­uczo­ną” więk­szo­ścią i w pew­nym sen­sie jed­no­cze­śnie zadrwić z wszel­kich eli­ta­ry­stycz­nych prak­tyk awan­gar­do­wych inte­lek­tu­ali­stów.

Ten strajk języ­ka ma tu za swo­ich towa­rzy­szy innych straj­ku­ją­cych: „odma­wiam / zdro­waś / odmo­wo pra­cy” (AH, s. 9). A wszyst­ko to od począt­ku do koń­ca dzie­je się w mie­ście – jed­nym z wie­lu i jedy­nym. Mia­sto Her­man bywa jed­no­cze­śnie cudow­nie futu­ry­stycz­ne i do szczę­tu anty­fu­tu­ry­stycz­ne, jest słoń­cem i smo­giem, nie­bem i pie­kłem, świa­tłem i cie­niem, bastio­nem sen­su i pla­cem zabaw z non­sen­sem, mysz­ką, kot­kiem i potwo­rem, domem i wygna­niem, uto­pią i kata­stro­fą. „Kato­wi­ce trzy­ma­ją się na ple­cach gołę­bi / mia­sto jak gołę­bio­wy archi­pe­lag z okru­chów” (AH, s. 20), „tysiąc­ko­lo­ro­we świa­teł­ka to powi­do­ki słońc” (AH, s. 36), „smog gęsty jak hot cho­co­la­te” (AH, s. 18), „słoń­ce nad mia­stem / leży­my jaśniej” (AH, s. 31), „kato war­czy jak sta­do i bzy­czy” (AH, s. 49), „w nie­któ­re noce mia­stu uda­je się sko­czyć / do swo­jej nago­ści i wyrwać z niej kable” (AH, s. 48), „wiel­kie różo­we słoń­ce plum plum bły­ska / sta­je nad pade­re­wą / sta­je jak chuj bożyszcz” (AH, s. 63), „w Kato­wi­cach mie­ście ogro­dów / rodzi się mat­ka b kwiet­na” (AH, s. 22), „ale mia­sto ma dys­fo i mia­sto też cier­pi” (AH, s. 49), „było­by z tego pie­kło / jak kato­wic­ki rynek latem […] kie­dy sprin­tu­ją tram­wa­je / i sprin­tu­je wiatr / spod ich strasz­nych kółek / lato to pot i głu­pie pomy­sły / a my to: / we were two blind­fol­ded pups rol­ler­ska­ting / right into the gre­at sun­shi­ne / right into pod tram­waj” (AH, s. 29).

Taki ruch panu­je na obsza­rze Her­man Pętla. Wszyst­ko zapę­tla się w świe­tle neo­nów tak, że nie wiem już, któ­rę­dy do domu, i może wca­le nie chcę do nie­go wra­cać. A nawet gdy­bym chcia­ła, to i tak na każ­dej moż­li­wej dro­dze powrot­nej, ośle­pio­na przez róż, wpa­dam right into pod tram­waj, choć wcze­śniej myśla­łam, że w ogó­le nic tędy nie jeź­dzi i że co jak co, ale na poezji i na Kato­wi­cach to przy­naj­mniej tro­chę się znam. No więc z tej pętli tak łatwo nie wró­cisz, ale moż­na jechać dalej, choć zda­wa­ło się, że dalej się nie da, że ta pętla może się tyl­ko jesz­cze bar­dziej wikłać, aż tu nagle jed­nak jedzie­my i wtem na hory­zon­cie, u zbie­gu ulic, w bla­sku słoń­ca wyła­nia się Sile­sian Gothic. I oka­zu­je się, że jest różo­wy i pięk­ny. Ale to już inna linia, a my już powin­ni­śmy wra­cać.

Okładka książki poetyckiej „Right into pod tramwaj” Anouk Herman
Anouk Herman, „Right into pod tramwaj”, Łódź–Kraków: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi; Instytut Literatury, 2022.

4. I z powrotem

Jadę tym tram­wa­jem od daw­na, podzi­wiam wido­ki, któ­re roz­cią­ga­ją się za oknem nie­wi­dzial­nej linii i roz­trzą­sam sytu­ację podró­ży. Wyda­je mi się, że mam bilet, ale czy wła­ści­wy? Czy ma sens inge­ro­wać w cia­ło współ­cze­sne­go wier­sza za pomo­cą narzę­dzi histo­rii lite­ra­tu­ry? Czy histo­rycz­no­li­te­rac­ka wie­dza nie powo­du­je dusz­no­ści, a może i cał­ko­wi­tej utra­ty tchu? Czy owo inge­ro­wa­nie to zabieg bez­piecz­ny czy jed­nak ryzy­kow­ny? Czy histo­ria pozwo­li sen­som się wybu­dzić czy jed­nak ska­że je na sen? Czy taka ope­ra­cja w ogó­le może się dziś udać? Czy odpo­wie­dzial­ni za ope­ro­wa­ne cia­ła nie opro­te­stu­ją ana­chro­nicz­nych tech­nik? No i naj­waż­niej­sze: któ­rę­dy do ser­ca? Chy­ba nie tędy, odpo­wia­dam, gdy doraź­na medycz­na meta­fo­ra stwo­rzo­na na uży­tek podró­ży zaczy­na się sypać – może pod wpły­wem pręd­ko­ści albo nad­mier­nych wstrzą­sów.

Dotar­li­śmy do pętli, więc zawra­ca­my. Dopie­ro dzię­ki manew­ro­wi zawra­ca­nia coś się fak­tycz­nie odsła­nia i zaczy­nam rozu­mieć sens tego kurs: wra­cam, ale gdzie indziej. Pierw­szy przy­sta­nek: uli­ca Jan­kow­skie­go, a „wpop­szek” niej Tram… – uka­zu­je się teraz w odda­li ina­czej, odmie­nio­ny, pod­da­ny inter­wen­cjom z przy­szło­ści. Oto histo­ria się nie­do­rzecz­nie odwra­ca (niczym tram­wa­jo­wa tra­sa) i począ­tek sta­je się koń­cem. Po prze­by­ciu kolej­nych przy­stan­ków zupeł­nie ina­czej wyglą­da ten pierw­szy: już nie kształ­tu­ją­cy, ale kształ­to­wa­ny, już nie wpły­wa­ją­cy, ale pod­da­ny wpły­wom, prze­kształ­co­ny przez póź­niej­sze re-cyta­cje, nawią­za­nia, prze­two­rze­nia. Nie mar­twy, lecz żywy, nie histo­rycz­ny, lecz aktu­al­ny, nie prze­szły, lecz teraź­niej­szy, nie skost­nia­ły, ale wpra­wio­ny w ruch, nie śnią­cy swój histo­rycz­ny sen, ale roz­bu­dzo­ny i pul­su­ją­cy, pełen nowych zna­czeń. Mie­ke Bal znaj­du­je sło­wo, by ująć ten para­doks histo­rii odwró­co­nej, nazy­wa ją pre­po­ste­ryj­ną16. Tu sekwen­cja się odwra­ca i nie to, co wcze­śniej­sze, wpły­wa na to, co póź­niej­sze, ale to, co póź­niej­sze, oddzia­łu­je na to, co wcze­śniej­sze, zmie­nia­jąc jego kształt. Cytat wra­ca do miej­sca swo­je­go pocho­dze­nia z pamię­cią bycia zacy­to­wa­nym, któ­ra odkształ­ca ory­gi­nał. Uży­te przez Bal (za T.S. Elio­tem) sło­wo pre­po­ste­rio­us, oprócz widocz­nej dla nas gry pre- i post‑, poprze­dza­nia i następ­stwa, przy­wo­dzi też wszak na myśl coś nie­do­rzecz­ne­go, absur­dal­ne­go, non­sen­sow­ne­go – taki zresz­tą na pozór jest zapro­po­no­wa­ny przez kry­tycz­kę model inter­pre­ta­cji: sprzecz­ny z logi­ką line­ar­ne­go histo­rycz­ne­go pro­ce­su i następ­stwa cza­su17.

A zatem: pre­po­ste­ryj­na histo­ria awan­gar­dy? Wek­tor for­mu­ło­wa­nych przez nią pytań był­by odwrot­ny niż tych, któ­re sta­wia­no wie­lo­krot­nie: doty­czy­ły­by one nie tego, w jaki spo­sób awan­gar­da wpły­wa czy oddzia­łu­je na to, co współ­cze­sne, w jaki spo­sób się jej uży­wa, dla­cze­go się na nią powo­łu­je i wywo­łu­je jej duchy, ale raczej tego, jak jej re-cyta­cje i przy­wo­ła­nia zmie­nia­ją ją samą, jak póź­niej­sze tek­sty i obra­zy wpły­wa­ją na nowe wer­sje „ory­gi­na­łów” czy „pier­wo­wzo­rów”, co ule­ga tu zama­za­niu, zaciem­nie­niu i zatar­ciu, a co zosta­je wydo­by­te, wyeks­po­no­wa­ne i uzna­ne za swo­je. Pre­po­ste­ryj­na histo­ria za punkt wyj­ścia musia­ła­by obrać dają­ce się ziden­ty­fi­ko­wać w lite­ra­tu­rze naj­now­szej rezul­ta­ty arty­stycz­nej pra­cy z awan­gar­dą i trak­to­wać je jako medium histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go wglą­du.

Czy lite­rac­kiej teraź­niej­szo­ści może się w ogó­le spodo­bać zro­bie­nie z niej histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go użyt­ku? Tego nie wiem, ale wiem, że jako źró­dło kusi, by z nie­go zaczerp­nąć. A sko­ro awan­gar­da histo­rycz­na sytu­owa­ła swój ide­ał w przy­szło­ści, to moż­na powie­dzieć – jeste­śmy w domu. Oka­zu­je się bowiem – pre­po­ste­ryj­nie – że to, co życio­daj­ne dla żywio­łu awan­gar­dy, przy­cho­dzi, tak jak chcia­ła, po raz kolej­ny z jej przy­szło­ści. Sko­ro awan­gar­da nie zno­si prze­szło­ści i pozy­tyw­nych o niej nar­ra­cji, a muzea, biblio­te­ki i archi­wa naka­zu­je spa­lić, czy jej ide­al­ną wizją histo­rii nie mogła­by być wła­śnie ta, któ­ra ma swo­je źró­dła w przy­szło­ści, „zmie­nia prze­szłość”, nie pozwa­la jej zasty­gnąć, ugrun­to­wać się, skost­nieć?

Może zatem towa­rzy­szą­ca nam meta­fo­ra nie­wi­dzial­nej linii tram­wa­jo­wej nada­je się do uję­cia całej spra­wy lepiej, niż sądzi­my, sko­ro moż­na podró­żo­wać ową linią tam i z powro­tem, a zmie­nia­jąc kie­ru­nek, zmie­nia się i następ­stwo przy­stan­ków, w kur­sie powrot­nym odwra­ca się ich pre- i post-. Futu­ry­stycz­ny Tram… rzu­ca świa­tło na tomy Fok­sa i Her­man, ale ludzie kul­tu­ry wpa­da­ją­cy po stu latach right into pod tram spra­wia­ją, że ten już zawsze ina­czej będzie sta­wał „wpop­szek uli­cy”. Na zło­to, na różo­wo, w Łodzi, w Kato­wi­cach, choć pró­bu­je­my go obejść tędy, a potem tam­tę­dy.

 

1 Y. Yan­kow­ski, Tram wpop­szek uli­cy. Skru­ty pro­zy i poemy, War­sza­wa: Futu­ryzm Pol­ski, 1920 [1919].

2 Tram Jan­kow­skie­go to jeden z wie­lu futu­ry­stycz­nych tram­wa­jów, któ­re mia­ły oka­zać się emble­ma­tem nowo­cze­sno­ści i wiel­ką fascy­na­cją histo­rycz­nej awan­gar­dy. O namięt­no­ści, z jaką futu­ry­ści jeź­dzi­li tram­wa­ja­mi, naj­ob­szer­niej pisał Paweł Graf. Zob. P. Graf, Auto­mo­bil w pędzie. Stu­dia o futu­ry­zmie i futu­ry­stach, Poznań: Wydaw­nic­two Nauko­we Uni­wer­sy­te­tu Ada­ma Mic­kie­wi­cza, 2018.

3 Y. Yan­kow­ski, Tram wpop­szek uli­cy [w:] tegoż, Tram… [bns].

4 Frag­ment wspo­mnień sio­stry Jerze­go Jan­kow­skie­go, Jani­ny Jan­kow­skiej-Oryn­ży­ny. Cyt. za: E. Kozi­kow­ski, Jerzy Jan­kow­ski [w:] tegoż, Łódź i pió­ro. Wspo­mnie­nia o pisa­rzach pocho­dzą­cych z Łodzi bądź z Łodzią zwią­za­nych, Łódź: Wydaw­nic­two Łódz­kie, 1972, s. 104.

5 P. Ryp­son, Nie gęsi. Pol­skie pro­jek­to­wa­nie gra­ficz­ne 1919–1949, Kra­ków: Karak­ter, 2017, s. 31.

6 D. Foks, Ludzie kul­tu­ry, Wro­cław: Wydaw­nic­two War­stwy, 2019 [dalej jako DF z poda­niem nume­ru wier­sza].

7 D. Foks, J. Skur­tys, Salon Sile­siu­sa: Darek Foks, 9 MFPS, onli­ne: https://www.youtube.com/watch?v=v‑_pZJ8RcHM [dostęp: 11.09.2025].

8 O. Mel­ler, „Żyd”, poeta i fil­mo­wiec w jed­nym sta­li domu (Darek Foks, „Ludzie kul­tu­ry”), Maga­zyn „Wizje” 6.12.2019, onli­ne: https://magazynwizje.pl/aktualnik/meller-foks/ [dostęp: 11.09.2025].

9 Tam­że.

10 A. Kału­ża, Darek Foks: Daj­cie się prze­wró­cić. „Mały For­mat” 2019, nr 10–11, onli­ne: https://malyformat.com/2019/11/darek-foks-dajcie-sie-przewrocic/ [dostęp: 11.09.2025].

11 Tam­że.

12 O. Mel­ler, „Żyd”, poeta i fil­mo­wiec…

13 Tam­że.

14 Na tę kwe­stię zwra­cał uwa­gę mię­dzy inny­mi Jakub Skur­tys: „«Książ­kę fru­stra­cji» Fok­sa chciał­bym zatem prze­czy­tać jako otwar­te pyta­nie o stra­te­gie przy­szło­ści, bo że koro­wód zmie­rza w przy­szłość i to jego tra­sa wyzna­czy jej kie­ru­nek, nie mam wąt­pli­wo­ści”. J. Skur­tys, Bywa rewo­lu­cyj­na. Pod­su­mo­wa­nie roku 2019 w poezji, „Mały For­mat” 2019, nr 12.

15 A. Her­man, right into pod tram­waj, Łódź–Kraków: Sto­wa­rzy­sze­nie Pisa­rzy Pol­skich Oddział w Łodzi; Insty­tut Lite­ra­tu­ry, 2022 [dalej jako AH z poda­niem nume­ru stro­ny].

16 M. Bal, Quoting Car­ra­va­gio. Con­tem­po­ra­ry Art, Pre­po­ste­ro­us Histo­ry, Chi­ca­go: Uni­ver­si­ty of Chi­ca­go Press, 1999.

17 Tam­że, s. 7–8.

Kolaż autorstwa Darka Foksa

– literaturoznawczyni i kulturoznawczyni, redaktorka „Śląskich Studiów Polonistycznych”

więcej →

– poeta, prozaik, redaktor i filmowiec. Redaktor naczelny miesięcznika „Twórczość”.

więcej →

Fallback Avatar

– katowiczańcze, autorze, doktorancie.

więcej →

Fallback Avatar

– poeta, publicysta, dziennikarz, pionier futuryzmu w Polsce.

więcej →

Powiązane teksty

23.07.2025
Interferencje

Fajne korale. Język fotografii artystycznej oraz język poezji 

Jedną z nieoczywistych kwestii dotyczących odbioru poezji jest kwestia zmysłowości, także zmysłowości słów jako takich. Słowa mają podobne właściwości jak inne materiały artystyczne: farby, tkaniny, żywice – to stwierdzenie prowokacyjne, ale zachęcające, by podczas lektury śledzić przepływ własnej zmysłowej przyjemności – z Witkiem Orskim rozmawia Natalia Malek.