Podróż trwa sto trzy lata. Linia ma trzy przystanki. Łączy dzielnice odległe, na pozór nie do połączenia. Jest niewidzialna, choć widać ją na pierwszy rzut oka. Pojawia się i znika. Częste są na niej komunikacyjne wypadki. Pojazd się wykoleja, staje w poprzek ulicy, czasem ktoś right into pod niego wpada, a czasem jeżdżą nim ludzie zupełnie bez kultury. W każdym razie bywa kolorowo. Wsiadacie? No to w drogę!
1. Przystanek pierwszy: ulica Jankowskiego
Ulica mieści się na peryferiach, daleko od centrum. Okolica szemrana, wszystko prowizoryczne i łatwo można wypaść z szyn. Żeby wsiąść, trzeba otworzyć drzwi, a wsiadając – przeczytać umieszczony na nich bijący po oczach i czytelniczych przyzwyczajeniach napis. No i proszę! A nie mówiłam? Jeszcze nie ruszyliśmy, a już stoimy w poprzek ulicy. Podróż zaczyna się pod patronatem pierwszego polskiego futurysty Yeżego Yankowskiego, a nasz tramwaj rzeczywiście od razu staje „wpopszek” – zgodnie z wcześniejszymi ostrzeżeniami o komunikacyjnych wypadkach. Zdarzy się ich jeszcze sporo i będą wyznaczały specyfikę tej podróży. Na razie jednak wybija rok 1919 – startujemy o czasie, zgodnie z rozkładem.
Co właściwie wiemy o pierwszym przystanku i o wehikule, do którego wsiadamy? Zarazem wiele i niewiele – znamy trochę faktów, trochę legend, trochę plotek: że wydrukowano go na papierze do pakowania śledzi, że nienawiścią pałali do jego epatującej futurystyczną ortografią okładki szacowni panowie i eleganckie damy, że jego autor wygłaszał pomieszczone w nim wiersze z wysokości beczki w warszawskim futurystycznym podziemiu, a ówczesna publiczność widziała w nim szalonego proroka nowej sztuki, zwiastuna i Jana Chrzciciela futuryzmu polskiego. Swoje wczesne, publikowane tu i ówdzie symbolistyczne utwory, dziennikarskie felietony i noty w awangardowym geście zmontował z futurystycznymi wierszami, wszystkie je przemielił antyortograficznym żarnem, a następnie wydał pod tytułem Tram wpopszek ulicy1 pod nazwiskiem Yeży Yankowski w założonym przez siebie wydawnictwie Futuryzm Polski. Opatrzył przy tym tom futurystycznie skłamaną datą z przyszłości: 1920 (zamiast 1919) i zwieńczył zaprojektowaną przez siebie okładką, pozostającą w ścisłej łączności z autorskim projektem graficznym całej publikacji. Potem Jankowski zniknął, a wraz z nim żywot niewidzialny zaczęła wieść linia tramwajowa, która brała swój początek na tej dziwnej, peryferyjnej ulicy polskiej awangardy.
Leżący wpopszek tram2 zdążył jednak objawić się w polu widzenia „niebieskich oczu proletariatu”3 – inicjalnej, a zarazem najsilniejszej być może frazy całego tomu – i zapisać w pamięci jako znak, a może i emblemat, rewolucyjnych utopii polskiej awangardy. Obraz ten bierze początek w 1905 roku w Łodzi, którą Jankowski ujrzał jako „miasto fabryczne, zjeżone kominami zamiast kościelnych wież”, gdzie
fabryki strajkowały. Mimo to oddychało się jeszcze sadzą. […] Wisiały na murach podarte proklamacje. Na którymś placu legł przewrócony żółty tramwaj – szczątek barykady. Ktoś napisał palcem koślawo na kurzu i sadzy jego ścian: Niech żyje rewolucja!4
Stamtąd trafił tram do wiersza, a potem na pamiętną okładkę, która zaczęła wkrótce żyć własnym życiem, przewyższając popularnością same teksty. Sprawiło to, że nośna tytułowa fraza zapamiętana została w takim, a nie innym okładkowym układzie, uznawanym zarazem za jeden z najważniejszych polskich awangardowych eksperymentów z projektowaniem graficznym i jak pisał Piotr Rypson:
jeden z najciekawszych przykładów futurystycznej estetyki […] Już okładka zapowiadała nowatorski sposób traktowania układu typograficznego […]. Dzięki czysto typograficznemu rozwiązaniu szaty graficznej całość nabiera surowego charakteru, doskonale współbrzmiącego z zaangażowaną społecznie treścią wierszy5.
Surowy charakter i awangardowa linia spajają projekt graficzny całego tomu, od pierwszej aż do ostatniej strony.
W linii tej bierze swój początek niewidzialna linia tramwajowa polskiej poezji – czasem tylko widoczna na krótko, niczym efemeryczny strumień, który pojawia się jedynie okresowo, tymczasowo, w sprzyjających warunkach. Potem – skazany na nietrwałość i ulotność – znika, by kiedyś znów na chwilę znaleźć się w zasięgu wzroku. A tram nadal staje „wpopszek”, zostawiając z rzadka całkiem widzialne znaki tej przerywanej podróży. Wybieram spośród nich dwa – choć są nieoczywiste i bardzo od siebie odległe, nie mam wątpliwości, że należą do tej właśnie linii i widać to na pierwszy rzut oka. A zatem: z okien tramu rzucam okiem na trzy okładki i okolicę.

2. Przystanek drugi: plac Foksa
Na horyzoncie przystanek drugi. Od pierwszego, z którego wyruszyliśmy w 1919 roku, dzieli go dokładnie sto lat podróży – i na tę urodzinową okoliczność z daleka świeci nam w oczy złotymi literami na czarnym tle. Z bliska możemy odczytać napis: Darek Foks – Ludzie kultury – 2019 – wydawnictwo warstwy6; odczytać i bez trudu zidentyfikować wizualny cytat pochodzący z okładki Tramu… Jerzego Jankowskiego. Powtarzając (oczywiście w zmodyfikowanej wersji) typografię i projekt graficzny (za który w przypadki Ludzi kultury odpowiedzialna jest Joanna Jopkiewicz) , Foks osobliwie połączył swoją książkę z tomem Jankowskiego, z jego Tramem wpopszek ulicy. Rzecz dotyczy jednak nie tylko okładki, ponieważ wizualny cytat spaja cały tom awangardową linią, która otwierając i zamykając każdą stronę niczym od linijki wyrysowane przedłużenie linii z Tramu…, pojawia się po stuletniej przerwie, by znów za chwilę zniknąć. Podobnie jak w tomie Jankowskiego, również w książce Foksa strony nie są numerowane. Dlaczego jednak autor Ludzi kultury chciał, by lektura jego tekstów wjechała właśnie na ten, a nie inny tor?
W rozmowie z Jakubem Skurtysem podczas ubiegłorocznego Międzynarodowego Festiwalu Poezji Silesius Darek Foks nazwał swój tom „radykalnym poematem o rzeczywistości kulturowej, w której przyszło nam żyć, z piękną, ironiczną i nawiązującą do awangardy rzeczą”7. Rzecz tę jednak – pięknie, ironicznie i z nawiązaniem do awangardy – przemilczał. Jak ją nazwać? Jak badawczo oswoić albo zyskać nad nią kontrolę? W jakim pojęciu się schronić? Którym terminem ją przyszpilić? Nikt terminujący literacko u Foksa nie ma chyba wątpliwości, że ta „rzecz” to nie rzecz jasna i że niełatwo będzie tu napisać coś do rzeczy.
Wykonanym tu gestem powtórzenia Foks przysporzył swoim czytelniczkom i czytelnikom niemałego kłopotu, o czym świadczą kolejne krytycznoliterackie rozpoznania, których autorzy zdają relacje z problemów interpretacyjnych dotyczących świetnego – co do tego krytycy pozostają zgodni – konceptu wizualnego zrealizowanego w tomie. Oskar Meller dostrzegł w warstwie edytorskiej „podpowiedź interpretacyjną” i określił gest Foksa jako „reprodukcję grafiki” oraz „rodzaj fotomontażu” tworzącego pewne „pokrewieństwo wizualne”8. Pisał:
Poszukiwanie relacji między tradycjami obu poetów wymagałoby zapewne osobnego artykułu, jednak już podczas pierwszej lektury widać, że podobieństwa fabularne są niemal niewidoczne, powtarzające się figury – marginalne, gesty poetyckie – rozbieżne, a poetyki nie zazębiają się niemal w żadnym punkcie. Debiut (a zarazem ostatni zbiór) Yankowskiego wydaje się więc dla nowej książki Foksa nie tyle patronem, co raczej wizualnym pretekstem, elementem gry. Ta wspólnota kompozycyjno-graficzna sugerowałaby, że „Ludzie kultury” muszą pozostać – niczym graficzny pierwowzór – zbiorem autonomicznych wierszy, niepołączonych ze sobą w żaden znaczący sposób. Tak jednak nie jest9.
Powyższe rozpoznanie sugerowałoby, że Ludzi kultury z Tramem… niewiele łączy. „Tak jednak nie jest”. Nie jest też tak, że jeden z pierwszych tomów polskiej awangardy, skądinąd niestanowiący wcale zbioru niepołączonych ze sobą wierszy, był dla Foksa jedynie elementem gry. Tym bardziej, że w różnych jego artystycznych działaniach i wypowiedziach tom Jankowskiego pojawiał się wielokrotnie, okładka służyła między innymi jako element fotomontaży, a wiersz Maggi był jednym z otwierających Zawrót głowy. Antologię wierszy filmowych w wyborze Foksa. Wróćmy jednak do okładki. Anna Kałuża interpretuje ją z kolei w innym niż futurystyczny kontekście:
Nie wiem, czy słusznie złocenia kojarzą mi się z nagrobkami. Ale jeśli kontynuować te percepcyjno-kulturowe skojarzenia i powiązać je z przemianami, które przeszły przedstawienia ludzi kultury w zbiorach Foksa, to nie od rzeczy będzie myśleć o zbiorze jako komentarzu do „życia po życiu kultury”10.
Nagrobkowe rozpoznanie, choć sformułowane nie w kontekście nawiązań do Tramu…, świetnie jednak do jego „życia po życiu” pasuje, odzwierciedla bowiem jedyną możliwą postfuturystyczną, „pośmiertną” wizję kultury, do której Ludziom… Foksa już bardzo blisko. Zwłaszcza że – jak pisze Kałuża – „cały zbiór jest antywierszowy, bezczelnie niepoetycki”11, a dodać można – niepoetycki bezczelnością, która nader wyraźnie wskazuje swojego futurystycznego patrona. Ten zaś niewątpliwie zbudował swój awangardowy tom z resztek pozostałych po zburzeniu przeszłych form poetyckich, co jako właściwość tomu Foksa wskazuje – w celnym i sugestywnym obrazie – Oskar Meller: „Foks, budując nowe literackie projekty, korzysta z materiałów pozostałych po zburzeniu poprzednich konstrukcji”12. Chociaż „budowniczemu-poecie” miałoby być znacznie „bliżej do konstruktywizmu awangardy niż swawolnego futuryzmu”13.
A jednak to, co futurystycznie awangardowe, choć zapewne nie w wydaniu swawolnym, zdaje się pracować w tomie Foksa na poziomie powierzchniowym i głębokim, łącząc kolejne wiersze linią, która przybiera tu różne formy: 1. linii ironicznej albo sarkastycznej krytyki „ludzi kultury” „w kraju kościołów i muzeów” (DF, 26), „gdzie mają obrazy ponoć bezcenne” (DF, 27), ale lepiej uciąć „sobie drzemkę” (DF, 27); 2. linii prowokacyjnego banału i dwuwersowej trywialności, która ma moc rozbrajać „najlepszych”, „ludzi zdyscyplinowanych”, kierowników, redaktorów, scenarzystów i reżyserów; 3. linii „wpopszek” dobrego smaku, na której „herbatę i ciasta” mogą podawać nawet „te oto autentyczne kurwy z Podlasia” (DF, 1); 4. linii eksponowanej do bólu drabiny społecznej, po której spada się zawsze na koniec wiersza i jeszcze niżej („Ósmego dnia ktoś silniejszy zepchnie mnie do rowu”, DF, 2); 5. linii przeczutej katastrofy w kontrze do świetlanej utopii, w której ludzie kultury ostatecznie giną od „własnoręcznie zadanych ran postrzałowych” (DF, 34–36); i – nade wszystko – 6. linii wywrotowej, która zaczyna się od gniewu („Kurwa Mać”, DF, 22), a kończy gdzieś w przyszłości, ale jeszcze nie wiadomo gdzie14, choć już teraz „mapy drżą / na ścianach” (DF, 7). Tak to widzę, prześwietlając tom z pomocą Tramu…
A teraz odwrotnie, jakbyśmy zmieniali wektor, zmieniali kurs. Spójrzmy na to, co „przed”, przez pryzmat tego, co „po”. Dopiero patrząc na okładkę Tramu… Jankowskiego z perspektywy tomu Foksa, widzimy wyraźnie, jak w ironicznej figurze „ludzie kultury” z impetem wpadają pod „tram”, który – przewrócony onegdaj przez robotników – legł „wpopszek” ulicy, którą „ludzie kultury” zwykli bezkolizyjnie jeździć, spacerować albo i maszerować. „Pójdziemy tędy, a potem tamtędy”, jak chciałaby „organizatorka marszu” z motta omawianego tomu Foksa. Idą tędy, idą tamtędy, a tu tram. Oto w takiej – śmiesznej i strasznej – kolizji, przyodziani na złoto, figurują teraz – futurystycznie i katastroficznie – ludzie kultury na papierze do pakowania śledzi usłanym paskudnymi błędami – w okładkowym rewolucyjnym wierszu logowizualnym Foksa z 2019 roku i w okładkowym rewolucyjnym wierszu logowizualnym Jankowskiego z roku 1919. Prześwietlanym i prześwietlającym albo prześwietlającym i prześwietlanym, ale „wpopszek” ulicy – razem (podczas gdy „Wy idziecie w prawo, skurwysyny, / bo tutaj nasze drogi się rozchodzą”, DF, 39). Razem na moment świecą, a potem razem gasną, bo linia awangardy jest efemeryczna albo nie ma jej wcale.

3. Przystanek trzeci: Herman Pętla
Trzeci przystanek i znów komplikacje. Z okładką zderzamy się czołowo. Oto tram w poprzek stronicy, tramwaj do góry kołami. „Nie mówcie, że nie ostrzegałam!” – śle lojalny przekaz okładka projektu Jakuba Pszoniaka, podczas gdy umieszczony w samym jej środku znak ostrzegawczy koloru najróżowiej różowego krzyczy: „uwaga na wywrócone tramy”! A pod nim również wywrócony kawałek języka, który robi za tytuł i zapowiada, że bezkolizyjny ten odcinek podróży na pewno nie będzie. Ale do tego wrócimy – jak to zresztą zwykle bywa na pętli.
Tymczasem wjeżdża róż. „Tego się nie da czytać!” – skandują przyzwyczajeni do czarnego na białym. Razi w oczy, każe je mrużyć, odpycha odbiorcę. Gdybyśmy mieli do dyspozycji tylko kolor papieru i ani kawałka języka, ten, z którym mamy do czynienia w right into pod tramwaj Anouk Herman15, mógłby sam stać się intensywnym wierszem o intensywnym przeżywaniu inności. A sunąć rozleniwionym wzrokiem po wierszu na różowym prześcieradle to całkiem coś innego niż po wierszu na prześcieradle białym – to przygoda wymagająca, która drażniąco zachodzi za skórę. Rażącym kolorem zadaje razy, narażając czytelnika poezji na – zdaniem niektórych niepotrzebny – stres. W toku lektury można wszak poróżowieć ze złości, owszem, ale ile w tym zmaganiu – przewidzianym w projekcie typograficznym i składzie Stefy Marchwiówny – się dzieje! Tu każdy wers – zapisany w dodatku maleńkim stopniem pisma, zdawać się może, że zdecydowanie za małym na tle całego różu, i jeszcze w zmyślnej wersowej rozsypce – trzeba łowić wzrokiem na nieprzyjaznych falach fałdującego się w oczach koloru, wyłuskiwać z załomów jaskrawości, wymacywać w materii nazbyt się narzucającej. Choć pozornie papierowo gładkiej, to kłującej w oczy, dla skóry – szorstkiej, dla dobrze schłodzonego pragnienia czytelniczego komfortu – zanadto rozżarzonej.
Kolor – to awangardowe narzędzie wzniecania ognia, wykorzystujące papier jako podpałkę! Sto lat wcześniej ze względu na skromne możliwości techniczne i brak funduszy autorów i wydawców kolor papieru drukowanych najtaniej, zwykle własnym sumptem, jednodniówek, gazet, almanachów i ulotek musiał nieraz wystarczyć za całą jaskrawość awangardy. Gdy bierzemy je dziś w archiwum do ręki, zaskakują zetlałymi odcieniami pomarańczu, zieleni, błękitu, żółci – całą tęczą tła, o której nic nie wiemy, jeśli nasza lektura ogranicza się do antologii, przedruków, sterylnie białych reedycji, wznowień, a wśród nich najbielszych – „wybranych” i „zebranych”. Kiedy jednak wreszcie obcujemy z ich materialnością, nie mamy wątpliwości, że na kolorowym tle całkiem inaczej wygląda każdy wiersz, że zupełnie inną przygodę przeżywa tu czytający, inaczej – jakby głośniej i bardziej intensywnie – wszystko tutaj brzmi. Na tle szacownego odwiecznego związku papieru i bieli to prawdziwe tło na wolności! Wciąż młode, nowe, inne, nieswoje i dzikie, rażące i drażniące, parodystyczne i groteskowe, absurdalne i niedorzeczne, lżejsze i mniejsze. Wszystkie te wolności awangardy wykorzystuje Herman jako tło. I na tym (różowym) tle uwalnia swoje lżejsze i mniejsze, absurdalne i niedorzeczne, parodystyczne i groteskowe, rażące i drażniące, nieswoje i dzikie, inne, nowe, młode wiersze.
Jeśli futurystyczna figura „słów na wolności” zdejmowała z tekstów jarzmo wersowego i kolumnowego układu, typograficznej dyscypliny, a nade wszystko ortograficznych i gramatycznych ograniczeń, wyzwalając materialność języka i inne poziomy ekspresji, to trzeba przyznać, że Herman w swoim tomie przepracowuje ten futurystyczny fantazmat intensywnie jak niewielu innych – na wesoło i na smutno. Czerpie szaloną przyjemność z poróżniania języka z samym sobą, wprowadzania elementów językowi polskiemu obcych, zanieczyszczeń i toksyn, psucia go na powierzchni i od środka, parodiuje przy tym normę raz kpiarsko, a raz na poważnie, choć to powaga zawsze ujęta w cudzysłów. Wśród wszystkich tych rozpoznań tytułowa fraza right into pod tramwaj jest jak strzał w dziesiątkę – doskonały montaż ze słów na wolności, co do których zaraz się na kolejnych stronach wyjaśni, z czego tak naprawdę chciałyby się wyzwolić, jaką materię, jaką normę i jaką granicę przekroczyć. Odpowiedź: „Maszyny pragnące to maszyny binarne / bo niebinarność się przed nimi chowa / (po kątach) żeby nie dostać w mordę // tego co poza granicami kodu / można tylko pożądać” (AH, s. 43). Poetycki porachunek z kodem binarnym dokonuje się w kodzie językowym, poza którego granice się mierzy, ku temu, czego można tylko pożądać. Trzeba więc rozszczelnić zaimki, queerować rodzaje i rodzajniki, a nade wszystko ich jednoznaczne stosunki przynależności. Eksperymentowi ze społeczną normą i polityczną poprawnością towarzyszy w tomie Herman eksperyment z poprawnością i normą językową. Gramatyka rodzajów staje się tu polem, w którego obrębie – w samej metamorficznej, otwartej na dowolne przekształcenia materii języka – formułuje się manifest. W jego antynormatywnej i kontrpoprawnościowej formie pobrzmiewa echo zamierzchłego futurystycznego psucia ortografii – nie pasuje nam jednak zupełnie jego binarne, męskocentryczne, patriarchalne, związane ze zjawiskiem skandalu i prowokacji tło. Ale tylko jeśli rozumieć je właśnie tak – bo można też zupełnie inaczej, zaczynając gdzieś daleko poza zhierarchizowanym, większościowym i dominującym. Zaczynając na przykład tam, gdzie bierze swój początek nasza niewidzialna linia tramwajowa – od Tramu… Jankowskiego, mniejszościowego eksperymentu z pogranicza kultur (polskiej i litewskiej), który drażniąc na równi krytyków i przechodniów, buntując się przeciw temu, co stare i wysokie, wcielając w życie ideę „słów na wolności” i „ekspresyjną pisownię”, chciał zarazem ortograficznym eksperymentem uwolnić sztukę spod panowania lepszych i dominujących, nadać owemu eksperymentowi społeczny i polityczny charakter, wstawić się za słabą, „nieuczoną” większością i w pewnym sensie jednocześnie zadrwić z wszelkich elitarystycznych praktyk awangardowych intelektualistów.
Ten strajk języka ma tu za swoich towarzyszy innych strajkujących: „odmawiam / zdrowaś / odmowo pracy” (AH, s. 9). A wszystko to od początku do końca dzieje się w mieście – jednym z wielu i jedynym. Miasto Herman bywa jednocześnie cudownie futurystyczne i do szczętu antyfuturystyczne, jest słońcem i smogiem, niebem i piekłem, światłem i cieniem, bastionem sensu i placem zabaw z nonsensem, myszką, kotkiem i potworem, domem i wygnaniem, utopią i katastrofą. „Katowice trzymają się na plecach gołębi / miasto jak gołębiowy archipelag z okruchów” (AH, s. 20), „tysiąckolorowe światełka to powidoki słońc” (AH, s. 36), „smog gęsty jak hot chocolate” (AH, s. 18), „słońce nad miastem / leżymy jaśniej” (AH, s. 31), „kato warczy jak stado i bzyczy” (AH, s. 49), „w niektóre noce miastu udaje się skoczyć / do swojej nagości i wyrwać z niej kable” (AH, s. 48), „wielkie różowe słońce plum plum błyska / staje nad paderewą / staje jak chuj bożyszcz” (AH, s. 63), „w Katowicach mieście ogrodów / rodzi się matka b kwietna” (AH, s. 22), „ale miasto ma dysfo i miasto też cierpi” (AH, s. 49), „byłoby z tego piekło / jak katowicki rynek latem […] kiedy sprintują tramwaje / i sprintuje wiatr / spod ich strasznych kółek / lato to pot i głupie pomysły / a my to: / we were two blindfolded pups rollerskating / right into the great sunshine / right into pod tramwaj” (AH, s. 29).
Taki ruch panuje na obszarze Herman Pętla. Wszystko zapętla się w świetle neonów tak, że nie wiem już, którędy do domu, i może wcale nie chcę do niego wracać. A nawet gdybym chciała, to i tak na każdej możliwej drodze powrotnej, oślepiona przez róż, wpadam right into pod tramwaj, choć wcześniej myślałam, że w ogóle nic tędy nie jeździ i że co jak co, ale na poezji i na Katowicach to przynajmniej trochę się znam. No więc z tej pętli tak łatwo nie wrócisz, ale można jechać dalej, choć zdawało się, że dalej się nie da, że ta pętla może się tylko jeszcze bardziej wikłać, aż tu nagle jednak jedziemy i wtem na horyzoncie, u zbiegu ulic, w blasku słońca wyłania się Silesian Gothic. I okazuje się, że jest różowy i piękny. Ale to już inna linia, a my już powinniśmy wracać.

4. I z powrotem
Jadę tym tramwajem od dawna, podziwiam widoki, które rozciągają się za oknem niewidzialnej linii i roztrząsam sytuację podróży. Wydaje mi się, że mam bilet, ale czy właściwy? Czy ma sens ingerować w ciało współczesnego wiersza za pomocą narzędzi historii literatury? Czy historycznoliteracka wiedza nie powoduje duszności, a może i całkowitej utraty tchu? Czy owo ingerowanie to zabieg bezpieczny czy jednak ryzykowny? Czy historia pozwoli sensom się wybudzić czy jednak skaże je na sen? Czy taka operacja w ogóle może się dziś udać? Czy odpowiedzialni za operowane ciała nie oprotestują anachronicznych technik? No i najważniejsze: którędy do serca? Chyba nie tędy, odpowiadam, gdy doraźna medyczna metafora stworzona na użytek podróży zaczyna się sypać – może pod wpływem prędkości albo nadmiernych wstrząsów.
Dotarliśmy do pętli, więc zawracamy. Dopiero dzięki manewrowi zawracania coś się faktycznie odsłania i zaczynam rozumieć sens tego kurs: wracam, ale gdzie indziej. Pierwszy przystanek: ulica Jankowskiego, a „wpopszek” niej Tram… – ukazuje się teraz w oddali inaczej, odmieniony, poddany interwencjom z przyszłości. Oto historia się niedorzecznie odwraca (niczym tramwajowa trasa) i początek staje się końcem. Po przebyciu kolejnych przystanków zupełnie inaczej wygląda ten pierwszy: już nie kształtujący, ale kształtowany, już nie wpływający, ale poddany wpływom, przekształcony przez późniejsze re-cytacje, nawiązania, przetworzenia. Nie martwy, lecz żywy, nie historyczny, lecz aktualny, nie przeszły, lecz teraźniejszy, nie skostniały, ale wprawiony w ruch, nie śniący swój historyczny sen, ale rozbudzony i pulsujący, pełen nowych znaczeń. Mieke Bal znajduje słowo, by ująć ten paradoks historii odwróconej, nazywa ją preposteryjną16. Tu sekwencja się odwraca i nie to, co wcześniejsze, wpływa na to, co późniejsze, ale to, co późniejsze, oddziałuje na to, co wcześniejsze, zmieniając jego kształt. Cytat wraca do miejsca swojego pochodzenia z pamięcią bycia zacytowanym, która odkształca oryginał. Użyte przez Bal (za T.S. Eliotem) słowo preposterious, oprócz widocznej dla nas gry pre- i post‑, poprzedzania i następstwa, przywodzi też wszak na myśl coś niedorzecznego, absurdalnego, nonsensownego – taki zresztą na pozór jest zaproponowany przez krytyczkę model interpretacji: sprzeczny z logiką linearnego historycznego procesu i następstwa czasu17.
A zatem: preposteryjna historia awangardy? Wektor formułowanych przez nią pytań byłby odwrotny niż tych, które stawiano wielokrotnie: dotyczyłyby one nie tego, w jaki sposób awangarda wpływa czy oddziałuje na to, co współczesne, w jaki sposób się jej używa, dlaczego się na nią powołuje i wywołuje jej duchy, ale raczej tego, jak jej re-cytacje i przywołania zmieniają ją samą, jak późniejsze teksty i obrazy wpływają na nowe wersje „oryginałów” czy „pierwowzorów”, co ulega tu zamazaniu, zaciemnieniu i zatarciu, a co zostaje wydobyte, wyeksponowane i uznane za swoje. Preposteryjna historia za punkt wyjścia musiałaby obrać dające się zidentyfikować w literaturze najnowszej rezultaty artystycznej pracy z awangardą i traktować je jako medium historycznoliterackiego wglądu.
Czy literackiej teraźniejszości może się w ogóle spodobać zrobienie z niej historycznoliterackiego użytku? Tego nie wiem, ale wiem, że jako źródło kusi, by z niego zaczerpnąć. A skoro awangarda historyczna sytuowała swój ideał w przyszłości, to można powiedzieć – jesteśmy w domu. Okazuje się bowiem – preposteryjnie – że to, co życiodajne dla żywiołu awangardy, przychodzi, tak jak chciała, po raz kolejny z jej przyszłości. Skoro awangarda nie znosi przeszłości i pozytywnych o niej narracji, a muzea, biblioteki i archiwa nakazuje spalić, czy jej idealną wizją historii nie mogłaby być właśnie ta, która ma swoje źródła w przyszłości, „zmienia przeszłość”, nie pozwala jej zastygnąć, ugruntować się, skostnieć?
Może zatem towarzysząca nam metafora niewidzialnej linii tramwajowej nadaje się do ujęcia całej sprawy lepiej, niż sądzimy, skoro można podróżować ową linią tam i z powrotem, a zmieniając kierunek, zmienia się i następstwo przystanków, w kursie powrotnym odwraca się ich pre- i post-. Futurystyczny Tram… rzuca światło na tomy Foksa i Herman, ale ludzie kultury wpadający po stu latach right into pod tram sprawiają, że ten już zawsze inaczej będzie stawał „wpopszek ulicy”. Na złoto, na różowo, w Łodzi, w Katowicach, choć próbujemy go obejść tędy, a potem tamtędy.
1 Y. Yankowski, Tram wpopszek ulicy. Skruty prozy i poemy, Warszawa: Futuryzm Polski, 1920 [1919].
2 Tram Jankowskiego to jeden z wielu futurystycznych tramwajów, które miały okazać się emblematem nowoczesności i wielką fascynacją historycznej awangardy. O namiętności, z jaką futuryści jeździli tramwajami, najobszerniej pisał Paweł Graf. Zob. P. Graf, Automobil w pędzie. Studia o futuryzmie i futurystach, Poznań: Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Adama Mickiewicza, 2018.
3 Y. Yankowski, Tram wpopszek ulicy [w:] tegoż, Tram… [bns].
4 Fragment wspomnień siostry Jerzego Jankowskiego, Janiny Jankowskiej-Orynżyny. Cyt. za: E. Kozikowski, Jerzy Jankowski [w:] tegoż, Łódź i pióro. Wspomnienia o pisarzach pochodzących z Łodzi bądź z Łodzią związanych, Łódź: Wydawnictwo Łódzkie, 1972, s. 104.
5 P. Rypson, Nie gęsi. Polskie projektowanie graficzne 1919–1949, Kraków: Karakter, 2017, s. 31.
6 D. Foks, Ludzie kultury, Wrocław: Wydawnictwo Warstwy, 2019 [dalej jako DF z podaniem numeru wiersza].
7 D. Foks, J. Skurtys, Salon Silesiusa: Darek Foks, 9 MFPS, online: https://www.youtube.com/watch?v=v‑_pZJ8RcHM [dostęp: 11.09.2025].
8 O. Meller, „Żyd”, poeta i filmowiec w jednym stali domu (Darek Foks, „Ludzie kultury”), Magazyn „Wizje” 6.12.2019, online: https://magazynwizje.pl/aktualnik/meller-foks/ [dostęp: 11.09.2025].
9 Tamże.
10 A. Kałuża, Darek Foks: Dajcie się przewrócić. „Mały Format” 2019, nr 10–11, online: https://malyformat.com/2019/11/darek-foks-dajcie-sie-przewrocic/ [dostęp: 11.09.2025].
11 Tamże.
12 O. Meller, „Żyd”, poeta i filmowiec…
13 Tamże.
14 Na tę kwestię zwracał uwagę między innymi Jakub Skurtys: „«Książkę frustracji» Foksa chciałbym zatem przeczytać jako otwarte pytanie o strategie przyszłości, bo że korowód zmierza w przyszłość i to jego trasa wyznaczy jej kierunek, nie mam wątpliwości”. J. Skurtys, Bywa rewolucyjna. Podsumowanie roku 2019 w poezji, „Mały Format” 2019, nr 12.
15 A. Herman, right into pod tramwaj, Łódź–Kraków: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi; Instytut Literatury, 2022 [dalej jako AH z podaniem numeru strony].
16 M. Bal, Quoting Carravagio. Contemporary Art, Preposterous History, Chicago: University of Chicago Press, 1999.
17 Tamże, s. 7–8.
