„Pomysł był taki, żeby białoruskie dzieci, począwszy od mojego syna, miały dostęp do dobrych książek. Żeby nie myślały, że język białoruski jest nieatrakcyjny, bo dotychczas opowiadano w nim głównie sentymentalne historie o wsi i o przyrodzie” – Justyna Czechowska rozmawia z Nadią Kandrusewicz, tłumaczką literatury szwedzkiej na białoruski, założycielką i szefową wydawnictwa Koska.
Justyna Czechowska: Rozmawiamy 14 listopada, w urodziny Astrid Lindgren. Masz jakieś wspomnienia z dzieciństwa związane z czytaniem jej książek?
Nadia Kandrusewicz: Gdy byłam mała, tata czytał mi i mojej siostrze do snu. Nie było wówczas wielu książek dla dzieci po białorusku, a to przecież język naszej rodziny. Więc tata symultanicznie tłumaczył nam książki z rosyjskiego. Bardzo często były to książki szwedzkie, najbardziej zapamiętałam Pippi Pończoszankę i Karlssona na dachu. Tata żartował, że jak dorosnę, być może sama przetłumaczę je na białoruski.
To dlatego zaczęłaś uczyć się szwedzkiego?
Tak, trochę z sentymentu do tych lektur z dzieciństwa. Ale w roku, kiedy zaczęłam studiować, nie otworzono kursów ze szwedzkiego. Poszłam więc na italianistykę. Dopiero w kolejnym roku ruszyła szwedzka grupa, wtedy wieczorami zaczęłam uczyć się tego języka. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że Szwecja miała wtedy w Mińsku świetnego ambasadora, bardzo zainteresowanego kulturą, Stefana Ericssona. W grudniu obchodzili święto Łucji, w czerwcu Midsommar, prezentowali Białorusinom szwedzkie tradycje. Poza tym organizowali sporo kulturalnych wydarzeń, także dla studentów skandynawistyki. Jak choćby konferencje i czytania, chętnie brałam w nich udział. Więc kiedy ogłoszono nabór na kurs przekładu ze szwedzkiego, natychmiast się zgłosiłam. Było nas sześcioro, w tym sam ambasador, który dziś świetnie mówi po białorusku. Spotykaliśmy się przez rok, co tydzień wspólnie czytaliśmy różne teksty, tłumaczyliśmy je i dyskutowaliśmy o ich białoruskich odsłonach. Wciąż mam w domu tamten sylabus z tekstami. Były wśród nich opowiadania i sporo poezji. Wiesz, mogę się pochwalić tym, że tłumaczyłam na białoruski Tomasa Tranströmera. Wspaniałe doświadczenie.
I postanowiłaś przetłumaczyć Pippi na białoruski?
Nie, wówczas książki o Pippi i o Karlssonie istniały już w moim języku. Ale zaszłam w ciążę. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Stefan Ericsson, który uznał, że w ciąży mam więcej czasu, i zapytał, czy nie zechciałabym zacząć tłumaczyć tak naprawdę. Przywiózł mi do domu książki Jujji Wieslander o Lillebror, po polsku znanym jako Kajtek. Zaczęłam tłumaczyć króciutkie teksty, w których Kajtek opowiada swojemu misiowi o tym, co zdarzyło się w ciągu dnia. Książkę wydało państwowe wydawnictwo, które specjalizowało się w publikacjach po białorusku. Przyjechała autorka, razem prezentowałyśmy książkę białoruskim dzieciom i rodzicom. Mam piękne zdjęcie z tamtego czasu – ja z nowo narodzonym Janem na rękach i Jujja Wieslander. To nie była zwykła przyjaźń, a miłość od pierwszego wejrzenia. Niedługo potem odwiedziłam targi książki w Göteborgu, to była moja pierwsza wizyta w Szwecji. Tam poznałam Marię Söderberg, fotografkę, dziennikarkę i aktywistkę literacką, która ma fioła na punkcie Białorusi. I tak zaczęła się moja wielka szwedzko-białoruska przygoda.
Zaraz, zaraz. W 2008 roku byłaś przecież świeżo upieczoną mamą. Rozumiem, że przygoda nie ograniczała się do działalności na rzecz literatury?
Kiedy urodził się Jan, zaczęłam szukać wartościowych książek ilustrowanych po białorusku dla małych dzieci. Także szwedzkich. Ale na rynku istniały tylko rosyjskie wersje tych książek. W tym czasie w Rosji dwie kobiety, tak jak ja młode matki, założyły wydawnictwo Samokat. Zrobiły to w odruchu buntu przeciwko zalewowi książek rodem z sowieckich czasów, pedagogicznych, wskazujących, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie, brzydko ilustrowane. Do tego wydrukowane na kiepskim papierze. Wkrótce Tatiana Kormer i tłumaczka ze szwedzkiego Ksenia Kawalenko założyły wydawnictwo Albus Korbus. W tym samym momencie Katarzyna Skalska otworzyła Zakamarki, dzięki którym w Polsce jest tak dużo wspaniałej, mądrej szwedzkiej literatury dziecięcej. W Białorusi nie było niczego podobnego.
Więc postanowiłaś to zmienić?
Nie od razu. Po pierwszej wizycie w Szwecji zaczęłam interesować się szwedzką literaturą dziecięcą. Zobaczyłam wówczas, jak bogaty i ciekawy jest to rynek. Ocean wspaniałej literatury dla dzieci. Wydawało mi się, że to jest praca na całe życie. Miałam wrażenie, że trafiłam do innego świata. Tłumaczyłam kolejne książki dla państwowego wydawnictwa, które nigdy wcześniej nie publikowało książek zagranicznych. Mieli problem ze wszystkim, począwszy od podpisania umowy i płacenia za prawa w dolarach. Dobrze pamiętam tamtą historię. Trzeba było ściągnąć pliki z ilustracjami, a oni nie mieli dobrego internetu. Odbierałam więc pliki u siebie w domu. Przyjaciel programista pomógł mi zgrać je na dyskietki. Wyszło z tego sto dyskietek, tak wiele miejsca zajmowały te ilustracje. Potem siedziałam z wydawcą i przerabiałam materiał, wstawiałam w ilustracje białoruski tekst. Uczestniczyłam w całym procesie. Nikt tam nie znał angielskiego, więc sama tłumaczyłam, co jest napisane w umowach.
Pierwsza książka o Mamie Mu stała się hitem. Pięć tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Wszystkie biblioteki chciały ją mieć, szkoły, a nawet żłobki. I wszyscy chcieli spotkać się z autorami, więc zapraszałam ich do Mińska i tłumaczyłam ich rozmowy
z dziećmi.
Wkrótce reżim zaczął podejrzewać wydawnictwo o współpracę z zachodem, przelewy zagraniczne stały się niebezpieczne. Ukazały się więc tylko trzy książki, a potem zrezygnowali. Sama tymczasem dalej tłumaczyłam wszystko, co napisała Jujja Wieslander, wszystko, co zilustrował Sven Nordqvist. Kontaktowałam się z niezależnymi wydawcami. Te jednak prowadzone są przez mężczyzn, którzy nie znają się na literaturze dziecięcej – marudzili, że prawa są drogie, każdy miał jakieś krytyczne uwagi do estetyki Svena Nordqvista. Skarżyłam się na to przyjaciołom ze Szwecji. A oni zaczęli mnie namawiać na założenie własnego wydawnictwa. Trzy lata mnie namawiali.
Domyślam się, że założenie niezależnego wydawnictwa w Białorusi nie było łatwe.
Chodziłam do kolegów wydawców, żeby dowiedzieć się, jak to zrobić. Większość z nich mówiła mi, że tak dobrze tłumaczę, robię świetne prezentacje dla dzieci. „Po co ci wydawnictwo?” – pytali. Tylko Andrej Januszkiewicz [białoruski wydawca, od 2021 roku pracuje w Warszawie, prowadzi księgarnię Knihauka] i Dmitrij Strocew [białoruski poeta, wydawca, mieszka i pracuje w Berlinie] mnie wsparli. Najpierw należy zdać egzamin w Ministerstwie Informacji. Jednocześnie zbierają o tobie dane z KGB. Strocew na przykład nie dostał licencji, dlatego założył wydawnictwo w Rosji i stamtąd woził książki do sprzedaży w Białorusi. Januszkiewicz dał mi obszerną książkę, którą musiałam wykuć na pamięć. Mnóstwo śmieciowych danych, które nie przydały mi się do niczego: regulacje prawne, rodzaje papieru, typografia, nazwy barw. Zapisałam się na egzamin, miałam odpowiedzieć na sto różnych pytań. Nie chcę pamiętać tamtego stresu. W komisji siedziało piętnaście osób, dyrektor instytutu typografii, jakiś generał z KGB, minister informacji. Była wśród nich tylko jedna kobieta, i to ona próbowała mnie zniechęcić, pytała, czy według mnie w Białorusi brakuje książek dla dzieci. Okazało się jednak, że znała moje tłumaczenia, bo czytała je swojej wnuczce. Poza tym pochodziła z mojego rodzinnego miasta, Brasławia. Można więc powiedzieć, że licencję dostałam przez czysty przypadek. Potem przez pół roku starałam się o pozwolenie na sprzedaż książek.

Na pewno pamiętasz pierwszą wydaną przez siebie książkę.
To była ta, która po polsku nazywa się Mama Mu nabija sobie guza. Muszę jednak dodać, że nie udałoby się to bez entuzjazmu i pomocy znajomych, doświadczonego eksperta od typografii, Dmitri Plaxa [pisarz, tłumacz i dramaturg od lat mieszkający w Szwecji], który redagował teksty, i koleżanki korektorki. I oczywiście bez dopingu szwedzkich autorów.
Ale chyba sama decydowałaś, jakie książki chcesz wydać?
Starałam się wydawać te książki, które jeszcze nie istniały po rosyjsku, żeby nie znaleźć się pod presją konkurencji. Wiadomo, książki po rosyjsku mogą być tańsze, ponieważ drukuje się je w dużo większym nakładzie.
Pomysł był taki, żeby białoruskie dzieci, począwszy od mojego syna, miały dostęp do dobrych książek. Żeby nie myślały, że język białoruski jest nieatrakcyjny, bo dotychczas opowiadano w nim głównie sentymentalne historie o wsi
i o przyrodzie.
Ile książek zdążyłaś wydać przed wyjazdem z kraju?
Czterdzieści pięć. W pierwszym roku pięć. Sprzedałam wszystkie egzemplarze. Więc na kolejny rok zaplanowałam po jednej książce w każdym miesiącu. To była ogromna praca, ale dająca olbrzymią satysfakcję. Planowałam, kupowałam prawa, tłumaczyłam, prowadziłam profil wydawnictwa w mediach społecznościowych, jeździłam do drukarni kontrolować proces drukarski, a potem sama rozwoziłam książki do księgarń. Ważne było dla mnie, żeby książki trafiały również do bibliotek i małych ośrodków. Nisza książki dziecięcej była niezajęta, dlatego tyle osób przychodziło na spotkania z autorami. Mimo trzydziestoletniej dyktatury w Białorusi wyrosło młode pokolenie ludzi, którzy dzięki temu, że mogli podróżować i zaczęli zarabiać, bo pracowali dla zachodnich firm, rozumieli, że ich dzieci muszą znać język białoruski. Że to ważna część ich tożsamości.
Czy jakaś książka jest dla ciebie szczególnie ważna?
W 2010 roku urodziłam niepełnosprawną córkę. Szukałam więc książki o dzieciach z niepełnosprawnością. Napisałam do szwedzkiego Instytutu Książki Dziecięcej i dostałam książkę Gunilli Bergström Stora boken Bill och Bolla. Nie przetłumaczyłam jej sama, część zrobiła Alesia Baszarymowa, a część poeta Andrej Chadanowicz, bo to rymowana książka. Wyszło świetnie. Gdy książka miała się ukazać, napisałam na Facebooku o Marynie. W ciągu godziny dostałam ponad sto reakcji od rodziców takich jak ja. Przez rok odbyło się ponad sto prezentacji w szkołach, cały czas jakieś dziecko mówiło, że w jego rodzinie albo w sąsiedztwie jest takie inne dziecko. Okazało się, że po białorusku nie mieliśmy wcześniej języka na mówienie o niepełnosprawnościach. Na podstawie pierwszej części powstał spektakl lalkowy. Teatr w walizce stworzony przez Weronikę Fominę i Natalię Lewanową.
Wiem, że nie lubisz wracać do roku 2020. Ale może opowiesz, jak wyglądał twój 9 sierpnia?
Chorowałam na covid. Tłumaczyłam książkę Emmy Adbåge Gropen, czyli po polsku Dołek.
To znaczy, że nie zagłosowałaś?
Oczywiście, że zagłosowałam. Moja sąsiadka była obserwatorką podczas wyborów i zadbała, żeby przywieźli mi urnę wyborczą do domu. Zagłosowałam, zrobiłam zdjęcie karty i wysłałam je na platformę Głos. Ponad dwa miliony ludzi tak zrobiło, tym sposobem można było łatwo sprawdzić, że liczba z oficjalnie podanych wyników jest zafałszowana. Ominęły mnie także pierwsze protesty. Ale już po tygodniu maszerowałam ze wszystkimi. Po wyborach wzmogło się zainteresowanie kulturą białoruską. W parkach i na podwórkach organizowano spotkania z aktorami, poetami, ludzie pili razem herbatę i rozmawiali. Sama zbierałam dzieci i czytałam im książki, razem dzwoniliśmy do szwedzkich autorów. To było ryzykowne, ale równocześnie wspaniałe.
Wtedy jako tłumaczka i wydawczyni książek dla dzieci po białorusku stałaś się zagrożeniem dla białoruskiego reżimu.
Zaczęły się represje na wszystkich niezależnych działaczy kultury, jawnych opozycjonistów. Przestałam być bezpieczna, wynajęłam dom w środku lasu. Aresztowano Andreja Januszkiewicza, skonfiskowano wszystkie książki, które miał w księgarni, w tym moje. Wiedziałam, że muszę wyjechać.
Najpierw dzięki zaprzyjaźnionym pisarzom trafiłaś do Sztokholmu, ale po trzech miesiącach szwedzki urząd do spraw migrantów odesłał cię do Polski.
W Warszawie znałam może dwie osoby, nie mówiłam po polsku. Początkowo myślałam, że mimo wszystko nadal będę mogła wydawać książki, choć teraz zdalnie. Ludzie, z którymi współpracowałam, zostali w Białorusi, moi rodzice zaoferowali, że będą rozwozić książki do księgarń i bibliotek. Ale tym razem na drodze stanął mi szwedzki wydawca. Prawnicy Storytela zinterpretowali nałożone na Białoruś sankcje tak, że ich książki nie mogą być tam wydawane i sprzedawane. Inni mniejsi wydawcy nadal chcą mnie wspierać, bo wiedzą, że książka po białorusku jest teraz bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. Wydawanie książek po białorusku w Polsce nie jest jednak łatwe. Czytelników jest niewielu, Białorusini mieszkają teraz w różnych krajach Europy i świata.

Stąd pomysł na elektroniczne książki dla dzieci?
Wiem, jak ważny jest kontakt młodego człowieka z żywą książką, z papierem. Ale jeszcze ważniejszy jest kontakt z językiem. A jeśli białoruskie dzieci nie będą miały co czytać, to niebawem nie będzie dorosłych czytelników. Książka elektroniczna jest tymczasowym kompromisem. Wreszcie będę mogła mieć własną stronę internetową i wszystkie tytuły zebrane w jednym miejscu. Tego dnia, gdy wrócę do domu, będę je mogła szybko wydrukować, bo książki będą już gotowe. Wystarczy, że na stronie tytułowej wstawię miejsce wydania: Mińsk.
Kiedy będzie można kupić pierwsze książki elektroniczne?
Chciałabym, żeby udało się odpalić stronę jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Jeśli nie, to w lutym zrobię sobie prezent na czterdzieste urodziny.
To będzie także prezent dla wszystkich białoruskich dzieci.
Tak, prezent od wydawnictwa Koska. Koska to rodzaj warkoczyka, taki jakie nosiła Pippi Pończoszanka.
Od naszej rozmowy minęło pół roku. Strony internetowej
z e-bookami Koski nie udało się uruchomić ani na Boże Narodzenie, ani na twoje urodziny. Ruszyła pierwszego kwietnia. Skąd to opóźnienie?
Wersję roboczą strony atakowały boty. Doprowadzenie tej sytuacji do porządku zajęło mi wiele miesięcy. Pomagali nam eksperci w dziedzinie bezpieczeństwa cyfrowego. Jestem prawie przekonana, że wszystkie te ataki na stronę z książkami dla dzieci w języku białoruskim były związane właśnie z językiem, bo przecież nie treścią. Mam wielką nadzieję, że dalej będziemy mogli pracować w spokojniejszych warunkach.
Jak wygląda zainteresowanie książkami elektronicznymi dla dzieci?
Na razie jest za wcześnie, żeby to ocenić. Przez te dwa miesiące, od kiedy ruszyła sprzedaż e-booków, książki kupili czytelnicy z Białorusi, USA, Kanady, Polski, Niemiec i Luksemburga. Strona internetowa z e-bookami dla dzieci jest wielkim eksperymentem i wyzwaniem, w którym znajduję więcej pytań niż odpowiedzi. Jednocześnie daje dużo swobody i przestrzeni do czegoś nowego.
Zawsze chciałam tworzyć fizyczne książki dla dzieci, najważniejsza jest jakość – mądra treść, piękne ilustracje, wysokiej jakości druk na dobrym papierze. W obecnej sytuacji musiałam zweryfikować marzenia. Nie zawsze wszystko układa się tak, jakbyśmy chcieli – ale to, jak do tego podchodzimy i jak wykorzystamy sytuację, zależy tylko od nas samych. Dlatego patrzę na mój projekt strony z e-bookami z optymizmem i ciekawością.
2 czerwca Międzynarodowe Stowarzyszenie Wydawców przyznało wydawnictwu Koska Prix Voltaire, nagrodę dla wydawców, którzy zmuszeni są do walki o prawo do publikowania.
To wspaniała wiadomość! Bardzo ci gratuluję.
To wyróżnienie potwierdza nie tylko znaczenie publikowania i tłumaczenia książek dla dzieci, ale także wiarę w cichą siłę słów – zdolnych kształtować umysły, otwierać serca i budować mosty między językami, kulturami i pokoleniami. Wiarę w to, że także najmłodsi czytelnicy zasługują na historie, które mówią prawdę, rozwijają wyobraźnię i oferują lustro – lub okno – na świat. To nagroda dla wszystkich tłumaczy, wydawców i autorów, którzy pracują mimo wszelkich przeciwności. Dla wszystkich dzieci, które czytają lub słuchają bajek na dobranoc, i dla ich rodziców, którzy wierzą w moc dobrej książki. Cieszę się, że dzielę nagrodę
z moim przyjacielem Dmitrij Strocewem i jego wydawnictwem Hochroth Minsk.
(Pierwotna wersja wywiadu ukazała się na portalu Nowa Europa Wschodnia: www.new.org.pl)