Poezja nie jest ukryta za murem

Roman Honet: Jon Fosse, noblista sprzed dwóch lat, w rozmowie z Michałem Nogasiem powiedział: „Literatura nie powinna mieć nic wspólnego z wyrażaniem siebie. Literatura polega na ucieczce od siebie. I od rzeczywistości, której nie powinna kopiować”. Jak skomentowałabyś jego sentencjonalne, owszem, ale także wyrokujące słowa. Czy masz swoją definicję poezji?

Magdalena Bielska: Myślę, że to bardzo arbitralne słowa. Fosse w ogóle wydaje mi się dość surowym panem, raczej nie chciałabym go spotkać osobiście, mimo że zachwycają mnie jego książki – a może właśnie dlatego. Nie lubię, gdy ktoś wyrokuje, czego literatura „nie powinna”. Może nie powinna być grafomanią, ale nawet tutaj się nie upieram, bo jednak jest to pojęcie nieistniejące obiektywnie, patrz wieloletni kandydat do Nobla, Haruki Murakami, przez wielu uważany za totalnego grafomana (przeze mnie akurat nie). Pewnie, że kopiowanie rzeczywistości nie jest niczym ciekawym, ale pytanie, czy w ogóle jest możliwe – przecież to nigdy nie jest kopiowanie jeden do jednego; nawet mój drugi ulubiony norweski pisarz, Karl Ove Knausgård, nie kopiuje przecież rzeczywistości w monumentalnej autobiograficznej Mojej walce, raczej próbuje uchwycić to, co w niej nieuchwytne.

Nie mam swojej definicji poezji, ale stawiam na wyobraźnię. Przypomina mi się pewien cytat: „Wyobraźnia jest mostem ku nieprzenikalnej istocie bytu”. Najpierw myślałam, że to cytat z Czesława Miłosza, ale to cytat z listów Jana Błońskiego i Miłosza; Błoński w pewnym momencie, opierając się na ich korespondencji, sporządził w kilkunastu puntach „światopogląd Miłosza” – i to jeden z jego punktów. Myślę, że to jest również tajemnica poezji i sztuki w ogóle – niezachwiana wiara w moc wyobraźni.

W wierszu *** [W metrze paryskim kartki rozcinałem…], powstałym na przełomie lat 40. i 50. ubiegłego wieku, wspomniany przez ciebie Miłosz zapisał: „Ty wiesz: poeta żyje powtórzeniem”. Więc jemu, akurat właśnie jemu, także nie zbywało na arbitralności, bynajmniej nie zawsze odnoszącej się do wyobraźni. Ów zapis brzmi jak nawoływanie do kopiowania, a żeby było jeszcze bardziej arbitralnie, to swoje własne nawoływanie Miłosz wpisał autorytatywnie, jak zresztą często zwykł to robić, zarówno w umysł drugiego człowieka, jak i w uniwersalny wymiar życia poety, a przynajmniej w zakres jego powinności.

Uhm, nie wiem, jak się do tego odnieść… Do mnie przemawia Miłosz afirmatywny, trochę naiwny, z wierszami ekstatycznymi, pełnymi zachwytu – albo jego refleksyjność, duchowość, ale nie religijna, lecz taka jak na przykład w Piesku przydrożnym i wielu, wielu wierszach. Miłosz, który mi coś nakazuje, zupełnie mnie nie interesuje.

Przywołam wydrukowany w twoim najnowszym tomie wiersz Wnętrze wieloryba – i innych zwierząt, gdzie najpierw pojawia się „Ogromny, kulisty sierpień, pełnia lata”, później wymieniasz zwyczajne zwroty skierowane do chorej osoby, a w zakończeniu widzimy bohaterkę wiersza „ukrytą za niedostępnym, / przedwiecznym milczeniem”. To dowód, że plastyczność metafory i precyzja opisu nie muszą się wykluczać, lecz mogą się wzajemnie uzupełniać, choć przywołana wcześniej wyobraźnia często bywa przeciwstawiana szczegółowości opisu.

Bez wyobraźni rzeczywistość byłaby nie do zniesienia. Codziennie przechodzę koło domu opieki, w którym leżała moja babcia, bo jest zaraz obok mojego mieszkania. Jest to dość obskurny barak, z zewnątrz robi bardzo ponure wrażenie (dla ścisłości – w środku pracowały bardzo empatyczne, bohaterskie wręcz osoby). Mijając go, w ogóle nie widzę siebie i mojej babci tam: kiedyś, w przeszłości. Ale przez to, że napisałam ten wiersz, że umieściłam w nim moją bohaterkę, Ilonę, jej babcię, że te światy się pomieszały, tworząc jeden, osobny – przez to jakoś bardziej odzyskuję tamten czas – jako prawdziwy. Bardziej polegam więc tu na literaturze niż na pamięci.

Poradnik dla niedawno zmarłych to odtwarzanie rzeczywistości czy rozpamiętywanie jej minionej postaci, a może raczej jej deformacja, czyli pewnego rodzaju ucieczka przed nią?

Powiedziałabym, że to nadpisywanie rzeczywistości. Jestem przekonana, że rzeczywistość, w której żyjemy, ma wiele poziomów, odcieni, wymiarów. Do jednego z takich wymiarów mamy dostęp dzięki intuicji, która w naturalny sposób łączy się ze sztuką, z jej tworzeniem i odbieraniem – tutaj akurat mówimy o poezji. Ale „deformacja” także, tak myślę, tu pasuje – zdeformować dany wycinek rzeczywistości tak, aby powstało coś diametralnie innego, ale zarazem wydobywającego jakąś prawdę z tego pierwotnego obrazu – prawdę, emocje, które bez tego poetyckiego obrazu nie były wcześniej dostrzegalne.

Drzwi do literatury prowadzą między innymi przez to, że autor napisze coś „więcej” albo „inaczej”. Czy deformacja to raczej wspomniane „inaczej” – akurat to określenie nasuwa mi się na myśl jako pierwsze – czy może „więcej”?

Inaczej.

Czy wracasz czasem do swoich poprzednich tomów? Choćby do debiutanckich Brzydkich zwierząt, wydanych niespełna dwadzieścia lat temu, albo do Czarnej wyspy sprzed niemal dziesięciu lat? Może inaczej: widzisz tam siebie? Albo jeszcze inaczej: jaką siebie tam widzisz?

Wydaje mi się, że ze swoimi książkami w sposób dość naturalny tracę łączność. O ile z wydaną poprzednio (tą przed aktualną) jeszcze mam jakąś więź, sukcesywnie słabnącą, o tyle poprzednie tomiki są dla mnie jak książki obcej osoby. Ostatnio w internecie natknęłam się na kobietę czytającą mój wiersz, wydaje mi się, że z Czarnej wyspy. Nie mogłam go rozpoznać, świtały mi tylko jakieś pojedyncze wersy. Po latach wróciłam jednak na chwilę do wierszy z tomu Wakacje, widmo. To było po śmierci rodziców i miałam wrażenie, że sporo w tym tomie takiej zaświatowej, nieokreślonej przestrzeni. Jest tam pewien wiersz o mamie i psie w opuszczonym mieszkaniu, napisałam go, kiedy moja mama jeszcze żyła. Pies z kolei był zawsze tajemniczą postacią (może z innego świata). Miałam potrzebę powrotu do tego tekstu po śmierci mamy. Spodziewałam się, że ten wiersz może jakoś mnie pocieszy, jako jakiś komunikat „zapewniający o istnieniu”. Śmierć wiele zmieniła, ale na przykład pies pozostał tak samo tajemniczy. I właściwie tak było, ten obraz przyniósł mi pocieszenie.

Pamiętasz swoje pierwsze wiersze? Albo sam moment, kiedy po raz pierwszy napisałaś wiersz? Czasem zdarza się, że pisanie to młodzieńczy epizod, po którym następuje przerwa, a potem, po latach – powrót. Czasem zaś pierwsze próby literackie są od razu kontynuowane i stosunkowo płynnie przekształcają się w nieprzerywany proces. Jak było w twoim wypadku?

Tak, do tej pory jedynym moim wierszem, który znam na pamięć, jest wiersz, który napisałam, mając osiem albo dziewięć lat:

W kawiarni było herbatek sto
Gdy weszłam tam, krzyknęłam „O!”
Wypiłam więc herbatki dwie
Nie!
– wypiłam osiem herbatek aż
Aż mi poczerwieniała twarz.

 

Można się spotkać, zresztą niezmiernie często, z poglądem, że przeżywanie w czasie dzieciństwa było znacznie pełniejsze i nieporównywalnie głębsze niż później, w czasie dorosłości i dojrzałości. Żeby nie ugrzęznąć w truizmach w rodzaju, że dzieciństwo to czysta idylla, a lata późniejsze można określić wyłącznie Kurtzowskim „Zgroza! Zgroza!”, przenicuję tę myśl i odniosę ją do poezji. Zdarza się, że poeta młody, debiutujący, ma w sobie ogromną świeżość i spontaniczność, w miarę upływu lat staje się coraz sprawniejszy technicznie, lecz traci, być może bezpowrotnie, tę młodzieńczą świeżość, więc później przez cały czas, może nawet przez całe życie, dąży do tego, aby ją odzyskać. Co o tym sądzisz, jak to wygląda w twoim przypadku? Jak postrzegasz to zjawisko, jeśli chodzi o współczesne poetki i współczesnych poetów?

Może prawdziwi artyści, prawdziwi poeci pozostają po prostu na zawsze dziećmi? Zresztą od razu sobie odpowiem – pewnie niekoniecznie, ale tacy są mi najbliżsi. Myślę, że jest garstka takich, którzy zachowują w sobie na zawsze w sposób naturalny tę świeżość, dziecięcość, radość patrzenia (dla mnie kimś takim był Czesław Miłosz, mimo jego dostojeństwa). I jest reszta, która „dorasta”, i nie ma w tym nic złego, również mogą pisać wspaniałe teksty, ale lepiej byłoby, żeby się nie szarpali, nie walczyli o odzyskanie niemożliwego. Są także tacy, którzy nigdy nie byli dziećmi, zawsze byli dorośli i poważni – oni są najgorsi [śmiech].

Poradniku… pojawia się Ilona, pani Wartburg, Michał, dziadek, a także ten, który „całe miesiące milczał” – niewątpliwie ważni mieszkańcy. W pewien sposób jest to obecność dotkliwa. Sprawia, że pomyślałem o frazach Rilkego, ale do tej kwestii być może wrócimy później. Teraz – wobec nurtującego towarzystwa owych mieszkańców – sparafrazuję wersy Eliota: „Kim są ci, którzy idą po twej drugiej stronie?”. Kim są „niedawno zmarli”?

Zwykli ludzie, jak ty czy ja [śmiech]. Tylko żyjący w uniwersum, w którym własna śmierć jest jednym z wielu wydarzeń, po którym żyje się nadal, nadal ma się różne problemy, nadal jest się żywym, czas linearny nie istnieje i można dość swobodnie przemieszczać się w przestrzeni. Żyją więc w świecie, uważam, nieskrępowanym, wolnym, ale nadal mają i sprawiają problemy, nadal cierpią, bo nadal są żywymi ludźmi.

A jeśli chodzi o żywych tu i teraz? Zdarza się czasem tak, że budujemy swoje życie dla jakieś osoby i kiedy w końcu możemy ją w nim przyjąć, ta osoba nie przychodzi, później umiera dla nas, a my żyjemy w tym, co było przeznaczone dla niej. Albo nie możemy w tym żyć. Sama napisałaś: „już nigdy nie zasnę w tym domu”.

Dość często spotykam się z taką interpretacją Poradnika…, że to wiersze tak naprawdę dla żywych, poświęcone żywym, ale też na przykład odchodzącym, w różnym tego słowa znaczeniu – czy przewlekle chorujących, czy odchodzących w wyniku rozstania, końca miłości, przyjaźni. Dom, o którym wspominasz, jest jak najbardziej równoprawnym żywym bohaterem tej książki, on też choruje (mam wrażenie, że chorował zwłaszcza zamieszkany przez ludzi), umiera, odżywa, rozpada się i scala znowu.

Właśnie! W wierszu Wiosła zapisałaś: „Minęły dwa miesiące i znów w najlepsze zasypiam w tym domu”. Co tkwi w tobie, może: co powinno tkwić w człowieku, żeby swój dom znów mógł uczynić mieszkalnym?

Przypuszczam, że jakiś rodzaj wektora, relacji, może z drugim człowiekiem, ale równie dobrze ze zwierzętami, roślinami, a może nawet – w przypadku braku innych istot – z duchami, co można odczytać po prostu jako pamięć. Ludzki mózg komunikuje się przede wszystkim sam ze sobą, ale człowiek nie może być zupełnie sam, potrzebuje relacji, z kimś, z czymś…

Mary Elizabeth Frye zapisała: „Nie stój nad mym grobem i nie roń łez / Nie ma mnie tam, nie zasnęłam też”, ów wiersz kończy się słowami: „Nie stój nad mym grobem i nie płacz na darmo, / Nie ma mnie tam – ja nie umarłam”. Z tego można wyprowadzić myśl, zresztą nieszczególnie odkrywczą, że zmarli – w największym skrócie – nie są zainteresowani sprawami żywych. Dlatego żywi, opłakując zmarłych, w rzeczywistości płaczą sami nad sobą. Po co więc zmarłym poradnik? Może jest potrzebny właśnie żywym? A jeśli tak, to dlaczego?

Żałoba to straszny okres. W tamtym czasie bardzo pomogły mi książki wspaniałej Elisabeth Kübler-Ross. Ale żałoba na szczęście jest jednak określona w czasie i kiedy mija, zostajesz z czymś nowym – możesz to traktować jako pustkę, otchłań, nadzieję, wiedzę – od ciebie zależy, jak to potraktujesz. Sama miałam potrzebę „wywołania” świata, w którym śmierć jest w jakiś sposób unieważniona, w którym zmarli nadal żyją, mogą ze sobą rozmawiać, mogą się kłócić, mieć do siebie pretensje, i jak najbardziej potrzebują poradnika, jak odnaleźć się w tej nowej przestrzeni – jak w Soku z żuka Tima Burtona.

Niemniej zapisałaś: „Moi zmarli bliscy milczą, może nie byli dostatecznie bliscy, / może ich nie ma / albo nie ma tu nic do powiedzenia” – czyli rozmawiają, owszem, ale ze sobą, a tobie musi wystarczyć ich milcząca obecność?

No tak, musi. Milczenie bliskich zmarłych jest bardzo wkurzające [śmiech]. Ale są różne rodzaje obecności i nieobecności – milcząca obecność, hałaśliwa nieobecność – ja jako żywy człowiek muszę „wybrać”, w co chcę się wsłuchać: czy uznać tę milczącą obecność zmarłych za prawdziwą, czy nasłuchiwać, czy aby na pewno jest to cisza, czy istnieje realnie, czy może odrzucić ją jako wytwór wyobraźni.

Wielu poetów mówi – mam na myśli mowę w wierszu, mówienie przez wiersze – tak, jakby pisali. Albo recytowali. Ty piszesz tak, jakbyś mówiła. Tak myślałem po lekturze twoich wcześniejszych tomów, tak samo pomyślałem również po przeczytaniu Poradnika dla niedawno zmarłych. Jak odniosłabyś się do tego porównania?

Bo ja kiepsko mówię na głos. Na przykład na spotkaniach autorskich często mam problem z dokładnym wyrażaniem tego, co chcę powiedzieć, plączę się, gubię słowa. Zawsze tak miałam, to chyba taka konstrukcja umysłowa. Może więc tu jest odpowiedź – pisanie wierszy to dla mnie najbardziej naturalny język komunikacji: on jest na pierwszym miejscu.

Kilka lat temu w rozmowie ze mną jako swojego ulubionego poetę wskazałaś Mirona Białoszewskiego, zastrzegając, że nie powinno ci się zanadto wierzyć. Jakich ważnych dla ciebie poetów i jakie ważne poetki wyróżniłabyś dzisiaj – nie mogę powstrzymać się przed dopowiedzeniem – spośród współczesnych i dawniejszych twórców?

Pomyślałam, że nie będę się zastanawiać i wymienię pierwszych, którzy przychodzą mi do głowy. Niezmiennie lubię Leśmiana, Miłosza, Larkina, Jamesa Merrilla, Rilkego. Z grona młodszych albo przynajmniej żywych – Marcina Świetlickiego, Urszulę Honek, Emilię Konwerską. Bardzo podobał mi się tomik młodego poety Wojtka Kopcia Jest taki konik. Prawie nic nie rozumiałam, ale czytałam z zachwytem. Nie muszę dodawać, że często zdarzało mi się czytać wiersze, również młodych poetów, bez zrozumienia, ale i bez najmniejszego zachwytu [śmiech].

W wierszu Siostry pojawia się wers: „Zemsta, zemsta! krzyczało wszystko”. Przywołam tutaj poemat wspomnianego już Rilkego, mam na myśli zapis: „Dlatego też, gdy nagle bóg przystanął / i krzyknął z bólem: Odwrócił się jednak!, / nie rozumiejąc, zapytała: Kto?”. Uwielbiam, gdy w wierszu ktoś krzyczy, śpiewa, szepcze, słowem: gdy jest w nim mowa. W twojej poezji zdarza się to dość często.

Może dlatego, że są to jednak wiersze silnie sprozaizowane? Mają bohaterów, którzy mają swoje historie, swoje opowieści, więc chcą mówić.

W tej samej, opublikowanej na stronach Biura Literackiego rozmowie, gdy poruszaliśmy tematy filisterstwa i powstawania wiersza, posłużyłaś się sformułowaniem „ja, poetka”. Czy czujesz się poetką, czy dla ciebie jest to pewien odrębny status, dzięki któremu możesz nosić koronę z diamentami albo, dla krotochwilnej odmiany, ciuchy z lumpeksu, czy mówiłaś to ironicznie?

Czuję się poetką, ale i wtedy mówiłam ironicznie. Czuję się poetką wewnętrznie, duchowo. Natomiast głupio jest powiedzieć to na głos albo, co gorsza, na przykład tak się przedstawić komuś obcemu. „Czym się zajmujesz?” „Jestem poetką”. No, obciach straszny.

Rozumiem, że z oficjalnym przedstawieniem się jako poetka, czy wręcz z wygłoszeniem ex cathedra deklaracji „jestem poetką” może być związany pewien dyskomfort, ta ostatnia sytuacja może nawet stanowić przykład pewnego rodzaju osobistej apokalipsy wizerunkowej [śmiech]. Ale „jestem poetką” wypowiedziane w rozmowie prywatnej? Także obciach? Dlaczego?

Nie wiem, po prostu tak bym się nie przedstawiła obcym ludziom. Na szczęście mam już prawie czterdzieści pięć lat i rzadko jestem w sytuacji, w której muszę przedstawiać się grupie ludzi, na przykład na imprezie.

„Otwieram okno z chromowanymi szybami” – zapisałaś w jednym z wierszy z tomu Wakacje, widmo. Jego tło stanowi miasto, złe, rozwścieczone, co zresztą zostało tam wprost napisane, bohaterka znajduje się w wieżowcu i tam wykonuje wspomnianą czynność. Poradnik dla niedawno zmarłych jest znacznie mniej katastroficzny. Mniej tu zaborczej cywilizacji, więcej „beztroski, łagodności, zacierających się miękko granic” czy „wspomnień”, które „nie są wspomnieniami; / są szczątkowym, autentycznym przeżyciem”. Zgoda na przemijanie, na świat?

Tak, zdecydowanie. Kiedy masz dwadzieścia kilka lat, drżysz z lęku, bo „wszyscy żyją” i boisz się, jak to będzie, kiedy ktoś umrze, rozmyślasz o śmierci – swojej, bliskich ludzi, zwierząt, jesteś tym trochę przytruty. Kiedy w końcu zderzasz się ze śmiercią bliskich, już nie musisz się bać, bo – mówiąc brutalnie – masz to już za sobą. I odkrywasz także jakieś pokłady otaczającego cię dobra, spokoju. Małgosia Lebda w którejś rozmowie również mówiła o czymś podobnym.

Mówimy o pewnym rodzaju pogody ducha. Przywołam fragment wiersza Koniak „Ilona”: „Nie gibać się, stać w miarę stabilnie. / Żeby zielone terytoria miały do mnie dostęp”. Niewątpliwie można to uznać za wyraz równowagi emocjonalnej, a przynajmniej dążenia do jej osiągnięcia. Śmierć bliskich osób masz za sobą, powiedziałaś, lecz przed sobą masz życie. Nie obawiasz się, że wpadniesz na przykład w sytość duchową? Albo w obojętność, a przez obojętność traci się napięcie – to niezbyt fortunne dla poezji. O, może tak: w zakończeniu wiersza Przyjaciółki prowadzisz czytelnika najpierw po cichu, jeśli można tak powiedzieć, czyli: „przemierzać znów szkolne korytarze, / odrabiać zadania domowe”. Ale zaraz później puentujesz: „zwiedzać krainy niezgaszonego ognia”. Ta fraza nie kojarzy się raczej z pogodą ducha.

To trochę jak z tą walką, czasem z góry przegraną, o zachowanie świeżości, młodzieńczości, swobody, o której mówiliśmy wcześniej. Raczej się nie obawiam, ale też nie zamierzam jakoś specjalnie trenować się w lękach i niepokojach, i ogólnie młodzieńczości z obawy przed „sytością duchową” – bo to mi się kojarzy raczej z ego i jakimś nadmiernym skupieniem na sobie. Poezja musi pojawiać się naturalnie, nieprzymuszana przez piszącego, choćby był noblistą czy kimś uznanym w swoim poetyckim fachu. Pewne mroczne emocje czy lęki przemijają, nie trzeba się w nie kurczowo wczepiać z obawy, że nie będzie się miało o czym pisać, tak myślę. Jeśli nie będę miała o czym pisać, to trudno – ktoś inny na pewno w tym czasie będzie miał. A to napięcie, o którym mówisz, przecież zawsze istnieje, może bez niego świat by się rozpadł.

W wierszu Fatum napisałaś: „A potem z całego tego gruzu, stopniowo / z dobieranych po kolei przedmiotów / zaczęliśmy toczyć – nie bez przyjemności – wielką, wielką kulę”. Dla mnie to przejaw zdeterminowania ludzkiego życia. Zmienia się pewien kształt materii, czyli gruz przybiera formę kuli, lecz towarzyszący tej przemianie ludzki wysiłek wydaje się, owszem, może i przyjemny, ale przede wszystkim wymuszony. Może tak, jak zapisał Meyrink w Golemie: „Czy to nie niewidzialny wiatr, nieuchwytny wiatr pomiata nami w tę i ową stronę – i nadaje kierunek naszym czynom, gdy nam roi się w zaślepieniu, że idziemy za naszą własną wolną wolą?”.

No tak, dość fascynująca jest determinacja ludzi do działania, konstruowania, budowania. Jest w tym coś biologicznego, ale też niezrozumiałego. Myślę, że ta kula może być przejawem ludzkiej determinacji, ogólnego zdeterminowania ludzkiego życia, czyli jakiegoś zaplanowanego porządku, ale też chaosu – budujemy i lepimy, ale w pewnym momencie trzeba to puścić i patrzeć, jak nabiera prędkości, rozwala się i zostają tylko kłęby pyłu.

W twoim najnowszym tomie widzę zatrzęsienie tego chaosu, nazwałbym go nieustającą przemianą. Równocześnie przypadkowością. W Srebrnym szumie piszesz: „«Pojawię się albo się nie pojawię» – powiedział jej kiedyś (chyba) we śnie”, w Pamiętnikach: „«Weźcie sobie to na drogę» powiedzieli, / a może to było «Zaraz umrzecie»”. Posłużę się cytatem z innego wiersza – przecież „to jest wybuchowa mieszanka”!

Bardzo lubię ten fragment Monadologii Leibniza: „[…] wszystkie ciała są w wiecznym przepływie jak rzeki; części zaś przybywają im i z nich uchodzą ustawicznie. Dusza zmienia tedy ciało tylko z wolna i stopniowo, tak że nigdy nie jest raptownie pozbawiona wszystkich swoich narządów; jeśli zaś często występuje u zwierząt metamorfoza, to nigdy nie występuje metempsychoza ani wędrówka dusz; podobnie nie ma dusz całkiem oddzielonych ani też duchów pozbawionych ciała. Jeden tylko Bóg jest całkowicie odeń odłączony. […] To właśnie sprawia, że nie ma ani całkowitych narodzin, ani śmierci zupełnej, ściśle pojętej, polegającej na odosobnieniu duszy. A to, co my zwiemy narodzinami, jest tylko rozwojem i wzrostem, podobnie jak to, co nazywamy śmiercią, jest tylko zwinięciem się i zmniejszeniem”.

Tak więc à propos chaosu, przypadkowości – czy to nie właśnie Leibniz napisał, że nie istnieje przypadek, są tylko prawa, których nie znamy?

Twój wiersz Wrzucanie do zsypu wartościowych przedmiotów mógłby być dość gorzką definicją poezji, o którą zapytałem cię na początku naszej rozmowy. Zacytuję fragment: „Przestrzeń tego czerwcowego popołudnia jest otwarta dla uczestników / i zamknięta dla obcych”. Czy poezja, a może w ogóle literatura, to przestrzeń zamknięta dla obcych, a więc pole wyłącznie dla szamanów albo, bodaj Gombrowicz to zapisał, dla „pań i panów wzajemnie sobie świadczących”?

A może to nie tak źle, że poezja jest taką niepopularną niszą, niezależną od wielkich rynkowych i modowych nurtów? Bo takich nisz już praktycznie przecież nie ma. Właściwie jestem przeciwniczką zarówno załamywania rąk nad małą liczbą czytelników poezji, jak i propagowania jej czytania. Poezja nie jest ukryta za jakimś warownym murem – wystarczy sięgnąć po tomik wierszy i go przeczytać. Nie uważam, żeby były potrzebne do tego jakieś specjalne narzędzia intelektualne, wystarczą otwartość, intuicja, wrażliwość. Mimo wszystko poezja całkiem dobrze sobie radzi – ciągle pojawiają się nowe pokolenia czytelników, jakimś cudem przedarły się przez szkolne sito zniechęcania i są, istnieją.

Zastanawiam się, czy nie zechciałabyś mnie wyręczyć na zakończenie rozmowy. Może chciałabyś sobie sama zadać pytanie i na nie odpowiedzieć? Co ty na to?

Może takie pytanie: co, Magdaleno, aktualnie czytasz?

A odpowiedź brzmi: Czytam książkę Interstellar i nauka Kipa Thorne’a. Jestem fanką tego człowieka.

Dziękuję za rozmowę.

poetka. Laureatka Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody K. Iłłakowiczówny oraz dwukrotnie Krakowskiej Książki Miesiąca. Mieszka w Krakowie.  

więcej →

– poeta, redaktor, twórca i współtwórca antologii polskiej poezji współczesnej.

więcej →

Powiązane teksty

12.06.2025
Nowe Książki

Wszystkie demony Konrada Swinarskiego

Był postacią wyjątkową na mapie teatralnej Polski. Jego przedstawienia w jednych wzbudzały zachwyt, przez innych były ostro krytykowane. Niewielu wiedziało, jak historia Swinarskiego i jego wewnętrzne demony wpływały na los stwarzanych na scenie postaci. Tajemnice te odsłania Beata Guczalska w rozmowie z Magdą Huzarską-Szumiec o książce Konrad Swinarski. Biografia ukryta.

05.06.2025
Rozmowy

Biograf musi mieć w sobie coś z detektywa

Tadeusza Boya-Żeleńskiego opisano już wielokrotnie. Monika Śliwińska postanowiła jednak sprostować niektóre znane historie i uzupełnić je o nowe informacje. Z pasją śledczego tropiła wszystkie nieścisłości i kłamstewka samego bohatera. Przeczytamy o tym w książce Książę. Biografia Tadeusza Boya-Żeleńskiego, o której z autorką rozmawia Magda Huzarska-Szumiec.