W czerwcu 2023 roku na łamach „Dwutygodnika” ukazał się esej Adama Wrotza pod tytułem Czy bohater polskiej powieści kupił już sobie komputer?1. Tekst ten – krytykujący polską prozę współczesną za niedostatek idei i myślenia systemowego oraz brak odniesienia do bieżących przemian społecznych, politycznych i technologicznych – wywołał burzliwe reakcje w środowisku literackim, które ominęły jednak fandom fantastyczny. Chciałoby się powiedzieć, że nic dziwnego – jeżeli pewna gałąź literatury wydaje się szczególnie predysponowana do pozostawania na bieżąco z rozwojem nauki i technologii oraz spekulowania na temat możliwości i zagrożeń związanych z kontynuacją teraźniejszych trendów i procesów w bliższej lub dalszej przyszłości (a także: uniknięcia ślepego zaułka, w który wpada Wrotz, gdzie wzorcem nowoczesnego pisania stają się wielkie powieści dziewiętnastowieczne), to jest to fantastyka, a zwłaszcza science fiction. Mówiąc jeszcze precyzyjniej: jej odmiana socjologiczna, wywodząca się z czasów PRL, która chlubi się wyłącznie samą analizą systemów społecznych, ale także krytycznym, kontestatorskim nastawieniem.
Żeby się przekonać, jak rzecz ma się współcześnie, postanowiłam sięgnąć po wydany w 2024 roku numer magazynu „Biały Kruk” – poświęcony fantastyce socjologicznej. Byłam ciekawa, co młodzi polscy autorzy fantastyczni (trzeba zaznaczyć, że mówimy tu o osobach przed debiutem książkowym lub niedługo po nim) powiedzą mi na temat świata i przyszłości, jakich upatrują zagrożeń i możliwości, krótko mówiąc: jak diagnozują rzeczywistość, w której żyjemy.
We wstępie do numeru2 redaktor naczelny Grzegorz Czapski zapisał:
W obecnych czasach świat daje nam wiele powodów do zastanowienia się nad przyszłością, zarówno jednostki, jak i społeczeństwa. Rozwój sztucznej inteligencji, kryzys klimatyczny, konflikty zbrojne, migracja i wiele innych czynników dają nam niesamowitą, czasem straszną panoramę potencjalnych przyszłości. Żyjemy w ciekawych czasach, które dostarczają olbrzymiej ilości materiałów dla pisarzy. Wystarczy tylko się rozejrzeć.
Fragment ten wzięłam za dobrą monetę. Niemniej zaraz później natknęłam się na następującą adnotację: „Światy i sytuacje przedstawione w opowiadaniach są fikcją i nie należy utożsamiać ich z poglądami redakcji”. Przyznam, że nieco przygasiła ona mój entuzjazm, ponieważ kiedy sięgamy po czasopismo literackie, z reguły jest jasne, że mamy do czynienia z fikcją literacką, i nie wymaga to dodatkowych disclaimerów (nawet jeśli pojawiają się czasem w książkach tłumaczonych). Natychmiast zaczęłam się więc zastanawiać, co właściwie opublikowała redakcja „Białego Kruka”, że poczuła się w obowiązku zdystansować od zawartości przygotowanego numeru, i dlaczego mimo to ten materiał wypuściła. Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Pierwszą rzeczą, która uderzyła mnie w czasie lektury, była słaba obecność społeczeństwa. Zebrane w numerze teksty w większości przyjmują perspektywę bohaterów wyalienowanych i odizolowanych, dla których prywatne więzi (romantyczne lub rodzinne) okazują się niesatysfakcjonujące, społeczeństwo zaś jest jedynie oddaloną masą lub abstrakcyjnym, uciskającym Systemem. Więcej światła na tę kwestię rzuca w swoim omówieniu numeru Tomasz Kozłowski3, który wskazuje na dwojakie znaczenie terminu „fantastyka socjologiczna”: z jednej strony teksty futurologiczne, ekstrapolujące aktualne społeczne tendencje w przyszłość lub spekulujące na temat alternatywnych form społecznych; z drugiej zaś specyficznie polska, wyrosła z PRL forma posługująca się sztafażem science fiction do satyryzowania lub kontestowania realiów Polski Ludowej, często korzystająca z formuły fabularnej, w której pojedynczy bohater próbuje uciec na wolność z opresyjnego systemu lub ten system obalić.
Wydaje się, że większość autorek (w numerze znajduje się siedem opowiadań napisanych przez kobiety i dwa autorstwa mężczyzn) mogła inspirować się właśnie tym polskim nurtem, w grę mogły również wejść ograniczenia formy: długość opowiadania niekoniecznie pozwala na panoramiczne spojrzenie i kompleksową analizę. Mimo wszystko warto przyjrzeć się bliżej, jak ta perspektywa jest realizowana i czym owocuje w konkretnych tekstach, a najwyrazistszym przykładem jest Jej świat Izabeli Grabdy.
Nienazwaną narratorkę spotykamy w czasie wędrówki przez opustoszałą Polskę. Niegdyś wiodła szczęśliwe i dostatnie życie z mężem i dwiema córkami (uprzykrzane jedynie przez apodyktyczną teściową i wredną szefową), ale pewnego dnia w momencie frustracji wypowiedziała życzenie, które zaowocowało zniknięciem wszystkich, jak się zdaje, ludzi – poza nią samą. Od tego czasu obserwujemy przemianę bohaterki w silną i samowystarczalną, zgodnie z prawidłami konwencji postapokaliptycznej, a jednocześnie dokonującą się w niej reewaluację dotychczasowego życia. Z pozoru – taka, jak sądzę, była intencja autorki – należy czytać ten tekst w kluczu female empowerment: narratorka uwolniona nagle od presji rodzinnego życia uświadamia sobie, że w pewnym momencie wchłonęła cudze oczekiwania i zaczęła żyć nie swoim życiem: „Zamiast ratować zagrożone gatunki zwierząt, została poniewieranym przez nadambitne babsko korposzczurem i matką na pełnym etacie”. Wówczas przypomina sobie, co naprawdę liczyło się dla niej samej, oraz odkrywa w sobie nowe pokłady energii i zaradności.
Mimo to w tej przemianie są obecne elementy nadające jej rys dość niepokojący. Z początku bohaterka myśli, że udręki ze strony teściowej i przełożonej rekompensowała jej obecność męża i córeczek. Później uświadamia sobie w pełni słabość swojego męża. Jeszcze przez pewien czas rozpacza po utracie dzieci, prześladują ją nawet wyobrażenia ich zmasakrowanych ciał, lecz później dochodzi do wniosku, że powielały one dynamikę relacji teściowej i męża, dlatego w rezultacie być może zasłużyły sobie na zniknięcie – podobnie jak cała reszta ludzkości. (Jedyną osobą, wobec której bohaterka wykazuje jakiekolwiek współczucie czy zrozumienie, jest były teść: profesor prawa, teściowa bohaterki omotała go jeszcze jako studentka, następnie zaś, zniszczywszy jego pierwsze małżeństwo i zrobiwszy dzięki niemu karierę, „kopnęła starego dziada w cztery litery, przenosząc się z synem do Warszawy”. Jak się dowiadujemy, „mimo popełnionego w życiu błędu był dobrym i uczuciowym człowiekiem”).
W paraleli do tej przemiany w tekście pojawiają się turpistyczne przebłyski brutalności świata przyrody: ciała padłych z głodu zwierząt hodowlanych rozwleczone przez drapieżniki czy zagryzających się nawzajem psów. „Wśród zwierząt, które zostały pozbawione właścicieli, właśnie zaczyna działać selekcja naturalna”, konstatuje bohaterka. Darwinistyczna przemoc jest dla niej powrotem do stanu naturalnego: w kulminacyjnym momencie jej podróży po najważniejszych miejscach jej życia docieramy do zapuszczonej kamienicy na obrzeżach Katowic i dowiadujemy się, że w młodości otruła ojca alkoholika, który znęcał się nad nią, jej matką i siostrami, a także zabił kota, którego przyniosła do domu. Właśnie to wydarzenie stało za jej późniejszym pragnieniem zostania weterynarką, choć, co ciekawe, nie powraca już do tego marzenia, a jej postapokaliptyczne życie przypomina bardziej egzystencję zamożnej nomadki-rentierki: „Długo nie opuszczała Bieszczad, napawała się widokami Gór Stołowych. Jeden cykl słonecznych dni spędziła, leżąc na bałtyckiej plaży z książką w ręce”. Cała droga, którą przebywa, zwieńczona zdobyciem broni palnej, służy raczej utwierdzeniu się w przekonaniu, że choć awans klasowy, który stał się jej udziałem, dokonał się dzięki zamążpójściu, to tak naprawdę zasłużyła na to, żeby znaleźć się tam, gdzie się znalazła: „Nie zmiękczyło jej kilka lat dobrobytu, nadal potrafiła racjonalnie myśleć i dopasowywać się do niewygód. […] Potrafiła o siebie zadbać i dawała sobie radę z każdym problemem”.
W końcówce tekstu bohaterka dostrzega na horyzoncie sylwetki ludzi i chowa się w lesie, żeby „świat jeszcze trochę był nadal tylko dla niej” – ale nie jestem pewna, jak mocno wierzę w jej „jeszcze trochę”. Pobrzmiewają mi w głowie słowa J.G. Ballarda: „Przedmieścia śnią o przemocy”, więc skoro bohaterka przebudziła się już w znacznie namiętniejszym świecie, to chyba łatwo nie odda zdobytych rozkoszy.
Omawiając przemiany literatury polskiej ostatnich lat, Przemysław Czapliński mówi o stopniowym wypieraniu dyskursów emancypacyjnych przez dyskurs terapeutyczny4 – bardziej osobisty i wewnętrzny, rezygnujący z postulatów wysuwanych wobec instancji zewnętrznych na rzecz przepracowywania własnych potrzeb, lęków i traum. W przypadku polskiej fantastyki po 1989 roku trudno mówić o odzwierciedlaniu ruchów emancypacyjnych w literaturze – dlatego tym ciekawsze jest to, że w zgromadzonych w omawianej publikacji tekstach dyskurs terapeutyczny wybrzmiewa zupełnie wyraźnie, czasem we wzmiankach („Pojmowała to bardzo dobrze, lecz jednocześnie wciąż paraliżowała ją trauma doznana w dzieciństwie i nieprzepracowana mimo kilku terapii”) lub dialogach („– Można u mnie. Tylko jest straszny bałagan… – Obawa przed oceną? – Pokiwała smętnie głową”), czasem zaś terapia staje się centralnym tematem tekstu. Zdecydowanie współgra to z obserwacją Pawła Domownika wskazującego, że w numerze perspektywa psychologiczna dominuje nad perspektywą socjologiczną5, ale być może stanowi również kolejne wytłumaczenie izolacji bohaterów.
Pierwszym z dwóch tekstów terapijnych jest Perfekcyjna harmonia Barbary Uznańskiej-Loch. Główna bohaterka, Linda Huxley (nazwisko mocno znaczące) jest neurostroicielką – przeprogramowującą klientów tak, by pomóc im wyzbyć się niepożądanych cech osobowości i stać się „najlepszą wersją siebie”. Jest w tym trochę terapii, trochę coachingu i bardzo dużo cyberpunka, zwłaszcza w balansowaniu między „rzetelną kwalifikacją potencjalnych pacjentów a wyrabianiem norm sprzedaży”.
Fabuła opowiadania koncentruje się na zleceniu, w którym małżeństwo Prestonów pragnie dostroić się do siebie nawzajem. Ich relacja jest czytelna od samego początku: pan Preston mówi o niezgodności charakterów, która „zdawała się ciekawa i urocza na początku, a teraz jest po prostu irytująca”, pani Preston uśmiecha się i potakuje. Huxley ma opory ‒ strojenie zwykle jest procesem indywidualnym, ale obcesowa natarczywość pana Prestona z jednej strony, a z drugiej entuzjazm firmy, która natychmiast węszy marketingową okazję, nie pozostawiają jej swobody ruchu. Mimo wątpliwości bohaterka podejmuje się wykonania zabiegu i ostatecznie zostaje wymanewrowana przez Prestona, któremu zależało wyłącznie na kompletnym ukształtowaniu żony na swoje obraz i podobieństwo. Huxley udaje się zachować resztkę godności i integralności dopiero na koniec, kiedy Prestonowie zgłaszają się do niej ponownie z chęcią dostrojenia swoich dzieci. To wywołujący wrażenie i ponury tekst o tym, jak splot sił rynkowych oraz technologii niszczy więź terapeutyczną i sprzyja utrwalaniu przemocy.
Syndrom gotującej się żaby Magdaleny Anny Sakowskiej to najciekawszy formalnie tekst w zbiorze. Podobnie jak w Perfekcyjnej harmonii, także tutaj pojawia się wątek przemocowego partnera: chce od niego odejść jedna z bohaterek; drugą z kolei jest terapeutka, która próbuje jej w tym pomóc. Fantastycznym novum jest natomiast Bajarz – urządzenie do realistycznych symulacji przyszłości, w teorii mający pomagać pacjentom w rozważeniu możliwych konsekwencji różnych decyzji, w praktyce, jak obserwujemy na przykładzie Anabelli, stanowi opium pozwalające wytrwać w niekorzystnej sytuacji. Perspektywę Anabelli (opowiedzianą w drugiej osobie) poznajemy wyłącznie przez pryzmat symulacji, w których się pogrąża; trzecioosobowe segmenty przedstawiające perspektywę jej osoby jako terapeutki pokazują głębię jej wyalienowania: większość pytań zbywa półsłówkami, a pytana o zmiany, jakie wprowadziła w swoim życiu, przytacza wizje z Bajarza.
Terapeutka, dr Sylwia Hankus, nie znajduje się zresztą wcale w znacznie lepszej sytuacji: matka wypytuje ją, kiedy zrezygnuje z pracy w dogorywającej branży i założy rodzinę, a była partnerka i jednocześnie przełożona bagatelizuje jej obawy o Anabellę i odmawia udzielenia Hankus wglądu w symulacje pacjentki. Relacja terapeutyczna to jedyny obszar, w którym terapeutka jeszcze próbuje cokolwiek zdziałać, przynajmniej w przypadku części swoich pacjentów, choć nawet to staje się coraz trudniejsze: jeśli Anabella jest pewnym wyznacznikiem, to nawet ci pacjenci, którzy dobrze rokują, stają się coraz oporniejsi na próby pomocy, coraz chętniej pogrążają się w wizjach roztaczanych przez Bajarza. Przypominają w tym ludzi, którzy szukają wsparcia psychologicznego w chatbotach – z tragicznymi skutkami6. (W dwutorową narrację autorka wplata również migawki z debaty społecznej na temat Bajarza ‒ argumenty za i przeciw niewątpliwie są inspirowane debatami na temat tak zwanej sztucznej inteligencji).
Nic dziwnego, że Hankus, podobnie jak Anabella, powoli popada w zmęczenie – jedna mówi: „Potrzebuję tylko odrobiny czasu. Jeszcze… miesiąc. Tak, miesiąc wystarczy. Potrzebuję tylko trochę odpocząć” i fraza ta („Odpocząć. Chciała tylko na chwilę zaczerpnąć oddechu”) powraca później w narracji drugiej, na chwilę przed tym, jak sama zanurzy się w Bajarza. Tekst wyraźnie współbrzmi z diagnozami filozofa Byung-Chul Hana mówiącego o „zmęczeniu poróżniającym”7: „To wycieńczenie, które odsuwa od siebie bliskich, które każe im leżeć oddzielnie «w swoich własnych zmęczeniach» i które niszczy sam język. Człowiek staje się zbyt zmęczony, by mówić”.
Bez zmian Jagody Kościelniak to tekst, który być może najdobitniej przedstawia właśnie tego rodzaju zmęczenie na skalę całego społeczeństwa. Akcja opowiadania rozgrywa się w podziemnej kolonii, w której ludzkość schroniła się po tym, jak życie na powierzchni Ziemi stało się niemożliwe. Populacja jest całkowicie statyczna: wyeliminowano śmierć, a wraz z nią reprodukcję – choć za pomocą technologii można wytworzyć nowych ludzi, wymaga to jednocześnie poświęcenia zasobów, które, jak się dowiadujemy, są ograniczone: dla zaoszczędzenia energii elektrycznej stosowane są żarówki zapewniające półmrok zamiast pełnego oświetlenia; po zawaleniu się jednego z sektorów mimo upływu czterdziestu lat nie zadbano o wybudowanie nowych lokali mieszkalnych dla ocalałych, główna bohaterka zaś musi służyć swojej współlokatorce (jednej z ocalałych) pomocą, ponieważ nikt nie ma czasu ani energii, by zapewnić jej wsparcie psychologiczne.
Jeśli dołożyć do tego konieczność odblokowywania umiejętności (choćby tak błahych jak gwizdanie), a nawet wykupienia imienia (niebędącego serią liczb) za pomocą zarabianych punktów, otrzymamy doskonale wyrażony obraz późnokapitalistycznego piekła, w którym wszystko trzeba subskrybować, a jednocześnie brakuje rzeczy tak fundamentalnych, jak opieka zdrowotna czy mieszkania – a może raczej otrzymalibyśmy ów obraz, gdyby nie całkowite niemal zblazowanie głównej bohaterki. Jej praca polegająca na podsłuchiwaniu rozmów i katalogowaniu zmian językowych na potrzeby władzy opisana jest jako nudna, ale łatwa. Fakt, że pracę może zmienić dopiero wtedy, kiedy znajdzie się osoba chętna ją zastąpić, stanowi co najwyżej drobną niedogodność, skoro bohaterka jest nieśmiertelna, a na dodatek liczba etatów wiernie odpowiada liczbie pracowników. To niemal utopia, kiedy w realnym świecie trzeba się zmagać z wyzyskiem, eksploatacją i mobbingiem, kiedy jest się łatwo zastępowalnym przez rzesze innych zdesperowanych pracowników i kiedy wszystko, co chcemy osiągnąć w życiu, trzeba pomieścić w kilkudziesięciu krótkich latach.
Nic dziwnego, że mimo kilku tradycyjnych wyznaczników dystopijności (jak wspomniana inwigilacja) nikt nie podejmuje próby zmiany ani nawet reformy systemu. Kiedy bohaterce udaje się przenieść do uprawy roślin i spotyka członka ruchu oporu, jest on jeszcze bardziej nonszalancki niż ona: „chciałbym ci zaproponować udział w moim niewielkim i mało skutecznym ruchu oporu. Na razie brakuje nam konkretnych planów, ale za to mamy dużo teorii spiskowych i wyszukujemy coraz to nowe powody do narzekania”. Absolutnie nikt nie ma siły ani chęci, żeby cokolwiek zmieniać.
Może właśnie dlatego dla Kes, współlokatorki głównej bohaterki, rozwiązaniem staje się śmierć – jej dążenie do uzyskania pozwolenia na zakończenie życia to drugi istotny wątek fabularny opowiadania. Tym, co spaja go z przebranżowieniem bohaterki-narratorki, jest poszukiwanie kontaktu z czymś autentycznym i realnym. Podobnie jak w Syndromie gotującej się żaby bohaterowie mają dostęp do realistycznych symulacji, które pozwalają doświadczać życia podobnego do tego na powierzchni: łowienia ryb, morza, słońca, wiatru (zdziwiło mnie na początku, że podziemna cywilizacja oszczędza na żarówkach, zużywając jednocześnie energię na wirtualną rzeczywistość, ale później przypomniałam sobie, jak wiele prądu i wody sami tracimy na obsługę zabawek w rodzaju generatywnego AI). Bohaterka decyduje się zająć uprawą roślin, ponieważ chce pracować z „czymś, co żyło, a nie było człowiekiem”, ale nudzi się błyskawicznie. Z kolei Kes być może orientuje się, że z tego impasu nie ma wyjścia i jedynym sposobem na zmianę, jedynym autentycznym doświadczeniem, jakie zostało w statycznym świecie, jest śmierć.
Mimo to nawet śmierć jest tutaj reglamentowana, więc początkowo prośba bohaterki zostaje odrzucona (nie jest do końca jasne, dlaczego nie może po prostu zniszczyć się sama, możemy najwyżej przypuszczać, że i tę zdolność trzeba odblokować). Co ciekawe, nawet to pragnienie nie skłania Kes do działania, do jakiejkolwiek próby walki, sprzeciwu lub oporu, choćby i biernego – po prostu po kilku miesiącach władze zmieniają zdanie, kiedy stwierdzają, że mogą wysłać bohaterkę na misję zwiadowczą na powierzchnię.
Utrata Kes to jedyne zdarzenie, na które narratorka reaguje silniejszymi emocjami, choć nie do końca jest pewne, czy sama do końca zdaje sobie sprawę dlaczego. Jej sprzeciw wobec decyzji Kes wyrażony jest przede wszystkim w kategoriach bezsensowności z punktu widzenia systemu, a nie osobistego znaczenia dla niej samej – to przejmujący portret kogoś, kto poszukuje autentyczności i w zasadzie do samego końca nie potrafi zwerbalizować tego, że jej źródło tkwi w więzi z innymi ludźmi, więc właśnie tam powinna jej szukać.
Podobnie ambiwalentny stosunek do innych ludzi ma bohater tekstu Wojciecha Moski. Wolność słowa rozgrywa się w świecie, w którym ludzkość wyzbyła się mowy na rzecz komunikacji telepatycznej. W jaki sposób to nastąpiło, nie jest do końca wyjaśnione, ze szkodą dla metafory: na początku bohater – uczeń zafascynowany mową, od kiedy przypadkiem usłyszał w dzieciństwie stare nagranie – śni o dźwiękach, ale później pojawiają się implikacje, że wyeliminowano także pismo („Coś jednak fascynowało go w dawnym podejściu. Jak wyglądały owe symbole zwane literami?”), a być może nazwy rzeczy jako takich („Czy nazywano tylko przedmioty? Pewnie nie. Trzeba było przecież nazwać czynności i określenia tego, co widzialne, słyszalne i odczuwalne. Odczuwalne… Złapał się za głowę. Czyżby nawet emocje miały własne unikalne nazwy?”). Zaprezentowanie na gruncie literatury świata, w którym przestały istnieć słowa, byłoby oczywiście trudne, jeśli nie niemożliwe, zwłaszcza w bliskiej narracji trzecioosobowej, ale autor wcale nie musiałby tego robić ‒ mowa to nie to samo co pismo, to nie to samo co słowa w ogóle.
Wydaje się, że pozbawienie ludzi mowy ma być metaforą konformizmu i jednomyślności, odebrania im możliwości kontestowania systemu, a tym samym wytwarzania więzi. Równocześnie w scenie prowadzonej przez telepatyczną sieć lekcji uczniowie mogą zadawać pytania, nauczyciel udziela odpowiedzi, kiedy natomiast bohater zaczyna zgłębiać temat mowy, odbiera „niezadowolenie wymieszane z naganą”. Sam bohater z kolei, choć śni i marzy o tajnych zgromadzeniach Mówców, gdzie mógłby kultywować zakazaną umiejętność, z pogardą podchodzi nawet do nielicznych namiastek dialogu, które są mu dostępne; wiedzę przekazywaną przez nauczycieli uznaje za z gruntu skażoną przez system: zresztą po co nauczyciele w świecie, w którym można po prostu ściągnąć pakiet informacji? (Rzeczywiście nie zostaje to w tekście do końca wyjaśnione). Bohater jest nastolatkiem, nie powinno więc dziwić, że w największym stopniu przypomina młodocianego libertarianina przeprowadzającego „własny research”, polegający na słuchaniu siewców dezinformacji pokroju Joe Rogana i Jordana Petersona czy ich polskich odpowiedników.
Podobnie jak w kilku innych tekstach (na przykład Bez zmian) bohater nie musi wykazać się inicjatywą, żeby osiągnąć to, czego chce: pewnego dnia otrzymuje po prostu tajemniczy pakiet danych do nauki mowy, a później – zaproszenie na spotkanie Mówców. Spotkanie okazuje się jednak zasadzką. Bohater (który w myślach nadał sobie imię Szuk) spotyka tylko dwoje agentów, którzy dokonują na nim bezceremonialnej egzekucji. Konając, Szuk rozumie, że „w świecie tak silnie kontrolowanym nie ma szans na cuda i spełnianie się sennych marzeń”.
A przynajmniej nie dla niego. Jeden z agentów na odchodnym pochyla się nad nim i szepcze: „Kiedyś. […] Pewnego dnia nam się uda. Uwolnimy słowa”. Trudno powiedzieć, w jaki sposób miałoby to nastąpić, jeżeli mowa funkcjonuje głównie jako abstrakcyjny symbol wolności, nie wytwarza między mówiącymi żadnej wspólnoty, zobowiązania czy solidarności. Funkcjonariusz, odchodząc, zastanawia się, czy umierający Szuk mu uwierzył, czy może uznał jego zapewnienie jedynie za „kłamstwo nikczemnie podsuwane przez umierający mózg”. Sama natomiast zastanawiam się, czy on sam wierzył w to, co mówił.
Jak można było zauważyć, w omówionych do tej pory tekstach autorek powracającym motywem były toksyczne i przemocowe relacje. Elementem łączącym teksty dwóch opublikowanych w numerze autorów jest zdecydowanie miłość do mówienia: Rezerwat geniuszy Adama Fronia rozpoczyna się od kraksy parowego omnibusu, który przerywa perorę jednego z pasażerów (to słowo pojawia się łącznie cztery razy na pierwszych pięciu stronach; bohaterowie uwielbiają kulturalnie perorować). Główny bohater, Platoniusz, żyje w antyczno-steampunkowym świecie, ale po wypadku odkrywa, że świat, który znał, jest zaledwie enklawą, połączeniem skansenu i zoo. Jego funkcjonowanie podtrzymuje kultura Niewidzialnych: znacznie bardziej zaawansowana technologicznie, a jednocześnie ogłupiała; Platoniusz zostaje zwerbowany przez nadzorcę rezerwatu, Krzysztofa Korfantego, do ocalenia zdegenerowanej cywilizacji.
Rezerwat geniuszy jest tekstem satyrycznym – aż dziwne, że jedynym zawartym w numerze, ponieważ to forma ogromnie lubiana przez fantastów, szczególnie gdy chodzi o teksty zaangażowane w tematykę społeczną; dopatrywać się w tym można wpływów zarówno Terry’ego Pratchetta, jak i polskiej produkcji kulturalnej doby PRL (Stanisława Lema i Janusza A. Zajdla, a także Stanisława Barei i Juliusza Machulskiego). Jeśli miałabym wskazać moje główne skojarzenie po lekturze tego opowiadania, byłyby to twitterowe konta ze zdjęciami starożytnych statui w zdjęciach profilowych postujące o tym, że należy kultywować wyidealizowane starożytne dziedzictwo lub powrócić do tej lub innej dawnej tradycji, która reprezentowała szczyt rozwoju cywilizacji. Platoniusz jest ucieleśnieniem ideału kalokagatii: umięśniony, wysportowany, a ponadto potrafiący przytoczyć z głowy trzecie prawo Keplera, wymienić rodzaje kwarków i powiedzieć, kim był koryfeusz (w tym miejscu przy okazji chcę pochwalić autora za to, że kultura geniuszy, podobnie jak kultura starożytnej Grecji, jest zdecydowanie homosocjalna i homoerotyczna). Dla Korfantego są to dowody, że odizolowana społeczność geniuszy utrzymała przy życiu „prawdziwą sztukę oraz wiedzę”. Z kolei mieszkańcy świata poza rezerwatem – wszyscy co do jednego – są groteskowo otyli (w zasadzie idealnie sferyczni) – Korfanty z trzema podbródkami jest znacząco szczuplejszy od pozostałych, kiedy zaś przebierają Platoniusza w strój, który ma umożliwić mu wpasowanie się w otoczenie, rezultat przypomina transfobiczną karykaturę z reddita:
Z lewej strony na twarzy pozostał mu tylko wąs, zaś z prawej zostały broda i bak, pomalowane na czerwono. […] Na twarzy pojawiło się kilka tymczasowych tatuaży wymalowanych czarną henną – gra w kółko i krzyżyk, stylizowany napis «śmierć kąfidętą» nad lewą brwią i kreski łączące kąciki ust z uszami. Same usta były pomalowane niebieską, opalizującą kredką. Muskularny tors Platoniusza podkreślił nadzwyczaj obcisły top z jednym ramiączkiem i jednym rękawem. […] Koszulka ledwo sięgała pępka, ale zwisało z niej sporo frędzli zakończonych różnokolorowymi cekinami.
Kultura Niewidzialnych zostaje przedstawiona w podobny sposób:
Kluby nocne. Sklepy z erotycznymi gadżetami. Gabinety kosmetyczne. Sklepy samoobsługowe. Banki. A pomiędzy nimi zgarbieni, kuliści, wpatrzeni w swoje telefony ludzie, wszyscy wyglądający jak obdartusy i noszący ubrania wybrane najwyraźniej przez jakąś maszynę losującą.
Książki do opustoszałej biblioteki dowożone są z magazynu pod miastem, co zajmuje dwie godziny. Kina emitują filmy w rodzaju: Bohater Ostatniej Akacji i Totalna Rozwałka 3: Jeszcze Więcej Rozwałki. Na uniwersytecie hula wiatr.
Platoniusz ostatecznie odrzuca rojenia Korfantego i tekst kończy się koncyliacyjną nutą, w myśl której nie można hierarchizować kultur, ponieważ obydwa światy mogą się czegoś od siebie nauczyć – i tak dalej, ale sposób opisu nacechowany jest wyraźnie negatywnie. Opowiadanie trafnie wskazuje, że do kultywowania intelektu i ciała przydaje się duży zasób czasu wolnego i zaspokojenie wszystkich podstawowych potrzeb – trudno jednak się nie zastanawiać, dlaczego całe tak zaawansowane technologicznie i zautomatyzowane społeczeństwo nie jest społeczeństwem geniuszy. Może powstrzymuje je przed tym garstka próżniaków w togach?
Dwa teksty wyłamują się z ogólnego trendu ukazywania bohaterów odizolowanych i wyobcowanych. Pierwszy z nich to, jak na ironię, Ten obcy Dominiki Tarczoń: historia trójki kosmitów udających ludzi, którzy szukają przyjaciół i spotykają się na wieczorze planszówkowym, nie znając nawzajem swoich tożsamości. Prosta, ale zgrabna metafora maskowania nieneurotypowości i życia w szafie ‒ jeden z bohaterów w scenie otwierającej nakłada makijaż i wpada w rozpacz, kiedy zabiegi kosmetyczne wypadają wbrew jego spodziewaniu; kolejna bohaterka nieustannie analizuje swoje reakcje w sytuacjach społecznych oraz tiki na dobodźcowanie (drgający nerwowo ogon upchnięty w nogawce); monolog wewnętrzny trzeciej z osób bohaterskich może wskazywać na ADHD (jest ona również otwarcie niebinarna, z czym nie do końca poradziła sobie redakcja).
Spotkanie wspomnianych kilkorga bohaterów jest opisane w sposób, który kojarzy mi się nieco z millenialską fikcją lęku społecznego: Kociarzem Kristen Roupenian, Kolorem i światłem Sally Rooney z antologii Niepoprawna mnogość – tekstami, w których interakcje społeczne opisane są z dużą drobiazgowością, a bohaterowie skrzętnie odnotowują każde potknięcie i nieustannie zastanawiają się, jak są odbierani przez innych ludzi („– Super – powiedziała z wystudiowanym uśmiechem. Choć może zbyt robotycznie? Nie zmieniając wyrazu twarzy zabrała się za przeglądanie stosiku z grami. Czuła, jak stojący obok Mikołaj wpada w zmieszanie”), czy już zostali zdemaskowani.
Troje bohaterów ma ku temu powody: kiedy wychodzą z kawiarni, na ulicy rozpoczyna się policyjna obława na obcych. Dzięki połączeniu sił i odsłonięciu się przed sobą nawzajem bohaterowie zdołali wymknąć się obławie i stworzyć wspólnotę. To ciepły tekst, który mocno kontrastuje z innymi, i jako jeden z nielicznych wyraża zainteresowanie aktualnymi problemami grup marginalizowanych.
Drugim tekstem, o którym należy wspomnieć w tym kontekście, jest Noga w drzwi Katarzyny Okelo. Tutaj bohaterami jest grupka uciekinierów ze stacji kosmicznej, która przetwarza czarną materię, i została przejęta siłą przez inną korporację. Uchodźcy zbliżają się właśnie do ostatniej planety, gdzie mogą liczyć na azyl. W momencie rozpoczęcia akcji ich statek i oni sami są już na skraju wytrzymałości. Wobec braku odpowiedzi na prośby o schronienie rozważają próbę siłowego wtargnięcia w atmosferę planety, ryzykując tym samym, że zostaną zestrzeleni.
Autorka umiejętnie potęguje uczucie desperacji przez ukazanie dyskusji członków załogi o najlepszym rozwiązaniu, a także przez opisy rozpaczliwych prób łatania ubytków przez pokładowego mechanika wobec braku zasobów – ale także przez zwykłe ludzkie odruchy, jak choćby to, że zgromadzeni na pokładzie uciekinierzy boją się o siebie, rozmawiają, przytulają. Gdy czytałam ten tekst – ostatni w zestawie – poczułam ulgę, zupełnie jakby udzieliło mi się fizyczne i mentalne odizolowanie bohaterów poprzednich opowieści.
Po początkowej pełnej napięcia scenie dyskusji następuje wyciszenie, kiedy główny bohater spędza ostatnią być może noc w towarzystwie swojej partnerki, później zaś zostaje przeprowadzona kulminacyjna próba sforsowania blokady, zakończona powodzeniem, choć nie bez ofiar. To krótki i prosty tekst, który jest dobrze zakomponowany, nieprzegadany i działa na emocje, nie popadając w tanią manipulację, a równocześnie nie obawia się wejścia w relację ze światem rzeczywistym i kontekstem społecznym, w którym funkcjonuje przecież literatura.
Co prowadzi mnie do Oszukać system Joanny Turchan ‒ tekstu, który nie wchodzi w relację ze światem rzeczywistym, a przynajmniej redakcja bardzo nie chce, żeby w taki sposób go czytać. Redaktor naczelny „Białego Kruka” Grzegorz Czapski w rozmowie o fantastyce zaangażowanej pisze, że opowiadanie to „porusza trudny temat macierzyństwa, aborcji i eugeniki”. Z kolei Tomasz Kozłowski w swoim omówieniu stwierdza, że jest to „oczywiście [wyróżnienie moje] komentarz na temat tego, w jaki sposób rodzicielstwo przestaje być prywatną decyzją dwojga ludzi, a staje się czymś, co wymaga komentarzy wszystkich dookoła”. Dlaczego więc tekst opatrzono dodatkową adnotacją, że „[o]powiadanie ma przedstawiać odwrócenie sytuacji, z którą aktualnie mierzy się nasze społeczeństwo, i nie jest manifestacją światopoglądową”?
Cóż. Być może nie wszystko jest tak oczywiste, jak się wydaje.
Bohaterkę-narratorkę poznajemy w momencie, gdy dowiaduje się, że przypadkowo zaszła w ciążę. Jest to ciąża nieautoryzowana: w eugenicznym, obsesyjnie skupionym na zdrowiu obywateli (czipy na bieżąco monitorujące ich stan) jedynie nielicznym osobom wolno się rozmnażać; partnerowi głównej bohaterki nie. Z początku zamierza usunąć ciążę („Chciałam jak najszybciej zażyć leki wczesnoporonne i pozbyć się tego zalążka”), później jednak zaczyna odwlekać tę decyzję – po trzech tygodniach decyduje się na wizytę w klinice, dociera do niej ostatecznie po półtora miesiąca (z dalszej części tekstu można wywnioskować, że ma to podkreślać jej niefrasobliwe podejście do tematu; osobiście uważam, że ciekawym odczytaniem jest niezdiagnozowane ADHD). W poczekalni, obserwując zdjęcia szczęśliwych rodziców z dziećmi, dochodzi do wniosku, że sama jest gotowa na macierzyństwo. Później zaś, słysząc bicie serca podczas badania USG, przechodzi całkowitą przemianę („Dziecko. Śmierć. Po raz pierwszy myślałam w tych kategoriach. Wcześniej to była komórka, zarodek, płód. Ale nigdy dziecko”) i decyduje się zachować ciążę. Wspomniana scena to pierwszy moment, kiedy dostrzec można retoryczny kierunek, jaki obierze tekst, ale bynajmniej nie ostatnia.
Roztrzęsiona bohaterka wraca do domu, gdzie troskliwie zajmuje się nią partner. Kiedy porusza temat macierzyństwa, jest on uradowany i niezwłocznie chce jechać wybrać dawcę – jednak zaraz gdy bohaterka sugeruje wspólne biologiczne dziecko, natychmiast zmienia się w oziębłego tyrana, który przez kilkadziesiąt minut krzyczy i nią potrząsa. W trakcie tej kłótni bezpośrednio odwołuje się do współczesnego prawa antyaborcyjnego, sugerując, że bohaterka z pewnością znalazłaby się w gronie aktywistów walczących o zakaz aborcji w przypadku uszkodzenia płodu. Jej matka również wpada w histerię i ze łzami w oczach błaga bohaterkę o usunięcie ciąży. Ta jednak pozostaje nieugięta i rozwija własną kontrargumentację: że przymus usunięcia ciąży to również pogwałcenie prawa wyboru, a zabranianie ludziom posiadania własnego (czyli biologicznego) potomstwa jest okrucieństwem. Pyta matkę, czy ta usunęłaby ją samą, czym wiernie powiela retorykę ruchów antyaborcyjnych. Kulminacją jest argumentowanie, że społeczeństwo bohaterki przeszło „ze skrajności w skrajność”, a jej pokolenie „zaczęło traktować aborcję jako środek antykoncepcji”. Jakby chciała potwierdzić to na własnym przykładzie, jakby chciała dowieść, że nie ma przypadków i że sama jest sobie winna, bohaterka pod sam koniec tekstu ujawnia, że nie zażywała swoich środków antykoncepcyjnych regularnie (ADHD!), zakładając, że zawsze może wykonać aborcję.
Poszukiwania sposobu na potajemne donoszenie ciąży to kolejny moment w publikacji, w którym ujawnia się głęboka nieufność wobec zbiorowości:
W pewnym momencie byłam o krok od wyszukania w sieci grup pomagających kobietom uniknąć aborcji. […] Służby zbyt regularnie chwaliły się rozbijaniem takich grup i karaniem ich członków oraz osób, którym udzieliły pomocy.
Rozwiązanie również po raz kolejny przychodzi samo: lekarka bohaterki sama domyśla się, że ciąża jest nielegalna, i zaoferowała pomoc w sfałszowaniu dokumentacji – za opłatą.
Do tego momentu dałoby się, jak sądzę, obronić tezę, że przy całej swojej tendencyjności, powtarzaniu retoryki ruchów antyaborcyjnych i gloryfikowaniu biologicznego rodzicielstwa (co ciekawe, bohaterka mimo wszystko stwierdza, że zdecydowanie wolałaby skorzystać ze sztucznego łona dla donoszenia płodu, ponieważ ciąża jest zbyt uciążliwa) opowiadanie ma mieć wymowę antyeugeniczną. Dziecko jednak rodzi się nie dość, że całkowicie zdrowe, to jeszcze okazuje się „najzdrowszym dzieckiem urodzonym w 2224”, którym zachwyca się cały szpital. Dzięki temu bohaterka może uniknąć wszelkich negatywnych konsekwencji, a także zapytać pysznie na koniec: „I kto miał rację?”. Czytając końcówkę, miałam w głowie cytat z D.H. Lawrence’a, który zapożyczam od amerykańskiego pisarza i krytyka Brandona Taylora8: „Kiedy autor kładzie palec na szali, żeby przechylić ją w zgodzie ze swoimi przekonaniami, to jest właśnie niemoralność”. W Oszukać system palec autorki jest naprawdę ciężki.
Nie wiem, czy intencją autorki było stworzenie antyaborcyjnego manifestu, nie chcę spekulować na ten temat. Ale tekst jest niezmiernie spójny w swojej retoryce i sam centralny pomysł zdaje się wyrastać z antyaborcyjnych fantazmatów. Nie da się go oddzielić od kontekstu społecznego, w którym powstał, i redakcja musiała zdawać sobie z tego sprawę – inaczej nie zamieszczono by przy nim disclaimera.
Myślę natomiast, że opowiadanie to dobrze odzwierciedla dylematy fantastyki (socjologicznej, ale może nie tylko), która z jednej strony chciałaby zająć się czystą spekulacją, a z drugiej – rości sobie pretensje do komentowania rzeczywistości. Myślę, że jest po temu niesamowitym twórczym narzędziem, ale odnoszenie się do rzeczywistości wiąże się z odpowiedzialnością. Świat, w którym żyjemy, jest światem coraz silniej kształtowanym przez fantastykę: miliarderzy-technokraci wykorzystują wizje kolonizacji kosmosu lub wytworzenia sztucznej inteligencji, aby zjednać ludzi swojej agendzie, a nazwy firm czerpią z powieści fantasy. Myślę, że od fantastów i fantastek można oczekiwać większej uważności w obserwowaniu świata i namysłu nad tym, jak swoje obserwacje przekuwają w fikcję.
Socjologiczny numer „Białego Kruka” wskazuje, że jest tu jeszcze spore pole manewru. Jeśli spojrzeć całościowo, to zgromadzone w nim teksty okażą się świadectwem straszliwego zatomizowania społecznego, pogłębianego przez postępującą symulakryzację rzeczywistości i kontaktu z innymi istotami żywymi. Napór sił ekonomicznych i technologii na jednostkę powoduje zwrot do wnętrza, skupienie na indywidualnej psychologii. Jednocześnie imaginarium, z którego korzystają autorki i autorzy, pozwala głównie na snucie opowieści – pozwolę sobie ponownie sięgnąć po Wrotza – „o totalitaryzmach starego typu, […] o społeczeństwach żyjących ze starą świadomością polityczną, gdzieś pomiędzy socjalizmem i liberalną wiarą w koniec historii”. Zdecydowanie trzeba nowych inspiracji i nowych środków wyrazu. Być może także więcej otwartości? Wiary w ludzi? Czuję się nieswojo, kiedy to piszę, ponieważ wcale nie jestem przekonana, że jeśli tylko napiszemy i przeczytamy wystarczająco dużo wystarczająco utopijnych tekstów, to obudzimy się w raju. Ale wydaje mi się, że literatura może być dobrym poligonem pozwalającym na testowanie nowych sposobów bycia w świecie – i chciałabym, żeby fantastyka brała udział w tego rodzaju testach.
1 A. Wrotz, Czy bohater polskiej powieści kupił już sobie komputer?, „Dwutygodnik”, online: https://www.dwutygodnik.com/artykul/10791-czy-bohater-polskiej-powiesci-kupil-juz-sobie-komputer.html [dostęp: 13.10.2025].
2 „Magazyn Biały Kruk”, online: https://magazyn.bialykruk.org/wp-content/uploads/2024/09/magazyn_bialy_kruk_-_nr_specjalny_2_2024.pdf [dostęp: 13.10.2025].
3 T. Kozłowski, Recenzja Biały Kruk 2/2024. Fantastyka socjologiczna i Zajdel w czasach pokolenia Z, „Whosome”, online: https://whosome.pl/inne-planety/recenzje-inne-planety/recenzja-bialy-kruk‑2–2024-fantastyka-socjologiczna-i-zajdel-w-czasach-pokolenia‑z/ [dostęp: 13.10.2025].
4 P. Czapliński, Emancypacja jest zmęczona, rozm. przepr. J.B. Bednarek, „Mały Format”, online: https://malyformat.com/2024/12/emancypacje-sa-zmeczone/ [dostęp: 13.10.2025].
5 A. Nieznaj Cranberry, G. Czapski, P. Domownik Kurczak, T. Kozłowski, Zaangażowani czy eskapistyczni. Wątki społeczno-polityczne we współczesnej polskiej literaturze okołofantastycznej, „Emarginacje”, online: https://emarginacje.pl/zaangazowaniczyeskapistyczni/ [dostęp: 13.10.2025].
6 C. Napiza, „ChatGPT Is Not A Therapist”. Family Blames AI After Trans Woman, 22, Dies By Suicide Following Disturbing Advice, MSN, online: https://www.msn.com/en-gb/health/medical/chatgpt-is-not-a-therapist-family-blames-ai-after-trans-woman-22-dies-by-suicide-following-disturbing-advice/ar-AA1L2W9e [dostęp: 13.10.2025].
7 T. Figura, Jak męczyć się mądrze, „Mały Format”, online: https://malyformat.com/2022/12/jak-meczyc-sie-dobrze/ [dostęp: 13.10.2025].
8 B. Taylor, A Dark Room on the Other Side of the World. On D.H. Lawrence & Moral Fiction, „Sweater Weather”, online: https://blgtylr.substack.com/p/a‑dark-room-on-the-other-side-of [dostęp: 13.10.2025].
