Był postacią wyjątkową na mapie teatralnej Polski. Jego przedstawienia w jednych wzbudzały zachwyt, przez innych były ostro krytykowane. Sam reżyser bywał odsądzany od czci i wiary. Niewielu wiedziało, jak historia Swinarskiego i jego wewnętrzne demony wpływały na los stwarzanych na scenie postaci. Tajemnice te odsłania profesor Beata Guczalska, teatrolożka i historyczka teatru, w rozmowie z Magdą Huzarską-Szumiec o książce Konrad Swinarski. Biografia ukryta.
Magda Huzarska-Szumiec: Po lekturze twojej książki można dojść do wniosku, że Konrad Swinarski był kotem. Nie dość, że chodził własnymi ścieżkami, to miał też jak mitologiczne koty kilka żyć, i to ukrytych. Jaką część skrywanej biografii reżysera udało ci się odsłonić?
Beata Guczalska: Tych ukrytych żywotów miał rzeczywiście kilka. Jego wewnętrzne rozdarcie związane było z koniecznością ukrywania swojej sytuacji narodowościowej, homoseksualizmu, który w tamtych czasach nie był akceptowany, a także choroby psychicznej i alkoholowej.
Zacznijmy od sytuacji rodzinnej. Rzeczywiście nie należała do prostych. Ojciec Swinarskiego był polskim patriotą, wojskowym odznaczonym Orderem Virtuti Militari, natomiast matka podczas wojny zadeklarowała przynależność do narodu niemieckiego.
Stało się to zaraz po wybuchu drugiej wojny światowej. Konrad miał wówczas dziesięć lat i musiał zacząć żyć w dwóch społecznościach, polskiej i niemieckiej. One nawzajem się nienawidziły i właściwie przynależność do jednej wykluczała przynależność do drugiej.
Z jednej strony Swinarski należał do Hitlerjugend, chodził do niemieckiego gimnazjum razem z synem generalnego gubernatora Hansa Franka, a po lekcjach oglądał z młodym Frankiem filmy na Wawelu.
Z drugiej strony miał swoich polskich kumpli, z którymi łobuzował, jeździł na rowerze, grał w piłkę i urządzał przedstawienia teatralne. W szkole niemieckiej nie mógł o tym mówić, podobnie jak na podwórku nie mógł opowiadać o miejscu swojej nauki. Szybko musiał się nauczyć, że takie życie wymaga dyskrecji w różnych sprawach.
Szczególnie że jego matka nie była zwykłą volksdeutschką, tylko posiadała wyższą kategorię przynależności do rasy panów.
W Generalnym Gubernatorstwie nie było przymusu podpisywania volkslisty. Irmgarda nie musiała tego robić, ale ona utożsamiała się z narodem niemieckim, choć przecież jej ojciec był powstańcem wielkopolskim, a gdy mieszkał w Katowicach, należał do organizacji walczących o polskość Śląska. Ona jednak wychowała się we Wrocławiu, wówczas Breslau, w rodzinie polsko-niemieckiej. Żyła w kręgu kultury niemieckiej, uważała ją za bardziej wartościową niż polską. Dlatego, choć nie musiała tego robić, zdecydowała się podpisać volkslistę, a potem starała się o przyznanie dla siebie i synów statusu reichsdeutschów, czyli obywateli niemieckich. Przypuszczam, że wynikało to z jednej strony z chęci zapewnienia ochrony synom, a z drugiej – z konieczności zarabiania pieniędzy. Taka pozycja pozwalała jej często podróżować i rozwijać interes.
Przypomnijmy, że w 1939 roku przejęła po żydowskiej rodzinie rozlewnię piwa okocimskiego i wytwórnię wody sodowej. To stawia ją w jeszcze gorszym świetle.
Nie chcę jej w żaden sposób usprawiedliwiać, ale myślę, że kierował nią pragmatyzm. Smutny pragmatyzm, ponieważ wiedziała, że Żydom i tak zabiorą tę fabryczkę. Była kobietą interesu, nie kierowała się sentymentami.
Poniosła za to karę?
Tak, w lutym 1945 roku trafiła do obozu w Mysłowicach, gdzie przetrzymywano zdrajców narodu polskiego. To była umieralnia. Głód i straszne warunki higieniczne powodowały, że ludzie zapadali tam na różne choroby, w tym tyfus. I to właśnie spotkało matkę Swinarskiego, która zmarła w wieku czterdziestu pięciu lat. Konrad został sierotą.
Na dodatek nie mógł przyznawać się do tego, kim jest i jaka jest przeszłość jego rodziny. Czy przyszedł w końcu moment, kiedy się otworzył?
Nigdy. Przynależność do Hitlerjugend stawiała go z góry na pozycji przegranej. Dzisiaj zupełnie inaczej patrzymy na historię, w bardziej zbalansowany sposób. Każdy przypadek rozpatrujemy indywidualnie. Wystarczy sobie przypomnieć filmy z lat 60. i 70. XX wieku. Przecież tam każdy volksdeutsch był przedstawiany jako monstrum.
Czy w takiej sytuacji szkoła teatralna była dla Konrada miejscem, do którego chciał uciec przed światem?
Myślę, że w ogóle sztuka była dla niego takim miejscem schronienia. Nie bez powodu zaraz po ukończeniu gimnazjum trafił do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Katowicach, potem w Sopocie, wreszcie skończył scenografię w Łodzi. Reżyseria w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie to był kolejny krok. Ale to wcale nie było przyjazne miejsce. Dostał się do niej w 1951 roku, w absolutnym apogeum stalinizmu. Jeszcze gorsze było to, że tam nie mógł się z nikim identyfikować. Z jednej strony, pozbawiony złudzeń co do panującego ustroju, odmówił zapisania się do ZMP, a z drugiej – nie mógł przylgnąć do całkiem niemałej grupy kolegów, którzy byli w AK i walczyli w powstaniu warszawskim. Co miał im powiedzieć o swoich wojennych losach? W związku z tym zaciskał zęby i starał się przetrwać jakoś tę szkołę. Ona była dla niego przepustką do zawodu, który sobie wymarzył. Na szczęście uczyło w niej kilku przedwojennych profesorów, którzy dostrzegli jego potencjał i go wspierali. Wśród nich był Erwin Axer, Leon Schiller, Bohdan Korzeniewski. Ten ostatni zachował się naprawdę z klasą, kiedy zaczęto szeptać na temat pochodzenia Swinarskiego.
Czy sytuacja, w której Swinarski się znalazł jako młody człowiek, miała wpływ na jego prace reżyserskie? Czy jej korzenie tkwiły w tym rozdarciu?
Jestem o tym przekonana. Miał oczywiście ogromny talent, ale równocześnie został wyposażony w taki bagaż doświadczeń, że nauczył się patrzeć na świat z różnych perspektyw. Bardzo szybko zrozumiał, że rzeczywistość nie jest jednowymiarowa.
Niemcy robili rzeczy straszne, ale jego niemiecka rodzina była, przynajmniej w odczuciu Konrada, całkiem normalna. Niemieccy krewni pomogli mu przecież przetrwać najcięższy okres, kupowali ubrania, jedzenie.
Patrzył na nich jak na ludzi wepchniętych w straszliwą machinę historii. Te przekonania bardzo szybko zaczęły być widoczne w obrazach teatralnych Swinarskiego.
Czy takiego patrzenia na człowieka nauczył się od Bertolta Brechta? Już na studiach zafascynował się jego twórczością, a później był jego asystentem w Berliner Ensemble.
Niewątpliwie dzięki Brechtowi zyskał wejrzenie w człowieka społecznego, zrozumiał, jakie mechanizmy nim kierują. Nauczył się od niemieckiego pisarza, że jeżeli człowiek jest w trudnej sytuacji, należy zadać sobie pytanie, jakie czynniki go do tego doprowadziły i w jaki sposób można zmienić jego los. Zrozumiał, że człowiek społeczny jest terenem rozgrywki różnych sił, które trzeba rozpoznać.
O Męczeństwie i śmierci Marata – jednym z pierwszych przedstawień zagranicznych Swinarskiego – napisałaś, że reżyser pokazał w nim „społeczną rewoltę pogrążoną w atmosferze erotycznego rozpasania”. Czy to był klucz do sukcesu tego przedstawienia, czy może była to kwestia właściwego czasu, odpowiedniego kontekstu społecznego i historycznego?
Myślę, że jedno i drugie. To był czas rewolty studenckiej 1968 roku, kiedy młodzi ludzie domagali się, żeby normy obyczajowe zostały poluzowane. I on do tego nawiązał, pokazując na scenie rewolucję. W takiej sytuacji przeważnie wszystkie zasady tracą znaczenie, można kogoś bezkarnie napaść i zgwałcić. Podczas przewrotów społecznych natura ludzka przełamuje dotychczasowe granice. Pęka to wszystko, co powoduje, że jesteśmy ludźmi kultury. To był bardzo nowoczesny teatr. Wydaje mi się, że różne zaproponowane wtedy przez Swinarskiego rozwiązania dałoby się dzisiaj zastosować na scenie.
To był okres, w którym Swinarski często wyjeżdżał za granicę, odnosił tam sukcesy. Jak to możliwe, że polskie władze tak chętnie dawały mu paszport?
To jest sprawa dosyć złożona, przede wszystkim dlatego, że władze komunistyczne prowadziły dość niejednolitą politykę. Z jednej strony uzyskanie zgody na wyjazdy za granicę było szalenie trudne, ale z drugiej – wysyłano tam polskich artystów w celach propagandowych. Chciano pochwalić się, jaka to wspaniała sztuka powstaje w kraju za żelazną kurtyną. Oczywiście wyjeżdżający twórcy byli obserwowani. Dotyczyło to także Swinarskiego, który mógł prowadzić jakąś grę ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale tego już raczej się nie dowiemy.
Nie dowiemy się, ponieważ w IPN nie ma jego teczki. Nie sądzisz, że to zastanawiające?
Masz rację. Możemy tylko domniemywać, że ktoś ją zniszczył. Możliwe, że zrobił to ktoś, kto chciał dla niego dobrze.
Grzegorz Witkowski?
Całkiem możliwe. Witkowski był pracownikiem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, które zostało przekształcone w Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Pracował w departamencie kontrwywiadu jako wicedyrektor. Dosyć szybko piął się po szczeblach kariery, aż w końcu doszedł do rangi pułkownika. Zaprzyjaźnili się z Konradem, mimo że należeli do różnych światów. Dziwna przyjaźń, choć w pewnym sensie typowa dla Swinarskiego. Być może Grzegorz Witkowski był jego oficerem prowadzącym i w którymś momencie postanowił mu pomóc. To sprawiło, że Konrad też zobaczył w nim człowieka uwikłanego w system. Niewiele wiemy o Witkowskim, musiało być jednak coś, co połączyło tych dwóch ludzi.
Niewątpliwie uwikłana w system była Barbara Swinarska, żona Konrada.
Na to mamy już dowody, jej teczki są obszerne. Została zwerbowana przez Służbę Bezpieczeństwa w 1963 roku. To dość powszechnie znana historia, choć błędnie interpretowana. Uważa się, że Barbara została zwerbowana z powodu Witolda Gombrowicza, od którego miała coś wyciągnąć i któremu bardzo zaszkodziła. Tak naprawdę Gombrowicz trafił się jej przez przypadek. Natomiast śledzić miała Thomasa Harlana. To był syn Veita Harlana, reżysera obrzydliwego, nazistowskiego filmu Jud Süss, który wyświetlano strażnikom obozów koncentracyjnych, żeby rozwiać ich obawy co do zasadności likwidowania Żydów. Thomas nie godził się z tym, że wielu nazistów nie zostało w Niemczech osądzonych. Dlatego przyjechał do Polski i zaczął szukać dokumentów związanych z działalnością zbrodniarzy wojennych. Służbie Bezpieczeństwa nie mieściło się w głowie, że on ma takie intencje. Uważano, że pracuje na czyjeś zlecenie. Dlatego zwerbowano wiele osób, które miały to potwierdzić. Wśród nich była Barbara. Sprawa z Gombrowiczem wydarzyła się później.
Kiedy?
Gdy pojechała na premierę Konrada w Berlinie. Poszła na spotkanie Gombrowicza z młodymi niemieckimi twórcami i ono bardzo się jej nie spodobało. Mimo to postanowiła skorzystać z zaproszenia pisarza i spotkać się z nim kolejnego dnia. Początkowo zamierzała pójść do niego z Konradem, ale jej mąż nie miał na to ochoty. Gombrowicz ją wtedy potwornie zirytował.
Barbara miała za sobą ciężkie doświadczenia wojenne, jako młoda dziewczyna straciła większość rodziny, w tym ojca, w Auschwitz. Gombrowicz, który wojnę spędził w Argentynie na emigracji, zaczął ją swoim zwyczajem podczas tej rozmowy pouczać.
Wtedy naprawdę się wściekła i wysmarowała ostry tekst O dystansie, czyli rozmowa z mistrzem, zamieszczony w „Życiu Literackim”. Pokazała w nim Gombrowicza jako dezertera, który o wojnie nic nie wie. To było na rękę władzom. Na Barbarę natomiast spadły gromy. Zresztą do końca życia uważała, że miała rację. Niczego nie odwołała i twierdziła, że miała prawo do takiej wypowiedzi, niezależnie od tego, jak potem wpłynęło to na sytuację Gombrowicza. Przedstawiam argumenty, które za nią przemawiają, ale osąd jej postawy pozostawiam czytelnikom.
To rzeczywiście była intrygująca osoba. Zastanawiam się jednak, dlaczego Swinarski się z nią ożenił, skoro był homoseksualistą.
Musimy pamiętać, że ślub wzięli w 1955 roku. To były czasy, w których nikt nie przyznawał się do odmiennej orientacji seksualnej. Takie rzeczy się ukrywało. Poza tym Konrad miał wtedy dwadzieścia sześć lat i chciał wyjechać do Berlina. Łatwiej było mu dostać paszport, bo zostawiał w kraju kogoś z rodziny. A jej także łatwiej było potem do niego jeździć jako żonie. Ten związek był swego rodzaju przykrywką. Swinarski mógł się pokazywać z Barbarą, mówić, że żona będzie na premierze. Zachowały się listy z lat 60. XX wieku, w których prosił, żeby do niego przyjechała, bo „inaczej wszyscy się domyślą”. Barbara oczywiście wiedziała, w czym rzecz, i to tolerowała. To był naprawdę głęboki związek. Łączyła ich doskonała nić porozumienia i złośliwa inteligencja, która pozwalała im błyskawicznie oceniać ludzi. Barbara potrafiła także świetnie wykorzystywać swoją inteligencję podczas spotkań ze Służbą Bezpieczeństwa. Gdy czyta się sporządzane po rozmowach z nią raporty oficerów, to widać, w jaki sposób się z nimi bawiła. Jak zwykła plotkara opowiadała im różne historie łóżkowe po to, by nie powiedzieć czegoś ważniejszego. Świadomie robiła z siebie idiotkę.
Była też utalentowaną tłumaczką i autorką tekstów.
I znakomicie wspierała męża swoimi zdolnościami. Na przykład kilkakrotnie pełniła funkcję kogoś w rodzaju dramaturga, robiła Swinarskiemu adaptacje, pisała scenariusze, tłumaczyła teksty z niemieckiego, bo podczas wojny nauczyła się tego języka. Zresztą obszar niemieckiej kultury i literatury był im obojgu bliski. Nie było wtedy internetu, komórek, a Konrad ciągle gdzieś wyjeżdżał. Zaczęła więc w pewnym momencie pełnić funkcję menadżerki. Odbierała telefony od różnych ludzi w sprawach zawodowych, pisała do niego telegramy z ważnymi informacjami. On zostawiał jej kartki z podpisem in blanco, żeby załatwiała za niego różne sprawy. Wkręcała je do maszyny do pisania i odpisywała za niego na listy. Konrad nieraz wspominał w korespondencji, że jej list do kogoś tam to majstersztyk, sam by tego tak dobrze nie napisał. On jej absolutnie ufał. Myślę, że byli sobie nawzajem potrzebni i darzyli się uczuciem.
Homoseksualizm to jedno z tych ukrytych żyć Swinarskiego. Czy stanowił on także powód jego wewnętrznego rozdarcia?
Oczywiście. Konrad zdał sobie sprawę ze swojej odmienności już podczas drugiej wojny światowej, kiedy homoseksualiści byli traktowani jak zwyrodnialcy. Później to też był temat tabu, o tym się nie mówiło, choć pewnie wielu ludzi o tym wiedziało. Swinarski miał w końcu wielu partnerów, czego bliżsi współpracownicy łatwo mogli się domyślić. Zresztą w latach 70. już tak bardzo się nie pilnował i podejmował w swoich przedstawieniach wątki homoseksualne. Ale nie opowiadał o tym na prawo i lewo.
W „Starym” to była tajemnica poliszynela. Ale Swinarski był tu tak uwielbiany, że nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Jak to się stało, że właśnie w Krakowie znalazł swój teatralny dom?
Reżyserował tu już za dyrekcji Zygmunta Hübnera. Ale te najsławniejsze przedstawienia powstały za dyrekcji Jana Pawła Gawlika, który był do tego stopnia przytomny, że ściągnął Swinarskiego do „Starego” (ponieważ po odejściu Hübnera Swinarski również odszedł z teatru).
Reżyserowi udało się zyskać niezwykłe porozumienie z nową ekipą aktorską, która tu wówczas nastała. W jej skład weszli Jerzy Trela, Jerzy Radziwiłowicz, Jerzy Stuhr, Anna Dymna czy Anna Polony, z którą współpracował już wcześniej.
To z nimi stworzył przyjacielską konstelację na gruncie zawodowym i prywatnym. Oni, w przeciwieństwie do warszawskich aktorów, nie biegli prosto z próby do filmu czy telewizji, tylko spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Bardzo angażowali się w pracę, poświęcali jej swój prywatny czas. Konrad miał wtedy czterdzieści lat i potrzebę znalezienia stałego miejsca, w którym mógłby się zakorzenić. To wszystko złożyło się na to, że na kolejnych pięć lat Stary Teatr stał się jego domem. Swinarski zrealizował tu wspaniale przyjęte spektakle: Sen nocy letniej, Żegnaj, Judaszu, Wszystko dobre, co się dobrze kończy, Dziady, Wyzwolenie.
Co on miał takiego w sobie, że aktorzy szli za nim jak w dym?
Musiał być rzeczywiście człowiekiem absolutnie uroczym. To widać, gdy ogląda się na przykład przeprowadzane z nim wywiady. Nigdy nie patrzył podczas nich na zegarek, umiał słuchać, miał dużo empatii, a przy tym był obdarzony poczuciem humoru. Już choćby z tych powodów musiał być wspaniałym kompanem. Jego aktorzy wiedzieli, że on nie ma innego życia poza teatrem, że nie musi wracać do domu, do dzieci, żony, więc oddawali mu siebie do dyspozycji, niezależnie od pory dnia czy nocy. Do dzisiaj mówią, że go kochali, że wraz z nim stanowili rodzinę.

Ale Swinarski miał też mnóstwo słabości, wynikających choćby z tego, że był alkoholikiem. Czy aktorzy mu je wybaczali?
Tak, oni nie traktowali go tylko jak geniusza i mistrza. Widzieli w nim kruchego człowieka i czuli, że muszą mu pomagać, że są mu potrzebni. Miewał liczne kryzysy, zdarzało mu się nie przyjść na próbę, bo wpadał w ciąg alkoholowy i siedział zamknięty w domu. Oni to rozumieli i tolerowali. Sami próbowali ratować sceny, nad którymi przestał pracować. W przeciwieństwie do aktorów na Zachodzie, którzy gdy coś zawalał, wyrzucali go z teatru albo doprowadzali do tego, że sam uciekał, nie skończywszy przedstawienia.
Profesor Jan Błoński zobaczył w nim jednak demona.
Barbara Swinarska kiedyś powiedziała, że Konrad miał tyle masek, ilu ludzi spotkał na swojej drodze. Umiał dostosowywać swój sposób komunikacji do tego, z kim rozmawiał. Dla aktorów potrafił być czuły, w prosty sposób im wszystko wytłumaczyć, nie wymądrzając się i nie stwarzając przy tym żadnego dystansu. Natomiast Jan Błoński był dla niego partnerem intelektualnym, więc Konrad stawiał przed nim znacznie trudniejsze zadania. Gdy toczyli spory, stawał się bardziej wysublimowany niż przed aktorami.
Błoński widział, jak ten intelektualny ferment buzuje w Swinarskim. Widział demony, które siedziały w jego głowie.
Patrząc na to, dziwił się, jak człowiek może znieść nieustanny przymus wątpienia we wszystko. Bo Konrad miał taką cechę, że we wszystko wątpił, wszystkiemu przeciwstawiał jakąś drugą stronę. Uważał, że jeżeli człowiek jest dobry, to należy szukać w nim czegoś złego – i odwrotnie, gdy jest zły, należy znaleźć w nim coś dobrego. To przekonanie wpływało na jego przedstawienia. Widzowie mogli w nich zobaczyć, że bohater, którego uważali za negatywnego, nagle ma swoje racje. Swinarski umiał stosować taką socjotechnikę, choć nie twierdzę, że było to cyniczne.
Niekiedy chyba jednak trochę było. Potrafił manipulować aktorami. Podczas pracy nad Pokojówkami skłócił aktorki, żeby uzyskać na scenie lepszy efekt.
Zgadza się. Robił coś, co dzisiaj budzi wielką dyskusję, chociaż w teatrze nie da się tego zupełnie pominąć. Mianowicie sięgał po osobiste wspomnienia aktorów, skłaniał ich do budowania roli czasem z bardzo intymnej materii. Potrafił wyciągać z nich tajemnice, które może niekoniecznie chcieli ujawniać. Ale oni mówili mi, że absolutnie nie mieli nic przeciwko temu, wręcz uważali, że jeżeli ich osobista historia może zasilić rolę, to tylko lepiej dla nich i dla przedstawienia. Działo się tak pewnie również dlatego, że Swinarski nigdy w stosunku do nich nie bywał złośliwy, brutalny, przemocowy.
Ale od czasu do czasu musiała wyjść na wierzch jego labilność emocjonalna, choćby z powodu alkoholizmu czy zaburzeń psychicznych.
Choroba alkoholowa najczęściej jest skrzyżowana z różnego rodzaju zaburzeniami, które do tego uzależnienia prowadzą. W przypadku Swinarskiego to były bardzo silne zaburzenia lękowe i depresyjne, które doprowadzały go do ataków paniki. Potrafił zamknąć się w toalecie, wrzeszczeć i bić głową o ścianę. Miał też różne fobie. Na przykład bardzo się bał ruchu ulicznego, przerażała go duża liczba samochodów. Nie wiem, jakby go dzisiaj zdiagnozowano i jakiej terapii poddano. Wtedy, w 1972 roku, ponieważ strasznie pił, co zagrażało jego życiu, zaproponowano mu sześciotygodniowy pobyt w klinice psychiatrycznej na oddziale profesora Adama Szymusika. Nie zachowała się jego karta szpitalna, ale udało mi się ustalić, że był leczony elektrowstrząsami i środkami, po których bardzo spuchł.
Wtedy odwiedził go Jan Paweł Gawlik i przyniósł mu egzemplarz Dziadów. Czy to, że spektakl zaczął powstawać na oddziale psychiatrycznym, miało wpływ na ostateczny kształt przedstawienia?
I to znaczący. Głównym bohaterem Swinarski uczynił chorego, dotkniętego epilepsją człowieka. Wyczytał w tekście, że jedna z postaci dramatu, patrząc na Konrada, mówi: „Dla Boga, on osłabiał, patrz – miota się, dąsa. / To jest wielka choroba, patrz, on usta kąsa”. Wiadomo, że „wielką chorobą” nazywano padaczkę. Zresztą w Wyzwoleniu, które zrealizował zaraz po Dziadach, Konradowi nałożył kaftan bezpieczeństwa i położył go w nim do łóżka. Także Hamlet, do którego rozpoczął próby, miał być neurotykiem jakich mało. Swinarski chciał pokazać, jak ta neuroza Hamleta niszczy świat wokół. Mimo że racja moralna jest po stronie bohatera, to jego działania są destrukcyjne. Przecież nie tylko zabija on Poloniusza, ale również doprowadza do szaleństwa Ofelię. Przyzwyczailiśmy się do sympatyzowania z Hamletem, ale gdy spojrzymy na niego trzeźwo, stwierdzimy, że on więcej psuje, niż robi dobrego.
Widzowie nie mogli już tego zobaczyć, bo Konrad Swinarski w okresie prób zginął w wypadku samolotowym. Została tylko książka Józefa Opalskiego Rozmowy o Konradzie Swinarskim i „Hamlecie”, która opowiada o tym, jak ten spektakl mógł wyglądać. Nie sądzisz, że okoliczności śmierci reżysera były trochę dziwne?
Biorąc pod uwagę statystki, to może nie takie dziwne, bo on bardzo dużo latał. Latał wręcz kompulsywnie, nie tylko do pracy za granicą, ale też na przykład między Krakowem a Warszawą. Czytałam list, w którym pisał o swoim przylocie do Hamburga. Okazało się, że jakiś tamtejszy znajomy wyjechał w tym czasie do Berlina, więc Konrad zaraz tam poleciał. Ale nie zabawił w tym mieście długo, bo wkrótce był już w Mediolanie.
A jeśli chodzi o ostatni lot, to Swinarski nie powinien był wsiąść do tego samolotu. I to z kilku powodów.
Kuśtykał i miał zabandażowaną nogę, bo rozharatał ją podczas wakacji na jakiejś zardzewiałej szynie, która tkwiła w morzu. Powinien więc siedzieć na miejscu i się leczyć. Ale przede wszystkim nie powinien się ruszać z Polski, ponieważ równocześnie robił Hamleta w Starym Teatrze i Pluskwę w Teatrze Narodowym w Warszawie. Premiera tego ostatniego spektaklu miała się odbyć za dwa tygodnie. Dyrektor Adam Hanuszkiewicz chciał, żeby Swinarski został w kraju i skończył spektakl, prosił go o to. Konrad jednak się uparł, że pojawi się na festiwalu w Iranie. Co dziwne, miał wcześniej wykupiony bilet w Lufthansie i nie wiadomo, z jakiego powodu nie poleciał tymi liniami. Na lotnisku wsiadł do czeskiego samolotu, który potem się rozbił.
To był dla wszystkich szok. Aktorzy Starego Teatru pogrążyli się w żałobie. To ciekawe, że chociaż mija właśnie pięćdziesiąt lat od śmierci Swinarskiego, za kulisami krakowskiej sceny wciąż jeszcze można usłyszeć pytanie: „Co by Kondzio na to powiedział?”.
Rzeczywiście jest wielu ludzi, którzy cały czas pamiętają Swinarskiego i są pod jego wpływem. To jakaś tajemnica, której nie można racjonalnie wytłumaczyć. Chyba tylko tym, że miał charyzmę, o której nie da się zapomnieć, i robił spektakle odciskające trwały ślad w świadomości aktorów i widzów. Ale wiem też, że są ludzie, których utworzona wokół niego legenda irytuje. Może niech tak pozostanie, niech się młodzi śmieją z tych, co wznoszą oczy ku niebu i szukają tam Konrada, a ci, którzy mieli szczęście z nim pracować, niech pielęgnują swoje wspomnienia jak prawdziwy skarb. Starałam się to wszystko opisać w książce Konrad Swinarski. Biografia ukryta, która, mam nadzieję, choć trochę przybliża fenomen tego reżysera.