(Nie)przygotowanie

Podej­rze­wam, że bez tru­du mogła­bym napi­sać osob­ny tekst o tym, jak przed lek­tu­rą ostat­nie­go tomu poezji Kry­sty­ny Miło­będz­kiej go sobie wyobra­ża­łam. Wraz z wie­lo­ma czy­tel­nicz­ka­mi mia­łam spo­ro cza­su, by inten­syw­nie o nim myśleć. Zasta­na­wiać się, jakie spra­wy mogą dojść w nim do gło­su i jak będzie brzmieć ten głos. Przy­go­to­wy­wać się, czy­li po pro­stu czy­tać wszyst­ko, co poet­ka dotąd napi­sa­ła.

Ale przede wszyst­kim zwy­czaj­nie cie­szyć się, że w ogó­le powsta­je taki tom, zda­wa­ło­by się – nie­moż­li­wy. Cze­ka­my na nie­go co naj­mniej od pię­ciu lat, czy­li od publi­ka­cji jest/jestem, obszer­ne­go wybo­ru poezji Miło­będz­kiej, któ­ry zamy­ka sie­dem raczej krót­kich zapi­sów, wydzie­lo­nych w osob­nej czę­ści, już wów­czas zaty­tu­ło­wa­nej wię­cej nic i zapo­wia­da­ją­cej, co nie jest naj­więk­szym z lek­tu­ro­wych zasko­czeń, struk­tu­rę nowe­go tomu. Bo jak się oka­zu­je, te tek­sty wyzna­cza­ją ramy wyda­nej wła­śnie, pośmiert­nej książ­ki Miło­będz­kiej; jeden z nich umiesz­czo­ny został nie­mal na samym począt­ku, wszyst­kie inne zna­la­zły się – uło­żo­ne wpraw­dzie w zmie­nio­nej kolej­no­ści i roz­dzie­lo­ne – na koń­cu; pozo­sta­ły więc ostat­ni­mi sło­wa­mi poet­ki. Ale o kształ­cie tomu wię­cej nic moż­na było też spe­ku­lo­wać na pod­sta­wie dwóch poprzed­nich zbio­rów autor­ki – gubio­nych (2008) i dwu­na­stu wier­szy w kolo­rze (2012), któ­re, choć opu­bli­ko­wa­ne zosta­ły w cią­gu zale­d­wie kil­ku lat, dzie­li istot­na cezu­ra; dru­gi z nich uka­zał się dwa lata po śmier­ci męża poet­ki, filo­zo­fa i ese­isty Andrze­ja Fal­kie­wi­cza, pierw­sze­go i naj­waż­niej­sze­go czy­tel­ni­ka jej tek­stów. Ten – jak się teraz oka­za­ło – przed­ostat­ni tom tym bar­dziej „przej­rzy­ście­ją­cy”, prze­świe­tlo­ny, że dosłow­nie wie­lo­barw­ny, choć nie­mal pozba­wio­ny obra­zów, moc­no już prze­ni­co­wa­ny, pomy­śla­ny niczym pró­ba gene­ral­na zni­ka­nia, zda­wał się zapo­wia­dać kształt i kie­ru­nek roz­wo­ju dal­szych zapi­sów poetyc­kich Miło­będz­kiej, jeśli mia­ły­by one w ogó­le powsta­wać. Bez Fal­kie­wi­cza, któ­ry od cza­su debiu­tu autor­ki poma­gał jej podej­mo­wać decy­zje w spra­wie zakoń­cze­nia prac nad daną książ­ką – bez męż­czy­zny, któ­re­go wspar­cie, jak nie­raz przy­zna­wa­ła, było jej potrzeb­ne, by pisać, mimo że lite­rac­ko róż­ni­ło ich tak wie­le. Zresz­tą jego (nie)obecności w wię­cej nic trud­no nie zauwa­żyć, trud­no ją też nazwać dys­kret­ną.

W każ­dym razie po nowym tomie spo­dzie­wa­łam się może naj­bar­dziej tego, że, jak w dwóch poprzed­nich, autor­ka będzie spraw­dzać, ile jesz­cze, o ile wię­cej „nicze­go” zmie­ści się w gra­ni­cach języ­ka – że znaj­dzie swój spo­sób, by mię­dzy sło­wa­mi rady­kal­nie się wyco­fać, a nawet wyrzec się swo­je­go miej­sca w świe­cie, że cho­re­ogra­fii „nicze­go” na (nie­mal) bia­łej kart­ce poświę­ci jesz­cze wię­cej uwa­gi. Nie były to zresz­tą intu­icje zupeł­nie chy­bio­ne. Tyle że tym razem Miło­będz­ka nie poprze­sta­ła na eks­pe­ry­men­tach, któ­re ostat­nio ją zaj­mo­wa­ły: z roz­ma­zy­wa­niem obra­zów, roz­pra­sza­niem pod­mio­to­wo­ści, zacie­ra­niem kon­tu­rów kon­kret­ne­go i raczej roz­po­zna­wal­ne­go „ja”. Ponow­nie wpu­ści­ła w swo­je tek­sty wyraź­ne reflek­sy oso­bi­ste­go doświad­cze­nia, a nawet porwa­nej, choć cał­kiem czy­tel­nej line­ar­nej nar­ra­cji. Zara­zem zagę­ści­ła i zaciem­ni­ła nowe zapi­sy poetyc­kie. Zary­zy­ko­wa­ła­bym nawet podej­rze­nie, że tytu­ło­we „wię­cej” zysku­je w tym tomie miej­sca­mi samo­dziel­ność.

A jed­nak z wie­lu róż­nych powo­dów nie spo­sób było się na ten zbiór w peł­ni przy­go­to­wać. Może sama autor­ka też nie była na nie­go przy­go­to­wa­na. Wciąż, po wie­lo­krot­nej lek­tu­rze, nie potra­fię pozbyć się wra­że­nia, że z tylo­ma nowy­mi sło­wa­mi (z ponad pięć­dzie­się­ciu zapi­sów) Miło­będz­kiej pozo­sta­ję bez słów, że istot­nie pozo­sta­ję z niczym (tyl­ko czy tym z tytu­łu?) i moc­no impro­wi­zu­ję. Ma to, rzecz jasna, pewien zwią­zek z dystan­sem mię­dzy moją per­spek­ty­wą a punk­tem widze­nia dzie­więć­dzie­się­cio­kil­ku­lat­ki. Nie wyda­je mi się, bym dziś potra­fi­ła dotrzeć wyobraź­nią w te miej­sca, z któ­rych pocho­dzą przy­naj­mniej nie­któ­re zapi­sy Miło­będz­kiej, ot tak doro­snąć do jej strat i sła­bo­ści. Nie tyl­ko w tym sen­sie wię­cej nic oka­zu­je się tomem z przy­szło­ścią. Mam zara­zem poczu­cie, że metry­ką jedy­nie się uspra­wie­dli­wiam, zgła­sza­jąc to nie­przy­go­to­wa­nie. I tyleż sfru­stro­wa­na, co pogu­bio­na, zasta­na­wiam się, czy zakła­da­jąc, że to zamie­rzo­ny efekt, sku­tek ana­lo­gicz­nych doświad­czeń autor­ki, nie doko­nu­ję nad­uży­cia inter­pre­ta­cyj­ne­go. Zawie­szam pyta­nie o cha­rak­ter pęk­nię­cia, z któ­re­go pocho­dzą nowe zapi­sy poetyc­kie Miło­będz­kiej. Spró­bu­ję jed­nak zapy­tać, jak do tego pęk­nię­cia doszło, co w tym tomie spra­wia, że pozo­sta­ję z niczym, i co z tego wyni­ka.

Krystyna Miłobędzka, „więcej nic”, Poznań: Wydawnictwo Wolno, 2025.

W krót­kiej nocie edy­tor­skiej Jaro­sław Boro­wiec, przy­ja­ciel Miło­będz­kiej i wydaw­ca jej utwo­rów, a tak­że nie­for­mal­ny opie­kun jej twór­czo­ści, zdra­dza, że skła­da­ją­ce się na zawar­tość tomu „zapi­sy z ostat­nich kil­ku­na­stu lat życia zgod­nie z decy­zją Autor­ki mia­ły uka­zać się pośmiert­nie”. Poet­ka, przy­po­mnę, zmar­ła 17 kwiet­nia 2025 roku, nie­ca­łe dwa mie­sią­ce przed swo­imi dzie­więć­dzie­sią­ty­mi trze­ci­mi uro­dzi­na­mi (przy­pa­da­ją­cy­mi na 8 czerw­ca). Łatwo było­by zbu­do­wać zgrab­ną nar­ra­cję wokół tej decy­zji, będą­cej prze­ja­wem dys­kre­cji i skrom­no­ści cha­rak­te­ry­stycz­nych dla Miło­będz­kiej („zawsze obok na tle wszyst­kie­go”), ale też do pew­ne­go stop­nia jej wma­wia­nych, potwier­dza­ją­cych wize­ru­nek wyco­fa­nej „nie­dziel­nej pisar­ki”, nie­skłon­nej narzu­cać się ze swo­im zda­niem. Sądzę jed­nak, że Miło­będz­kiej, prze­ni­kli­wej inte­lek­tu­ali­st­ce, któ­rej poezja bynaj­mniej się nie przy­tra­fia­ła, któ­ra na jej spra­wy mia­ła wyraź­ne poglą­dy (i tym wię­cej wąt­pli­wo­ści), któ­ra trak­to­wa­ła ją jak naj­po­waż­niej (więc bez pato­su czy afek­ta­cji), któ­ra bywa­ła nie­ustę­pli­wa, mogło cho­dzić o coś wię­cej. Decy­zja, by nie stać się uczest­nicz­ką wła­sne­go poże­gna­nia, jest oczy­wi­ście decy­zją, by poże­gnać się na wła­snych zasa­dach, i wła­śnie jako taka zda­je się bez­po­śred­nio wyni­kać z pomy­słu Miło­będz­kiej na język. Może więc autor­ka nie odda­ła przed­wcze­śnie tej książ­ki – wsku­tek cze­go roz­sta­ła się jed­no­cze­śnie z życiem i z pisa­niem – bo chcia­ła rze­czy­wi­ście prze­żyć swo­je ostat­nie sło­wa i kon­se­kwent­nie nie narzu­cać ich życiu, a więc domknąć poszu­ki­wa­nia przy­le­gło­ści sło­wa do świa­ta, do doświad­czeń. Dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej noto­wa­ła (choć zda­je się, że z nie­co inną inten­cją): „pisz pisz aż w pisa­niu znik­niesz”.

Tym, na co jed­nak moż­na było się przy­go­to­wać, cze­go moż­na było się spo­dzie­wać, jest zasko­cze­nie, któ­re przy­no­si już pierw­szy tekst z wię­cej nic – tro­chę pew­nie zaczep­ny, tro­chę prze­wrot­ny i świad­czą­cy też chy­ba o bez­rad­no­ści poet­ki wobec wszyst­kie­go, co mogło­by wyma­gać wyra­że­nia za pomo­cą słów. „[Z]acznij od nie­chce­nia”, mówi w utwo­rze Miło­będz­ka, któ­ra naj­wy­raź­niej lubi­ła zaska­ki­wać, tak­że samą sie­bie (dowo­dów na to jest co naj­mniej tyle, ile jej ksią­żek); w innym miej­scu tego tomu zapi­sa­ła: „te pew­ne sie­bie te od razu całe te w ciem­no mówio­ne / skąd się bio­rą / sło­wa na to wszyst­ko”. Zary­zy­ko­wa­ła­bym para­fra­zę i przy­pusz­cze­nie, że zaczy­na „po nic” i że to moc­ny powód, wyraź­ny, tyl­ko pozor­nie para­dok­sal­ny cel. Zwłasz­cza kie­dy poet­ka dopo­wia­da jesz­cze z pew­ną nie­fra­so­bli­wo­ścią: „tak sobie nie z wiel­kiej łzy…”. Bo praw­da jest taka, że jakiej­kol­wiek posta­wy by nie przy­ję­ła, bar­dziej ele­gij­nej czy auto­iro­nicz­nej, moż­na by ją tłu­ma­czyć wła­ści­wo­ścia­mi sty­lu senil­ne­go i w ten spo­sób ujed­no­znacz­niać. Miło­będz­ka tro­chę się temu prze­ciw­sta­wia, ale też ponie­kąd na to godzi, i mimo wszyst­ko „pró­bu­je wyjść na swo­je”. Jest dosko­na­le świa­do­ma, z jakiej per­spek­ty­wy pisze i z jakiej naj­wy­god­niej będzie czy­tać jej tek­sty, patrzy na nie z uko­sa: „uło­żo­na zapa­ko­wa­na wepchnię­ta pocho­wa­na / gdzie bądź gdzie­kol­wiek gdzie tyl­ko / ma się cała na pamiąt­kę / że tu była że się dzia­ła / sama przez się”.

Pró­bu­jąc usta­lić gene­zę tytu­ło­wej fra­zy tego tomu, moż­na by nie tyl­ko sko­rzy­stać z licz­nych pod­po­wie­dzi zawar­tych w samym zbio­rze, lecz tak­że się­gnąć na przy­kład do chęt­nie cyto­wa­ne­go zapi­su z bodaj naj­po­pu­lar­niej­szej książ­ki Miło­będz­kiej, czy­li z Po krzy­ku (2004): „roz­bierz się z Kry­sty­ny / z dziec­ka mat­ki kobie­ty / loka­tor­ki kochan­ki turyst­ki żony // zosta­je roz­bie­ra­nie / smu­gi zrzu­ca­nych ubrań / lek­kie ruchy, nic wię­cej”. Tak jak poet­ka odwró­ci­ła szyk dwóch ostat­nich słów, tak też na pierw­szych kil­ku­na­stu stro­nach nowej książ­ki, wyraź­nie retro­spek­tyw­nych, zawró­ci­ła tam­te ruchy. Moż­na by powie­dzieć, że Miło­będz­ka zro­bi­ła powtór­kę ze wszyst­kich swo­ich naj­waż­niej­szych „sza­rych spraw”, że nie­przy­go­to­wa­nej czy­tel­nicz­ce pod­su­nę­ła auto­bio­gra­ficz­ny skrót, bar­dzo jed­nak oso­bli­wy, doraź­ny, bo w pra­cy nad zapi­sem kon­se­kwent­nie wystrze­ga­ła się try­bu wspo­mi­na­nia jako nie­wia­ry­god­ne­go, zbyt sta­tycz­ne­go. „W naj­głęb­szej nocy w środ­ku dnia” wywo­łu­je wciąż żywe w niej sta­ny, wra­że­nia, oddźwię­ki, dro­bi­ny prze­szło­ści, spraw­dza, któ­re prze­cho­wa­ły się w języ­ku, a któ­re musi dopie­ro języ­kiem aktu­ali­zo­wać. Odzy­wa­ją się w niej więc dzie­cię­ce wyli­czan­ki, „ciu­ciu­bab­ki” – kosmo­go­nicz­ne zaba­wy, jak się oka­za­ło, na życie, bo od tych gier słow­nych zaczę­ło się jej idio­ma­tycz­ne pod­cho­dze­nie do świa­ta, prze­ję­zy­cza­nie go sobie. Autor­ka wra­ca do tra­gicz­ne­go wyda­rze­nia z 1949 roku – do przy­wo­ły­wa­ne­go we wcze­śniej­szych utwo­rach wypad­ku gór­skie­go, w któ­rym na jej oczach zgi­nął jej ojciec; jed­nak powrót ten jest już tyl­ko odli­cza­niem cza­su pły­ną­ce­go mię­dzy nimi dwoj­giem – wstecz i do przo­du. Miło­będz­ka czer­pie ze wspo­mnień o pierw­szych, nasy­co­nych emo­cja­mi latach macie­rzyń­stwa, o tru­dzie ukła­da­nia się z naj­bliż­szym czło­wie­kiem, nawią­zu­je do aspi­ra­cji pisar­skich, wąt­pli­wo­ści i coraz wyraź­niej prze­czu­wa­nych powin­no­ści, a tak­że do „krwa­wych lek­cji” okre­su sta­nu wojen­ne­go, któ­ry zosta­wił ją bez roz­strzy­gnięć, raczej z obser­wa­cja­mi niż pyta­nia­mi: „scho­wać czy zacho­wać twarz…”.

Zamy­ka­jąc tę sekwen­cję zapi­sów poetyc­kich, Miło­będz­ka wysu­wa podej­rze­nie, że kawał­ki „ja” wydo­by­wa tak­że po to, by dowie­dzieć się „o tym co [w niej – A.J.] nie­zbu­dzo­ne nie może usu­nąć…”, co zaj­mu­je miej­sce, co wciąż potrze­bu­je być wysłu­cha­ne, ale co może nie wyni­kać ze spraw, któ­re tak głę­bo­ko ją anga­żo­wa­ły, i co zara­zem jesz­cze pod­da­je się zapi­so­wi. Wpusz­cza w swo­je tek­sty myśl, że wszyst­kie jej role i aktyw­no­ści moż­na by wymie­nić na „nic” – na „nic”, poza któ­rym ist­nie­nie nie potrze­bu­je inne­go sen­su i któ­re zara­zem wca­le nie unie­waż­nia całej tej prze­szłej krzą­ta­ni­ny, któ­re­go wła­śnie dzię­ki niej moż­na doświad­czyć. „Nic” w zapi­sach Miło­będz­kiej, zasi­la­ją­ce wiel­ką tra­dy­cję filo­zo­ficz­ną i poetyc­ką, od jakie­goś już cza­su peł­ni funk­cję szcze­gól­ne­go pry­zma­tu (jak kie­dyś oku­la­ry do oglą­da­nia ana­gli­fów), pozwa­la usta­wić per­spek­ty­wę, zna­leźć mia­rę, zejść się ze świa­tem, raczej jed­nak chwi­lo­wo. Z tą myślą poet­ka for­mu­łu­je sło­wa zano­to­wa­ne w gubio­nych: „wszyst­ko jed­no ze mną (i ja w tym wszyst­ko) / i bez ja (wszyst­ko)”.

Jed­nak tym razem moc­niej zazna­cza, że w „nic” potrze­bu­je zmie­ścić (naj)większe stra­ty: utra­tę męża, ale i tę nad­cho­dzą­cą – samej sie­bie, przy­go­to­wu­je się do tego wyzwa­nia. Spraw­dza więc, jakie pozy­cje „nic” zaj­mu­je w języ­ku, w jakie związ­ki czę­sto wcho­dzi, czy są one dla niej prze­ko­nu­ją­ce; zresz­tą rów­no­cze­śnie sta­ra się roz­luź­niać napię­cia mię­dzy sło­wa­mi, odsu­wa sło­wa, a nawet wymie­nia je na wie­lo­krop­ki. Pro­wa­dzi w tym tomie, jak pod­po­wia­da Boro­wiec w nocie edy­tor­skiej, „roz­mo­wy z ciszą”, któ­ra to for­mu­ła – przy­pusz­czal­nie – pocho­dzi bez­po­śred­nio od poet­ki i pozo­sta­je dość enig­ma­tycz­na („gdy­bym jesz­cze wie­dzia­ła do kogo to mówię”). Nie­kie­dy wyda­je się odno­sić do nie­sta­bil­nej kon­dy­cji jej zni­kli­we­go Boga, ani spe­cjal­nie ludz­kie­go, ani oso­bo­we­go – to jego Miło­będz­ka może pytać w osob­nym cyklu za mnie za sie­bie (dzie­więć nota­tek przed snem): „jak to cie­bie po kawał­ku skle­ja / jak ty to sobie klei”. Ale rów­nie dobrze może za pomo­cą tych fraz roz­ma­wiać z samą sobą, z sie­bie wydo­by­wać ciszę, nicze­go i niko­go wcze­śniej w niej nie zagłu­sza­jąc, ani tęsk­no­ty, ani żalu, ani bez­rad­no­ści („wypa­dłam sobie z rąk / nie mam się cze­go chwy­cić // z nicze­go nie mogę się unieść / cie­bie unieść”). Co naj­waż­niej­sze, zdo­by­wa­jąc się na te sło­wa, czy­li wszyst­kie sło­wa nowe­go tomu, daje odpór sło­wom zbyt łatwym, zbyt szyb­kim, swo­imi zapi­sa­mi poetyc­ki­mi nie tyle dosię­ga, ile doświad­cza stra­ty – i je rów­nież doświad­cza stra­tą; „mówią­ce coś moje nic” z jed­ne­go z utwo­rów naj­le­piej może cha­rak­te­ry­zu­je pró­by, któ­rym autor­ka pod­da­je język. Przez owe pró­by Miło­będz­ka zda­je się mówić, że kru­che „nic” to jed­nak wię­cej niż odci­na­ją­ce „coś”. Nazy­wa bli­sko­ści. Uka­zu­je for­my trwa­nia w niej. Bo tom wię­cej nic, tak samo jak Ana­gli­fy – debiu­tanc­ki cykl utwo­rów Miło­będz­kiej z począt­ku lat 60., w posta­ci osob­ne­go zbio­ru wyda­ny dopie­ro w 2021 roku – jest tomem miło­snym (co nie­ła­two zra­zu po nim poznać).

Choć trud­no pomi­nąć oko­licz­no­ści, w jakich uka­zu­je się wię­cej nic i z jakich wyra­sta, to zara­zem ten kon­kret­ny kon­tekst bio­gra­ficz­ny, o któ­rym wspo­mi­na Miło­będz­ka, nie ogra­ni­cza jej zapi­sów. Osta­tecz­nie mówią one, że staw­ka to zga­dzać się na wszel­kie oko­licz­no­ści, zdo­być się na przy­god­ność, powie­dzieć życiu i sobie – bez obo­jęt­no­ści czy poczu­cia wyż­szo­ści, bez pre­ten­sji czy prze­ja­wów rezy­gna­cji – „to nic”: „spa­dam lecę ginę / bez echa bez zatrzy­ma­nia / w domu w poko­ju w środ­ku tej kart­ki / w środ­ku cze­goś jasne­go / to nic to dobrze / usłysz to nic”. I wciąż się tak samo, tak bar­dzo sta­rać, „żeby mija­ją­ce nie minąć”, „prze­tłu­ma­czyć sobie […] świer­got”, nie wyrze­kać się go ani żad­nej rze­czy. Miło­będz­ka zawsze powąt­pie­wa­ła, by moż­na było przy­go­to­wać się na życie, raczej obser­wo­wa­ła to, co życie przy­go­to­wa­ło dla niej. W ostat­nim tomie utrwa­li­ła pró­by powro­tu do świa­do­mej wymia­ny ze świa­tem, klu­czo­wej dla jej poezji, ale podej­mo­wa­nej wów­czas, gdy zosta­ło się z niczym. W żad­nym razie jed­nak nie­kwe­stio­no­wa­nej z tego powo­du (bo życie – powta­rza­ła też Miło­będz­ka – nie jest niko­mu win­ne spe­cjal­ne­go trak­to­wa­nia), choć nie­ko­niecz­nie oca­la­ją­cej, raczej bez­wa­run­ko­wej, tyle że może jesz­cze bar­dziej wyma­ga­ją­cej języ­ko­wo..

W Ana­gli­fach zna­lazł się tekst do tej pory może nie­do­czy­ta­ny: „W kała­ma­rzu sie­dzą pofar­bo­wa­ne myśli. […] Naj­czę­ściej uży­wa się myśli z wierz­chu – zupeł­nie wod­ni­stych. Na samym dnie myśli są tak gęste, że wyda­ją się już tyl­ko kawał­kiem kała­ma­rza”. Dopie­ro dziś oka­zu­je się, że ten kała­marz był klep­sy­drą. Choć Miło­będz­ka mogła­by się wzbra­niać przed takim suge­stia­mi, nawet w ostat­nich zapi­sach pozo­sta­ła podejrz­li­wa wobec ich kształ­tu: „po co ci tyle słów / co chcesz nimi zdo­bić”. Zale­ża­ło jej, by tek­sty były gęste wła­sną gęsto­ścią języ­ka, nie doświad­czeń, z któ­rych się wzię­ły. Tę myśl zano­to­wa­ła w szcze­gól­nym kon­tek­ście – w tomie Pamię­tam (1992), zbio­rze utwo­rów ze sta­nu wojen­ne­go: „gdy­by… gdy­by z tej woj­ny pozo­stał jeden dobry wiersz”. Miło­będz­ka odkry­wa­ła sens pisa­nia „po nic”, ale oba­wia­ła się pisa­nia „na nic”. Wie­rzy­ła, że cza­sem dopie­ro w poezji moż­na pochwy­cić, a nawet odkryć sens jakie­goś kawał­ka wewnętrz­nej rze­czy­wi­sto­ści, spraw prze­ży­tych, i zara­zem wciąż zasta­na­wia­ła się nad nie­ko­niecz­no­ścią utrwa­la­nia słów: „nie zapi­sa­ne lśnie­nia / skąd się bio­rą / gdzie prze­pa­da­ją”. Odpo­wie­dzią na te pyta­nia może być war­stwa wizu­al­na tomu; tek­sty zamiesz­czo­ne w wię­cej nic są jak gdy­by dys­kret­nie podzie­lo­ne na czę­ści, któ­rych nie zazna­czo­no w spi­sie tre­ści, suge­ru­ją je jedy­nie gra­fi­ki roz­rzu­co­nych po książ­ce deli­kat­nych gałą­zek – trud­no stwier­dzić, czy suchych, czy goto­wych jesz­cze zakwit­nąć. Z kil­ku moż­na by pew­nie zro­bić pro­cę, ale przede wszyst­kim moż­na by pisać nimi na pia­sku albo ukła­dać z nich zna­ki – tak sobie, od nie­chce­nia. Są w tej książ­ce niczym śla­dy wypusz­czo­nych słów – dają miej­sce sło­wom, któ­re wpły­wa­ją na język i na indy­wi­du­al­ne świa­ty.

Jeden z utwo­rów z tomu Pokrew­ne (1970) autor­ka zakoń­czy­ła zda­niem: „Zada­nie moje: NIC przy­go­to­wać dla wszyst­kie­go stwo­rze­nia, co w tak lichą sko­ru­pę zechce”. To zada­nie – w któ­rym mie­ści się wysi­łek egzy­sten­cjal­ny i poetyc­ki na całe życie, tak inten­syw­ny, że maju­sku­ła z cza­sem sta­ła się zbęd­na – zmie­ni­ło się w dar. Miło­będz­ka stwa­rza moż­li­wość, by za pośred­nic­twem jej ostat­nich zapi­sów, ze środ­ka doświad­cze­nia wewnętrz­nej nie­cią­gło­ści, któ­re odci­ska się na kon­dy­cji języ­ka, zna­leźć się (i zgu­bić sie­bie) w kon­tak­cie z niczym, bez zastęp­czych słów (takich jak nadzie­ja).

– profesor w Instytucie Filologii Polskiej i Logopedii UŁ, wykładowczyni Wydziału „Artes Liberales”.

więcej →

(1932–2025) poetka, dramatopisarka. Laureatka wielu nagród literackich.

więcej →

Powiązane teksty