W trzy tomy dookoła Robinsona

Publi­ka­cja peł­ne­go, zamknię­te­go w trzech tomach wyda­nia Robin­so­na Cru­soe zna­czy dla czy­tel­ni­ka tyle, ile dla tytu­ło­we­go roz­bit­ka wyło­wie­nie z toną­ce­go stat­ku nie­zbęd­ne­go wypo­sa­że­nia – strzel­by, trzech bary­łek pro­chu (dwóch suchych, jed­nej zamo­kłej), płach­ty żagla, tuzi­na topor­ków. Dotych­cza­so­we przy­pad­ki Robin­so­na koń­czy­ły się na opusz­cze­niu przez nie­go wyspy i jego powro­cie do ojczy­zny. To może wystar­czy­ło przed­sta­wi­cie­lo­wi pierw­szej gru­py czy­tel­ni­ków – naj­czę­ściej ucznio­wi szko­ły pod­sta­wo­wej, led­wo wkra­cza­ją­ce­mu w świat nasto­let­ni. Dru­gą gru­pę two­rzą znacz­nie star­si czy­tel­ni­cy, mają­cy już wła­sne dzie­ci i kre­dy­ty – nie­któ­rzy z nich może nawet czy­ta­li kie­dyś na głos tę lek­tu­rę szkol­ną komuś nale­żą­ce­mu do gru­py pierw­szej. Mode­lo­wy odbior­ca dru­gie­go rodza­ju nie­raz wyobra­żał sobie dale­ką, odlud­ną, zawie­szo­ną w cza­sie wyspę, a na niej sie­bie same­go. Doświad­czo­ny życio­wo czy­tel­nik pytał: a nie kor­ci­ło Robin­so­na, aby znów odwie­dzić swo­ją wyspę? Zro­bić jakiś reko­ne­sans wspo­mnie­nio­wy, odbyć podróż sen­ty­men­tal­ną? Daniel Defoe miał na takie pyta­nia goto­wą odpo­wiedź – po suk­ce­sie wydaw­ni­czym czę­ści pierw­szej nie­zwłocz­nie poja­wi­ła się dru­ga, a zaraz za nią trze­cia.

Histo­rię powsta­nia, publi­ka­cji oraz recep­cji wszyst­kich przy­gód Robin­so­na Cru­soe przed­sta­wia Jakub Lip­ski w świet­nym ese­ju, sta­no­wią­cym wstęp do nowej edy­cji. By nie zdra­dzić wszyst­kich tajem­nic, napo­mknę jedy­nie, że w kolej­nych wyda­niach decy­do­wa­no się coraz czę­ściej na druk wyłącz­nie pierw­sze­go tomu. Ta część mia­ła bowiem wszyst­ko to, co powi­nien w sobie łączyć best­sel­ler: chwy­tli­wy pomysł, awan­tur­ni­cze­go boha­te­ra, z któ­rym każ­dy mógł się utoż­sa­mić (i o któ­re­go przy­go­dach marzył), dyna­micz­ną akcję i szczę­śli­we zakoń­cze­nie. Z bie­giem lat w kolej­nych wyda­niach usu­wa­no filo­zo­ficz­no-reli­gij­ne wąt­ki z tomu pierw­sze­go, nada­jąc losom Robin­so­na Cru­soe for­mę powie­ści dydak­tycz­no-wycho­waw­czej. Takiej, jaką powszech­nie zna­my dzi­siaj. Jak się zatem pre­zen­tu­je ory­gi­nal­ny samo­wład­ca bez­lud­nej wyspy i czy my, współ­cze­śni czy­tel­ni­cy nale­żą­cy do dru­giej z wymie­nio­nych grup, jeste­śmy w sta­nie dostrzec w pro­ta­go­ni­ście (i w książ­ce) to, co urze­kło nas wie­le lat temu?

Wciąż ma w sobie to coś

Robin­son Cru­soe w prze­kła­dzie Józe­fa Bir­ken­ma­je­ra jest krzep­ki jak nigdy dotąd. To boha­ter dziar­ski, któ­ry swo­im potknię­cia­mi, nauką na błę­dach, a przede wszyst­kim poko­rą i opty­mi­zmem zjed­nu­je sobie czy­tel­ni­ka. Opty­mizm Cru­soe nie jest naiw­ny. Pogod­ne spo­glą­da­nie na świat ma raczej źró­dło w filo­zo­ficz­nym podej­ściu pro­ta­go­ni­sty do życia. Śpie­wa­nie w duszy „always look on the bri­ght side of life” jest moż­li­we dzię­ki cią­głej, codzien­nej buchal­te­rii, przy­po­mi­na­ją­cej nie­co zakład Pas­ca­la. Tom pierw­szy zawie­ra kil­ka takich zesta­wień, roz­pi­sa­nych rze­tel­nie na plu­sy i minu­sy, przy­chód i roz­chód, zyski i stra­ty, zupeł­nie jak­by Robin­son już tutaj, za życia swe­go, gro­ma­dził nie­biań­ski pro­cen­cik. Roz­my­śla­nia te dają nam nie­kie­dy wgląd w stan ducha boha­te­ra: „Ponie­waż roz­są­dek brał już górę nad zwąt­pie­niem, więc umia­łem zna­leźć pocie­chę, zesta­wia­jąc złe i dobre stro­ny mego poło­że­nia. I cał­kiem bez­stron­nie liczy­łem się sam ze sobą jak wie­rzy­ciel z dłuż­ni­kiem, zapi­su­jąc wszyst­kie złe i dobre wyda­rze­nia w taki oto spo­sób […]”. Tom pierw­szy jest dla czy­tel­ni­ka współ­cze­sne­go zaska­ku­ją­cy. Oka­zu­je się bowiem, że według pier­wot­ne­go zamy­słu auto­ra pod płasz­czy­kiem awan­tur­ni­czej przy­go­dy mia­ła zostać przed­sta­wio­na nie tyl­ko książ­ka w książ­ce (opo­wie­ści o przy­go­dach ustę­pu­ją tu momen­ta­mi miej­sca zapi­skom dia­riu­szo­wym boha­te­ra), ale przede wszyst­kim swe­go rodza­ju powieść filo­zo­ficz­na. Zawa­diac­ko i nie­co na wyrost moż­na by zapy­tać: czy przy­go­dy Robin­so­na Cru­soe to zapo­wiedź egzy­sten­cja­li­zmu chrze­ści­jań­skie­go?

Nawet jeśli jestem czy­tel­ni­kiem dru­gie­go typu, to pozo­sta­ję dziec­kiem swo­ich cza­sów i nie mogę się uwol­nić od współ­cze­snych uwa­run­ko­wań lek­tu­ro­wych. Z jed­nej stro­ny daję się zatem porwać przy­go­dom boha­te­ra (tu odzy­wa się we mnie czy­tel­nik pierw­sze­go typu), a z dru­giej dostrze­gam całą nie­za­mie­rzo­ną kary­ka­tu­ral­ność Robin­so­na. Wła­śnie: nie­za­mie­rzo­ną. To, co z peł­ną powa­gą pisał Defoe, trud­no dzi­siaj czy­tać bez uśmiesz­ku. Jeśli na przy­kład spo­rzą­dzi­my zesta­wie­nie wszyst­kich przed­mio­tów, któ­re Robin­son prze­trans­por­to­wał z toną­ce­go okrę­tu na wyspę, nasze zdu­mie­nie będzie podwój­ne. Sam jeden zdo­łał to zro­bić? – to po pierw­sze. A po dru­gie: nie za dużo tego było? I tak oto na liście roz­bit­ka wśród rze­czy nie­zbęd­nych do prze­ży­cia znaj­du­ją się: kufer żyw­no­ści (chleb, ryż, trzy sery holen­der­skie, pięć kawał­ków suszo­ne­go kozie­go mię­sa, reszt­ka zbo­ża), kil­ka skrzyń z alko­ho­la­mi, pięć lub sześć galo­nów ara­ku, skrzy­nia cie­śli okrę­to­we­go, dwie strzel­by, dwa pisto­le­ty, wore­czek śru­tu, dwa zardze­wia­łe pała­sze, wspo­mnia­ne już wyżej trzy barył­ki pro­chu (dwie suche, jed­na zamo­kła), trzy wor­ki gwoź­dzi (dużych i małych), wiel­ki świ­der, tuzin topor­ków, kamień szli­fier­ski do ostrze­nia żela­za, dwie barył­ki kul, trzy lewa­ry, sie­dem musz­kie­tów, jesz­cze jed­na strzel­ba, garść pro­chu, duży worek śru­tu, cała dostęp­na na stat­ku odzież, zapa­so­wy żagiel, hamak, pościel, co nie­mia­ra lin mniej­szych i więk­szych, zapa­so­we płót­no żaglo­we, becz­ka zamo­kłe­go pro­chu armat­nie­go, trzy wiel­kie gąsio­ry rumu, skrzy­nia cukru, bary­ła przed­niej mąki, trzy ostre brzy­twy, tuzin noży i widel­ców, mone­ty… Kur­sów z wyspy na sta­tek było jede­na­ście, a choć skwa­pli­wie wszyst­ko noto­wa­łem, to nie jestem pewien, czy cze­goś nie pomi­ną­łem. Lista rze­czy, trze­ba przy­znać, zaiste impo­nu­ją­ca. W tym kon­tek­ście wyobra­że­nie, któ­re mie­li­śmy o Robin­so­nie, się zmie­nia. Sytu­acja, w któ­rej zna­lazł się boha­ter, na pew­no nie była łatwa, ale zno­wu nie tak opła­ka­na, jak się to utrwa­li­ło w wer­sji dydak­tycz­nej, prze­zna­czo­nej dla młod­sze­go czy­tel­ni­ka. Był tego świa­do­my sam autor, bowiem pierw­sze (!) wypo­wie­dzia­ne na głos zda­nie Robin­so­na brzmi: „A szcze­gól­nie – ozwa­łem się gło­śno sam do sie­bie – co począł­bym bez strzel­by, bez amu­ni­cji, bez narzę­dzi, odzie­ży, namio­tu i poście­li?”. Jeśli miał­by być Robin­son, poto­mek Ewy, wygnań­cem wra­ca­ją­cym do raj­skie­go ogro­du (bez­lud­na wyspa), to na miej­scu anio­ła z ogni­stym mie­czem miał­bym się na bacz­no­ści.

Dziar­skość roz­bit­ka, któ­ry odby­wa jede­na­ście łupież­czych wypraw na okręt, samo­dziel­nie demon­tu­je go i roz­kła­da na czę­ści pierw­sze („pozry­wa­łem wszyst­kie czę­ści żela­zne, jakie tyl­ko dało się zerwać”, „porą­ba­łem reje żagli zapa­so­wych”, „sądzę, że gdy­by pogo­da nadal sprzy­ja­ła, potra­fił­bym prze­nieść po kawał­ku cały sta­tek”), aby final­nie, w iście angiel­skim sty­lu, zasnąć, „roze­sław­szy na zie­mi część poście­li” – wywo­łu­je uśmiech. I nie będę tego uśmie­chu opi­sy­wał – ani się znę­cał nad powie­ścio­pi­sa­rzem z innej epo­ki, ani uda­wał, że cokol­wiek mnie łączy z pre­per­sa­mi – każ­dy czy­tel­nik przyj­mie w trak­cie lek­tu­ry sobie wła­ści­wy układ kąci­ków warg.

The Confessions of Crusoe?

John Maxwell Coet­zee w swo­ich wykła­dach o lite­ra­tu­rze zebra­nych w Dziw­niej­szych brze­gach wspo­mi­nał, że Robin­son nie prze­żył­by tylu przy­gód, któ­re osta­tecz­nie zapew­ni­ły mu sła­wę i mają­tek, „gdy­by posłu­chał rad ojca”. Dopie­ro peł­ne wyda­nie tomu pierw­sze­go uka­zu­je, iż losy Cru­soe są zbe­le­try­zo­wa­ną wer­sją przy­po­wie­ści o synu mar­no­traw­nym (Łk 15, 11–32)[1]. W toku lek­tu­ry czy­tel­nik zda­je sobie jed­nak spra­wę, że nawią­za­nie do przy­po­wie­ści o synu mar­no­traw­nym to tyl­ko jeden z moż­li­wych warian­tów inter­pre­ta­cyj­nych tej histo­rii (w dodat­ku pro­ble­ma­tycz­ny, sko­ro Robin­son nie wra­ca do domu – ina­czej niż boha­ter Ewan­ge­lii: ten ostat­ni bowiem „wybrał się […] i poszedł do swo­je­go ojca”, Łk 15, 20). W isto­cie rów­no­cze­śnie z survi­va­lo­wy­mi przy­go­da­mi odby­wa się tu bada­nie duszy Angli­ka –  rachu­nek jego grze­chów i dia­gno­za reli­gij­nej obo­jęt­no­ści. Robin­son, zmu­szo­ny do życia na wyspie, trak­tu­je pobyt na odlu­dziu jak swo­iste reko­lek­cje zamknię­te. Jest sam przed Bogiem, doświad­cza Jego obec­no­ści. Co cie­ka­we, nie gro­zi nie­bu, nie wzno­si pię­ści i nie pyta: „dla­cze­go ja?”. Postrze­ga sie­bie jako oca­lo­ne­go i na tym wyobra­że­niu jest opar­ty jego sto­su­nek do Boga.

Odpowiedź była całkiem prosta. To Bóg stworzył wszystko. A potem wysnuł się stąd uderzający wniosek, że jeżeli Bóg stworzył to wszystko, to On też tym wszystkim rządzi i kieruje, albowiem Ten, który mocen był stworzyć, mocen jest i kierować. A jeżeli tak jest, to w wielkim zasięgu dzieł Jego nic nie może się zdarzyć bez Jego wiedzy i woli. Wobec tego wie, że ja tu przebywam i że jestem w ciężkim położeniu, a cokolwiek mi się przydarzyło, z Jego to stało się woli.

Wszyst­kie roz­wa­ża­nia boha­te­ra utrzy­ma­ne są w takim zaska­ku­ją­co opty­mi­stycz­nym tonie. Robin­son dowo­dzi sam przed sobą, że Bóg ist­nie­je, że wpły­wa na jego życie i na cały świat. Na mar­gi­ne­sie dodam: książ­ka Defoe przy­po­mi­na Wyzna­nia św. Augu­sty­na, tyle że w znacz­nie bar­dziej dyna­micz­nej wer­sji (nie znaj­dę jed­nak potwier­dze­nia tej tezy w posta­ci pre­cy­zyj­nych cyta­tów porów­nu­ją­cych oby­dwa dzie­ła).

Pośród wie­lu wytwo­rów kul­tu­ry nawią­zu­ją­cych do książ­ki Defoe film Cast Away. Poza świa­tem z 2000 roku zasłu­gu­je na szcze­gól­ną uwa­gę. Nie tyl­ko z powo­du uwspół­cze­śnie­nia w nim posta­ci Robin­so­na, ale tak­że ze wzglę­du na nada­nie nowej opo­wie­ści nie­co mrocz­niej­sze­go cha­rak­te­ru. Na wspo­mnia­ny kli­mat pro­duk­cji wpły­wa­ją mię­dzy inny­mi genial­nie uka­za­ne (poprzez nie­do­po­wie­dze­nia oraz uję­cia drze­wa rosną­ce­go nad urwi­skiem) roz­wa­ża­nia boha­te­ra o samo­bój­stwie. W lite­rac­kim pier­wo­wzo­rze trud­no zna­leźć takie frag­men­ty. Naj­bliż­szy pod kątem wydźwię­ku był­by bodaj ten wyimek:

[…] gdy zaś statek mój rozbił się ponownie i znalazłem się na wyspie bez środków do życia i bliski zatonięcia, nie odczuwałem wyrzutów sumienia ani też nie dopatrywałem się w mym losie sądu Bożego. Powtarzałem sobie tylko nieraz, że jestem nieszczęśliwym stworzeniem, zrodzonym na ciągłą nędzę.

Defoe wysta­wia Robin­so­na na pró­bę, nie są to jed­nak poku­sy śmier­tel­ne.

Robin­son porząd­ku­je i upra­wia bez­lud­ną wyspę niczym ogród swo­jej duszy. Dia­log mię­dzy nim a Bogiem odby­wa się bez­słow­nie: boha­ter dostrze­ga obec­ność Boga w zmie­nia­ją­cych się porach roku, w potę­dze żywio­łów, w hoj­no­ści wyspy. Nie jest nad­mier­nie eks­ta­tycz­ny; zamiast vita con­tem­pla­ti­va pro­wa­dzi życie aktyw­ne. Pełen rado­ści, opty­mi­zmu i pogo­dy ducha Robin­son upra­wia zie­mię, polu­je na zwie­rzę­ta, ści­na drze­wa, lepi garn­ki, sie­je zbo­że, szy­je ubra­nia, maga­zy­nu­je żyw­ność. Trud­no oprzeć się wra­że­niu, że to wszyst­ko sta­je się swo­istą litur­gią godzin. Wdzięcz­ność czło­wie­ka wobec Boga i chwa­ła Stwór­cy prze­ni­ka­ją pierw­szy tom opo­wie­ści w peł­nej edy­cji książ­ki. W wyda­niu dydak­tycz­nym, okro­jo­nym na potrze­by młod­sze­go czy­tel­ni­ka, ten wątek jest led­wie zary­so­wa­ny. W uprosz­czo­nej wer­sji Robin­son jest iry­tu­ją­co zarad­nym Angli­kiem, któ­ry ze wszyst­kim radzi sobie samo­dziel­nie, a samot­ność jedy­nie wyzwa­la jego ukry­te talen­ty. Przy­po­mnij­my: sta­je się on wyśmie­ni­tym łucz­ni­kiem, zręcz­nym garn­ca­rzem, kre­atyw­nym kraw­cem, tro­pi­cie­lem i pogrom­cą dzi­kich zwie­rząt. Umie­jęt­no­ści i zdol­no­ści roz­bit­ka nie spo­sób zaiste zli­czyć. Nato­miast w peł­nym wyda­niu książ­ki Robin­son jest przede wszyst­kim grzesz­ni­kiem, któ­ry dostą­pił miło­sier­dzia. Jeśli uda­je mu się poko­nać trud­no­ści, to skła­nia on pokor­nie gło­wę i rusza dalej, bo nad­cho­dzi zmrok. Róż­ni­ca mię­dzy oby­dwie­ma edy­cja­mi jest dopraw­dy szo­ku­ją­ca. Wer­sja uprosz­czo­na (dydak­tycz­na) to w isto­cie biblia self-made mana, pod­ręcz­nik survi­va­lu, wer­sja peł­na z kolei przy­po­mi­na Wyzna­nia św. Augu­sty­na – tyle że okra­szo­ne dla nie­po­zna­ki akcją. W peł­nym wyda­niu uka­za­na jest tak­że kary­ka­tu­ral­ność Robin­so­na. Gdy wyspa prze­sta­je być tajem­ni­cą (zupeł­nie jak­by Defoe skoń­czy­ły się pomy­sły), poja­wia się Pię­ta­szek.

Opo­wieść o losach Cru­soe to zapis tam­tej epo­ki – eks­pan­sji impe­rium bry­tyj­skie­go, nie­słab­ną­cej pogo­ni za nowy­mi odkry­cia­mi geo­gra­ficz­ny­mi, kolo­ni­zo­wa­nia nie­zna­nych lądów. Wyda­nie kry­tycz­ne wpro­wa­dza czy­tel­ni­ka w te zagad­nie­nia w przy­stęp­ny spo­sób: przy­pi­sy nie przy­tła­cza­ją nad­mia­rem infor­ma­cji, dobrze kom­po­nu­ją się z tek­stem głów­nym i nie rzu­ca­ją się zbyt­nio w oczy. Redak­tor dopil­no­wał, aby­śmy dostrze­gli w tek­ście Defoe pole­mi­kę z poglą­da­mi Joh­na Locke’a czy Jeana-Jacques’a Rous­se­au, postać „szla­chet­ne­go dzi­ku­sa” czy roz­pa­la­ją­cą ówcze­snych podróż­ni­ków kwe­stię kani­ba­li­zmu. Sub­tel­nie wska­zał rów­nież odbior­cy moż­li­wość spoj­rze­nia na przy­go­dy Robin­so­na przez pry­zmat współ­cze­sne­go dys­kur­su kolo­nial­ne­go.

Nie negu­ję tych spo­strze­żeń i wska­zó­wek inter­pre­ta­cyj­nych, odno­szę jed­nak wra­że­nie, że Robin­son sta­je się kary­ka­tu­ral­ny w chwi­li spo­tka­nia z dru­gim czło­wie­kiem. Gdy na hory­zon­cie ktoś się poja­wia – nie­waż­ne, czy jest to Pię­ta­szek, czy Euro­pej­czyk – boha­ter za każ­dym razem prze­sta­je być sobą i zaczy­na odgry­wać jakąś rolę: skru­szo­ny grzesz­nik zmie­nia się w domi­nu­ją­ce­go wład­cę. Nikt nie wyga­nia go z raju, on sam z nie­go wycho­dzi. Świet­nie poka­zu­je to język, nad któ­rym Robinson/Defoe nie do koń­ca panu­je. Gdy roz­bi­tek sta­wia czo­ła jedy­nie przy­ro­dzie, nazy­wa wyspę „twier­dzą”, „warow­nią”. Gdy w odda­li led­wie maja­czą inne posta­cie, Cru­soe dystan­su­je się od nich, nawią­zu­jąc do takich pojęć, jak czy­stość, grzech czy praw­da – swo­je schro­nie­nie porów­nu­je zaś do „celi”. Gdy nato­miast docho­dzi do spo­tka­nia z nowy­mi roz­bit­ka­mi, Robin­son zaczy­na odgry­wać rolę „guber­na­to­ra”, wyspa sta­je się wów­czas „kolo­nią”, a towa­rzy­sze nie­do­li – „pod­da­ny­mi”.

Robinson opuszcza Robinsona

Robin­son w dru­gim tomie opo­wie­ści (prze­kład ano­ni­mo­wy) nie przy­po­mi­na same­go sie­bie. Sta­je się wła­snym zaprze­cze­niem: był skrom­ny, teraz jest prze­ko­na­ny o swo­jej wszech­wie­dzy. To, co zro­zu­miał i co zyskał w samot­no­ści, roz­trwo­nił pośród ludzi. Tom pierw­szy powi­nien być poże­gna­niem z tym boha­te­rem. Tom dru­gi odzwier­cie­dla bowiem to, co widzi­my w epo­ce seria­li: w kolej­nym sezo­nie wszyst­kie­go musi być wię­cej, wszyst­ko też musi być szyb­sze, gło­śniej­sze. Zupeł­nie jak Robin­son, któ­ry mknie przez świat, nie zwa­ża­jąc na swo­je lata (sta­rze­je się jedy­nie metry­kal­nie, upływ cza­su go nie spo­wal­nia). Anglik wra­ca na wyspę, zacie­ka­wio­ny, jak radzą sobie tu ludzie, któ­rzy nie są nim. Co cie­ka­we, wszyst­kie oso­by prze­by­wa­ją­ce w tym miej­scu wyda­ją się nie­za­rad­ne, sko­re do kłót­ni i jak­by pogrą­żo­ne w mara­zmie. Nikt nie wyrwał się z tej dzi­czy – wszy­scy tu ugrzęź­li. „Zwie­sza­ją gło­wę i umie­ra­ją”, kwi­tu­je Robin­son. Nie odrzu­ca tytu­łów, któ­ry­mi jest obsy­pa­ny: „Nazwa­li mnie swo­im ojcem i powta­rza­li, że mając takie­go jak ja opie­ku­na, choć w odle­głej czę­ści świa­ta, zapo­mnieć mogą, iż żyją w miej­scu odlud­nym i opusz­czo­nym”. Boha­ter nie tyl­ko trak­tu­je z wyż­szo­ścią miesz­ka­ją­cych na wyspie Euro­pej­czy­ków (są tam Hisz­pa­nie i Angli­cy) oraz tubyl­ców, ale rów­nież spra­wia, że sta­ją się oni od nie­go zależ­ni: „Zobo­wią­za­li się też wszy­scy dobro­wol­nie, iż bez moje­go pozwo­le­nia wyspy tej nigdy nie porzu­cą”. Prze­dziw­ny jest to układ; dziś pew­nie szu­ka­li­by­śmy dla nie­go traf­nej nazwy pośród takich ter­mi­nów, jak: szan­taż, pod­le­głość albo syn­drom sztok­holm­ski. Choć w tym ukła­dzie Robin­son (ale tyl­ko on) pod­kre­śla aspekt „dobro­wol­no­ści”, to istot­ną for­mę wspar­cia ofe­ru­je miesz­kań­com wyspy dopie­ro po zło­że­niu mu przez nich hoł­du len­ne­go i przy­się­gi wier­no­ści: „Naten­czas przed­sta­wi­łem im spro­wa­dzo­nych prze­ze mnie rze­mieśl­ni­ków: kraw­ca, kowa­la, dwóch cie­śli”. Robin­son Cru­soe sta­je się Lor­dem Pro­tek­to­rem wyspy, Oli­ve­rem Crom­wel­lem swo­jej wła­snej histo­rii.

Poże­gnać się z Robin­so­nem trze­ba koniecz­nie już po pierw­szym tomie, o ile chce­my tę postać darzyć sym­pa­tią. Jeśli prze­czy­ta­li­śmy – siłą roz­pę­du albo na sku­tek nie­do­wie­rza­nia („co się z nim sta­ło?”) – tom dru­gi, to pozna­li­śmy anty-Robin­so­na. Prze­mą­drza­łą, poucza­ją­cą wszyst­kich wokół sie­bie i zwy­czaj­nie męczą­cą oso­bę. Rewers i awers tej samej histo­rii: jeśli opu­ści­łeś bez­lud­ną wyspę, nigdy na nią nie wra­caj. Tom trze­ci uka­zu­je kolej­ną odsło­nę boha­te­ra: to Robin­son gada­tli­wy, wręcz papla­ją­cy, urze­czo­ny swo­im gło­sem. Jeśli ktoś liczył na „[p]oważne roz­wa­ża­nia poczy­nio­ne w trak­cie życia oraz zadzi­wia­ją­cych przy­gód Robin­so­na Cru­soe przed­sta­wio­ne wraz z Wizją aniel­skie­go świa­ta Jego wła­sną ręką spi­sa­ne” (wie­rzę, że Michał Lach­man robił, co mógł), to sro­dze się zawie­dzie. Powie­dzieć, że to groch z kapu­stą, mydło i powi­dło, to nic nie powie­dzieć. Boha­ter zabie­ra głos nie­mal na każ­dy temat: tu coś o samot­no­ści, tam garść roz­wa­żań o róż­ni­cach mię­dzy reli­gia­mi, prze­my­śle­nia o ustro­ju kolo­nii bry­tyj­skich albo wywód zaty­tu­ło­wa­ny Roz­wa­ża­nia o aktu­al­nym sta­nie reli­gii na świe­cie – iście wyprze­dza­ją­cy Rat­zin­ge­row­ski Raport o sta­nie wia­ry. Mnó­stwo teo­dy­cei, szczyp­ta obser­wa­cji kul­tu­ro­znaw­czych. I nie­ustan­ne przy­po­mi­na­nie: to wszyst­ko wiem, bo byłem na bez­lud­nej wyspie, ja, Robin­son!

Przy­zna­ję: nie dałem rady. Zamy­ka­łem tę książ­kę – ba, księ­gę! – odczu­wa­jąc współ­czu­cie dla boha­te­ra zarów­no jako czy­tel­nik pierw­sze­go, jak i dru­gie­go typu. Mógł­byś wró­cić na swą wyspę, Robin­so­nie, gdy­byś tyl­ko nie zgu­bił dro­gi do szczę­ścia.

Okładka książki Daniela Defoe pod tytułem „Robinson Crusoe”.
Daniel Defoe, „Robinson Crusoe”, tłum. Józef Birkenmajer, Marcin Lachman, wstęp i oprac. Jakub Lipski, Wrocław: Ossolineum, 2025.

[1] Współ­cze­śni bibli­ści skła­nia­ją się ku temu, by przy­po­wieść o synu mar­no­traw­nym nazy­wać raczej przy­po­wie­ścią o miło­sier­nym ojcu albo by uży­wać tytu­łu uwzględ­nia­ją­ce­go oby­dwie posta­cie. W zbe­le­try­zo­wa­nej wer­sji wedle Defoe mar­no­traw­nym synem jest Robin­son, a miło­sier­nym ojcem Bóg, któ­ry szczo­drze pozwa­la boha­te­ro­wi prze­żyć przy­go­dy umoż­li­wia­ją­ce mu prze­trwa­nie na wyspie (choć nie­ko­niecz­nie powrót do rodzo­ne­go ojca).

– poeta i eseista.

więcej →

Powiązane teksty