Wiele wskazuje na to, że uważne towarzyszenie wierszom Sylwii Jaworskiej i ich mniej lub bardziej gruntowne analizy, które publikowałem w ostatnich pięciu latach, zaczynają przypominać klasyczny trójskok.
Pierwsze odbicie nastąpiło pod koniec 2019 roku, kiedy napisałem blurb, który miał promować debiutancki, pełnowymiarowy zbiór Jaworskiej Mistrzowskie trójki. Dostrzegałem już wtedy filmowy/teatralny charakter tej liryki:
Obsada: dziewczyna z portfela, matka elastyczna jak rajstopy, kochanka-idiotka. Plenery: mieszkania w różnych miastach i pokoje wewnętrzne. Czas akcji: tu i teraz czyli zawsze. Forma: wiersze precyzyjne i twarde jak kryształ. Można nimi rysować i ciąć.

Blurby rządzą się swoimi prawami, powinny być krótkie, by nie zamęczać czytelnika – i tak już wyczerpanego łowcę znaków – oraz do tego stopnia wyraziste, żeby przekonać go do podjęcia jeszcze jednego wysiłku. Dysponowałem wówczas wiedzą ograniczoną i okrojoną – to oczywiste. Perspektywa czasu i rozwój tej poezji uświadomiły mi, że Jaworska podążała właśnie tymi drogami i realizowała te strategie, które ujawniła w pierwszym, założycielskim geście (głosie), wstępując w obszar pola literackiego. Dodajmy – w geście i głosie późnym; autorka zadebiutowała w czterdziestym piątym roku życia. Ale może właśnie dlatego jawność owych strategii i obsesji nie powinna już dziwić.
W ubiegłym roku organizowałem spotkanie z Sylwią Jaworską w ramach Śląskiej Sceny Literackiej w Katowicach. Autorka miała już wtedy na swoim koncie kolejne trzy tomy wierszy (Echo serca, Pustynia, love crimes) i przygotowywała materiał do Kąpieli falistych dla osób żyjących nerwami.
Pisałem (to drugie odbicie) do miesięcznika „Śląsk”:
Jaworską interesuje konkret, jej wierszom jest bliżej do poetyckiego minimalizmu. Można wręcz powiedzieć, że „love crimes” jest metaforą objaśniającą zasadniczy w czasach współczesnych problem z komunikacją, odnosi się do niemożliwości porozumienia się, spotkania (w czasie i przestrzeni). Sylwia Jaworska rozprawia się z iluzjami na temat związków i relacji międzyludzkich (ściślej rzecz ujmując: relacji między kobietą a mężczyzną). Problem z komunikacją dotyczy również – w sposób nie mniej oczywisty – dialogu z samym sobą; moglibyśmy wręcz zapytać: dlaczego największą przeszkodą do porozumienia ze światem jesteśmy my sami? […] Kolejna kwestia: konfesyjność i intymność. W realiach współczesnych nie jest to już przywilej poezji, chyba że mowa o konfesyjności reglamentowanej. Zatem – to nie wyprzedaż emocji i intymności na wzór telewizyjnego show lub tabloidowej szpalty, ale umiejętne nimi sterowanie. Na tyle mocne i precyzyjne, żeby opowiedzieć o losach i przenikaniu słabości i siły kobiecego doświadczenia, o nierównowadze tych doświadczeń – być może dlatego kolejnym elementem wyróżniającym tę poezję jest elegijność i melancholia. Jednak bohaterki wierszy Jaworskiej to nie kobiece wersje Baudelairowskiego „flaneura”, który widzi na wszystkim osadzający się popiół z przyszłości. To melancholia racjonalna. Pragmatyczna. Smutek. Przeżywanie straty. Przeżywanie dosłowne. Fizyczne. Fizjologiczne. I jeszcze jeden element strategiczny: intertekstualność. Świadoma i korzystna gra z tekstami kultury i popkultury: z filmem w szczególności i z literaturą.

Dzisiaj, kiedy obszar badawczy prezentuje się w sposób pełniejszy, a linie podziału na strefy i punkty przepływu czy przenikania (mówimy przecież o rodzaju gry, a grę prowadzi się świadomie) rysują się wyraźniej, zabieram głos po raz trzeci. Wykonuję tym samym właściwy skok z poezją Jaworskiej – w kierunku i na odległość, które określa ta liryka.
Nie ulega wątpliwości, że kształt uniwersum poetyckiego Jaworskiej wyznaczają trzy figury/metafory główne, w których pisanie o relacjach – czyli o czymś, co na pierwszy rzut oka wydaje się najistotniejsze – jest zaledwie formą konkretyzacji.
Po pierwsze: „dom” (jest on również sceną perfomatywną, sceną monodramu, to teatr dla jednej aktorki-demiurżki, w którym gra się o wolność i podmiotowość w perspektywie kulturowego pozycjonowania), czyli przystań, miejsce schronienia, ale zarazem coś niezmiernie aktywnego – fabryka mitologii). Po drugie: „pustynia” jako przestrzeń formacji, domena naturalności i dzikości. Po trzecie: „sanatorium” – figura niejasna, ponieważ równocześnie fizyczna jako element biografii i wyobrażona jako rodzaj limbusu (tu można przywołać zakład leczniczy doktora Gotarda, próbującego naprawić indywidualną pamięć i pamięć zbiorową, która tę indywidualną w oczywisty sposób kształtuje? A może taras Mannowskiego Berghofu oraz wieczną dysputę o czasie i postępie chorób, jakimi są życie i miłość?).
Czarna Madonna z odzysku i jej performance w drodze z pracy do domu
Niezwykle trudno precyzyjnie określić wszystkie rodzaje dynamiki w wierszach Jaworskiej. Poetka w oczywisty sposób gra z kulturowymi i religijnymi przetworzeniami kobiecości, przymierza je trochę z lękiem (a może przypasują?), z ciekawością, ale również ze zmęczeniem i znużeniem. „Przez wiele miesięcy / musiałam usuwać nieistniejące kobiety – / przeszkody w walce o nic”. „Będę się uczyć / jak być kobietą”. Wycofuje się z siebie, z zajmowanych pozycji, i jest to regres czasem dramatyczny i radykalny (bliski pewnemu rodzajowi „atrapy stworzenia” i figurze lalki z ledwo sygnalizowanymi potrzebami życiowymi, na przykład: „Mam jeszcze odruchy życiowe”, „Skleja taśmą głowę, żeby jej nie upadła”), chwilami subtelny film (w którym doskonale gra), a jednocześnie wydaje się, że sprawuje nad wszystkim pełną kontrolę (z rejestrów nostalgicznych i żałobnych przechodzi w rejestry ironiczne). Odbija się jak iskra od ściany do ściany i zapala nowe miejsca, nie jest sobą, bezładna, niepełnosprawna, karmiona i ubierana (lalka); jej podmiotowość kształtuje się wyłącznie w powiązaniu z inną podmiotowością, która ją ustanawia. „Niektórzy żyją od pierwszego do pierwszego / Ja od trzymania za rękę. / Kim jestem, kiedy trzymam się umywalki”, „Jutro przećwiczymy bezwład w przedpokoju i w kuchni na twoim stole, / Będziemy uczyć mnie cierpienia / dając mi mocne klapsy” – zapisuje Jaworska w wierszu Erotyk niepełnosprawny. Jako motto do love crimes służy cytat z Małej apokalipsy Tadeusza Konwickiego – jakże znaczący – „Moje życie albo cudze. Najpewniej jakieś wymyślone. Ulepione z lektur, niespełnień, starych filmów, niedokończonych rojeń”.
Jaworska kreuje jednak w domowym uniwersum demiurżkę, która zarządza rolami i przetworzeniami, w każdym razie jest przeciwwagą dla biernej i atrapowej rzeczywistości. O ile patronami tej pierwszej mogą być Bolesław Leśmian, Bruno Schulz i Stanisław Grochowiak, o tyle drugą rządzi równocześnie tragiczna ironia – przypominająca tę charakterystyczną dla Rafała Wojaczka – i czuła rozwaga, taka jak w twórczości Haliny Poświatowskiej. Autorka zapisuje: „Wymyśliłam ciebie na potrzeby filmu”, „Mam teraz serce ze stali / Nikt się nie przedostanie”, „Dzisiaj późnym popołudniem / zabiłam wszystko, / co żyło w moim pokoju”, „Wczoraj dowiedziałam się, / że mam chore serce. / Myślałam, że to w przenośni – / z miłości. / A lekarz mówi, / że to organ – / mięsień. / I nie wytrzyma więcej”. Warto także przytoczyć fragment wiersza z debiutanckiego tomu; w tekście tym wpływ Wojaczka jest szczególnie zauważalny:
Ja – matka. Matka
na wpół naga
na dziale męskim
w rozmiarze S.
Matka rozkoszna leżąca.
Matka promienna w kluskach leniwych
ociekająca masłem i cukrem.
Matka przybita do krzyża w kuchni.
Matka pod krzyżem w sypialni
[…] Matka uniwersalna w swym bycie.
Ta nieustanna walka o podmiotowość, o samostanowienie w labiryncie masek, ról, kostiumów i rekwizytów, ten nieustający performance, czasem realizowany wprost (z ducha Bergmanowski), częściej subtelny, ledwie zaznaczający, że nie możemy być do końca pewni charakteru i formy naszej komunikacji – wcale nie oznaczają emancypacji. Przede wszystkim dlatego, że siła tego rodzaju przetworzeń (tischnerowskiej „sarmackiej melancholii” czy może pewnego rodzaju dostojeństwa tkwiącego w celebracji choroby: „miłość to choroba”, „orzeczenie: miłość z przemieszczeniem”, „kiedy mówię kocham – mieszka we mnie jakiś idiota”) jest zbyt przemożna, żeby nad nią zapanować i usunąć ją z horyzontu doświadczenia.
Do butów wsypuję piasek z pustyni
Tom Pustynia zajmuje dosyć szczególną pozycję w „pięcioksięgu” Sylwii Jaworskiej. Poetka na pewien czas porzuca realizm sytuacyjny, relacyjny, tożsamościowy i wiąże ze sobą dwa obszary: ekologiczny (w okresie pisania wierszy aktywnie walczy o zachowanie dzikiego charakteru Pustyni Błędowskiej) i biograficzny, ponieważ z większą niż zazwyczaj uwagą portretuje lokalność (chociaż często są to po prostu portrety trumienne). Ten gest – tematyzujący i metaforyzujący – powtórzy zresztą w Kąpielach falistych… Pustynia jest zarówno geologicznym, jak i przyrodniczym fenomenem, elementem biografii („pamiętamy ją z dzieciństwa”, co oznacza również: tracimy ją od dzieciństwa), a także przestrzenią symboliczną, formacyjną i mitologiczną. Walka o pustynię w jej naturalnych i dzikich obszarach jest również walką o dzikość samą w sobie, o ten moment, w którym relacje z naturą były pełne lub prawie pełne, instynktowność i intuicyjność wystarczały, żeby rozeznać kierunki, i nawet czas płynął inaczej. Jaworska zapisuje: „Nigdy tak bardzo nie byłam ginącym gatunkiem dzikiego stworzenia”.
Pustynia jest miejscem powrotu do momentu nierozdzielenia. „Nie-być-tym-czym-się-jest to cierpieć na nieznośne rozdwojenie, to żyć ze świadomością upadku własnego, to tęsknić nieustannie do doskonałej identyfikacji, której życie fizyczne, wystawione na zagładę, życie w czasie żadną miarą nie może zapewnić” – pisał Leszek Kołakowski.
„Pustynia była ukojeniem”, przypomina Jaworska. Była piaskiem na parapecie w domu matki, zanim powstały bloki. Rodzajem widmowych nici łączących z dzieciństwem/dziedzictwem („włóczęgi po gorącym piasku / w poszukiwaniu straconego czasu”), alternatywą dla odległych wakacji nad morzem. Miejscem formującym wrażliwość – również tę religijną, ponieważ w tym tomie jest wiele odwołań właśnie do doświadczenia religijnego. Czasem mam wrażenie, że Jaworska poszukuje swojej Sketis, swojej pustelni (jedno z tego rodzaju miejsc odosobnienia poetka wielokrotnie odwiedzała i ciągle do niego wraca – to pustelnia błogosławionej Salomei w Grodzisku pod Ojcowem; pojawia się między innymi w materiałach wizualnych w Pustyni oraz w wierszu Męczeństwo z tomu love crimes), żeby napisać własne apoftegmaty. Świeckie lub nawet religijne, to nie ma znaczenia, ponieważ gra o tożsamość toczy się w różnych obszarach.

Pustynia ma przynajmniej kilka wymiarów – zauważył w swoim tekście Ironia i gruzy Michał Piętniewicz – jest to pustynia aksjologiczna, duchowa, pustynia społecznego „my” oraz pustynia relacji międzyludzkich. Ciekawe, że na tej pustyni czy pobojowisku znajduje się jakaś oaza indywidualnego „ja”, które broni się przed owym napierającym i niedobrym światem, ukazując bezpieczny, ale jednocześnie silny indywidualny mikrokosmos.
„Czym jest choroba, jeśli nie stanem odcięcia od natury?” – pytał Tomasz Mann w eseju Goethe i Tołstoj – przyczynki do problemu humanizmu. Czytelnik mniej uważny być może nie wychwyci ironii i napięcia w doświadczeniu religijnym podmiotki wierszy Jaworskiej, uznając je – owo tołstojowskie „uczucie krzyża” i jezuicką (Naphta) emancypację przez chrześcijańskie cierpienie – za oczywiste remedium. Nie da się jednak ukryć faktu, że poetka mówi i myśli o chorobie właśnie jak Naphta, choć w oczywisty sposób próbuje mylić tropy.
Po zdjęciu z krzyża i rentgena teraz chciałabym wreszcie zasnąć
„Jest wstępna diagnoza / Czas się pakować / Jadę do sanatorium dla nerwowo chorych”. Skoro na chwilę wtargnęliśmy do powieściowego Berghofu w Davos, a na kartach dwóch tomów Jaworskiej pojawiają się nawet zdjęcia rentgenowskie kręgosłupa, warto zapytać właśnie o to doświadczenie – jak najgłębiej fizyczne i biologiczne, ale również formujące i symboliczne (tak jak pustynia), wiążące Jaworską równie szybko z Mannem, jak z Schulzem (skojarzenie z Wojaczkiem w tym wypadku byłoby raczej jedynie tytularne).
Figura sanatorium pojawia się już w debiucie Jaworskiej – i właśnie do debiutu autorka nawiązuje w pierwszym wierszu z tomu Kąpiele faliste dla osób żyjących nerwami. „W stopniach mierzą nam kręgosłupy / Nikt nie chce być matką, / Nikt nie chce być kaleką” – zapisuje. Widać w tym fragmencie (i w wielu innych) owe przenikania znaczeń przez figury. Widać pewne punkty styczności: tożsamość, pozycjonowanie kobiecego doświadczenia przez kulturę i religię, w końcu prawdziwy obraz tego doświadczenia, stojący w sprzeczności z poprzednimi; widać przenikanie tego, co materialne (biograficzne) i symboliczne.

Sanatorium Jaworskiej w oczywisty sposób nawiązuje do chorób ciała (kręgosłup, narządy ruchu i narządy zmysłów), ale również do chorób duszy – jest przecież przeznaczone dla osób cierpiących na nerwy (może nawet: „żyjących nerwami”). To doświadczenie porzucenia i utraty („od dziecka porzucana w pięknych miejscach”), lęku („ataki paniki na wspomnienie ciepła po nikim”), niemniej złamania dotyczą również tkanek miękkich: „z niepełnosprawnej myśli [rodzi się poeta]”, „W miłości uzyskałam pierwszy stopień niepełnosprawności”, „Przy tobie wiem, że te słowa o umieraniu miłości są chore”, „Powrót w stanie zapalnym do siebie samych”. W sanatorium/uzdrowisku jest także miejsce dla osób „ukąszonych przez historię”, dla osób mających za sobą przeżycia posttraumatyczne: przecież w drugiej części tomu Jaworska zupełnie nieoczekiwanie wprowadza temat wojenny i okupacyjny. O doświadczeniu wojny pisze wprost, ale również wciąga wojenne motywy w obszar subtelnej ironii i scenicznej (znów) konwencji. „Jadę do sanatorium dla nerwowo chorych / Pochodzę z miejsc, których trzeba się strzec”. Zestaw zabiegów oferowany przez uzdrowisko, symbolicznie zarządzane to przez doktora Gotarda, to znów radcę Berensa, jest standardowy: kąpiele i koncerty, prysznic, sen albo odpoczynek na tarasie, czasem coś poważniejszego – jakiś wlew, dawka eukodalu, nawet elektrowstrząsy czy lobotomia. Im bardziej jednak zagłębiamy się w labiryntach gmaszyska/idei, tym większe czujemy rozczarowanie (zupełnie jak Schulzowy Józef, do którego zaczyna docierać, że zmajstrowany czas produkuje wyłącznie ludzkie pałuby, a nie pełnowartościowe życie; zupełnie jak Hans Castorp, uświadamiający sobie, że nigdy żywy nie opuści Berghofu; może nawet jak pacjenci Lemowskiego szpitala przemienienia, traktujący akcję „T4” jak nową, interesującą formę rozrywki). Nic w tej przestrzeni – biograficznej czy symbolicznej – nie jest takie, jakie się wydaje. Czas nie jest pełnowartościowy, choroba nie jest usprawiedliwieniem ani schronieniem (ani nawet karą za grzechy). Obrazy i opowieści wojenne nie do końca wciągają nas w wojenną zawieruchę – i odwrotnie: historia współczesna, świecka i cywilna, nagle ubiera się w militarną metaforykę. Nawet szwajcarski Berghof może okazać się Berghofem bawarskim, zwłaszcza że oba miejsca nazywane są „górą”. Objawy chorobowe niby są znajome, lecz mimo to nie znajdziemy ich w żadnym ICD-10. Nie wiadomo nawet, czy ironia, której Jaworska używa jako swoistego zabiegu leczniczego, uzdrowi choć cząstkę nas samych – ową cząstkę oporną na inne formy terapii. Trudno powiedzieć, czy horrorowa konwencja, w której Jaworska realizuje pewne narracje, przestraszy nas bardziej niż nasz podstawowy egzystencjalny trómos. Przypuszczam, że nie. Dlatego jest zupełnie prawdopodobne, że całe to leczenie i uzdrawianie to kolejna fikcja i że „wrócimy do siebie w stanach zapalnych”. Być może zatem, jeśli weszliśmy do sanatorium chorzy, równie chorzy z niego wrócimy.