Ornament to druga książka kolumbijskiego autora Juana Cárdenasa wydana w języku polskim, to jednak nie znaczy, że wiemy już, czego się po tym autorze można spodziewać. Pod koniec ubiegłego roku ukazał się polski przekład jego późniejszej (2017) książki, Diabła z prowincji (tłum. Katarzyna Okrasko). Jest to opowieść z cyklu „bohater wraca w rodzinne strony”, ale bardziej duszna i dziwaczna, niż zdarza się to zwykle w przypadku tego rodzaju historii. Mało konkretne określenie „dziwaczna” można by zresztą z powodzeniem wykorzystać także do opisu świeżo opublikowanej po polsku mikropowieści Ornament – również przetłumaczonej przez Katarzynę Okrasko – a w oryginale wydanej wcześniej niż wspomniany Diabeł z prowincji, bo w 2015 roku.
Punkt wyjścia książki jest taki: naukowiec pracuje nad zsyntezowaniem nowego narkotyku; w tym celu podaje substancję czterem ochotniczkom, które następnie bada. Trzy z nich zasypiają od razu, a jedna – nazywana numerem 4 – wygłasza spontaniczne monologi, które brzmią jak opisy niepokojących snów. Jest też w tej historii żona naukowca, uzależniona od kokainy artystka, przygotowująca się do pierwszej od dłuższego czasu wystawy w mieście, w którym rozgrywa się akcja Ornamentu (czyli z dużym prawdopodobieństwem w Bogocie). Naukowiec na wernisaż przyprowadza ochotniczkę numer 4, małżeństwo rozpoczyna z nią romans, obie kobiety uzależniają się od nowego narkotyku. Pewnego dnia romans się kończy, numer 4 znika, narrator bezskutecznie próbuje ją odszukać.
Najważniejszy w powieści jest zdecydowanie narkotyk, którego oficjalna nazwa nie pojawia się w książce. Wiemy jednak, że są to tabletki, które na ulicach określa się różnie i zwykle pieszczotliwie: muszelki, pieseczki, cimcirimki, tościki, karaluszki, chipsiki golden, trójkąciki, raspinki, cziripiorki lub motylki. To właśnie ta substancja wyznacza nie tylko horyzont refleksji pierwszoosobowego narratora, ale także relacje społeczne, zarówno na węższym, jak i na szerszym planie. Jest towarem i lekarstwem, a przynajmniej tak do pewnego stopnia można opisać jej działanie po tym, jak naukowiec poprawia jej formułę; nie chodzi bowiem oczywiście o to, by po zażyciu tabletki spać. „Kiedy jesteś smutny, rozwesela. Kiedy jesteś zbyt euforyczny, uspokaja cię, kiedy brakuje ci energii, daje ci ją” – tak opisuje wówczas efekt substancji numer 4.
Gdy „poziom dobrostanu zapewniany przez narkotyk okazuje się wystarczający”, substancja trafia na rynek. I z miejsca staje się hitem. Naukowiec chełpi się swoim dziełem, zaczyna się uważać za artystę. W pewnym momencie deklaruje:
A jeśli to prawda, że mój nowy narkotyk sprzedaje się niezależnie od klasy, siły nabywczej czy poziomu wykształcenia konsumentek, oznacza to, że możliwa jest demokracja oparta na konsumpcji. Tego wydaje się dowodzić moje nowe dzieło, feministyczne, równościowe. Bo moja sztuka, w przeciwieństwie do sztuki mojej żony, nie jest przeznaczona tylko dla oświeconej elity. Moja sztuka jest dla wszystkich, dla każdego, nie trzeba wiedzieć nic wcześniej, nie wymaga interpretatorów władających hermetycznym językiem, żadnej liturgii. Jedyną przestrzenią, która ją legitymuje jest rynek, a właściwie rynek i ciało.
Nie zdradziłam jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy: otóż substancja ta działa wyłącznie na kobiety, poziom testosteronu występujący u mężczyzn ją neutralizuje. To bardzo ważne, i to z dwóch powodów. Po pierwsze: za sprawą tych tabletek wybuchają zamieszki. Bandy kobiet zaczynają napadać na dostawców, sytuację próbują rozwiązać gangi, wskutek czego zabijają kilkanaście kobiet, na scenę wkracza policja, a nad pogrążającym się w coraz większym chaosie miastem krążą śmigłowce. Po drugie: narkotyk to syntetyk na bazie kwiatu Datura, którego ekstatyczne działanie zaobserwowano w Ornamencie wśród robiących mydło kobiet ze wsi. Datura to nic innego niż bieluń, w kulturze europejskiej wchodzący w skład – obok belladony i lulka czarnego – tak zwanej maści czarownic, za sprawą której czarownice miały latać, to znaczy oddzielać się od ciała. Związek bielunia z prześladowaniami kobiet jest więc silny i liczy sobie setki lat. Może i nie wszyscy badacze wskazują mizoginizm jako przyczynę polowań na czarownice, ale w wyczerpującej analizie problemu nie da się tego aspektu pominąć. Tym bardziej w Ornamencie nie da się go zignorować, zwłaszcza że większą część historii poznajemy z perspektywy pierwszoosobowego narratora, który nie przebiera w słowach, opisując choćby brzydotę jednej z biorących udział w eksperymencie ochotniczek, jej nieudane operacje plastyczne i groteskowe dążenia do piękna rozumiane jako próba sprostania jakimś ideałom. Można zresztą odnieść wrażenie, że mężczyźni i kobiety są w przestrzeni powieści bardziej od siebie oddaleni niż para rottweilerów i para małp – konkretnie czepiaków – które zatrudnione zostały do chronienia laboratorium. „Jedyną nowością jest to, że małpy i psy się dogadują” – mówi w pewnym momencie narrator i trudno byłoby powiedzieć coś podobnego o obecnych w powieści mężczyznach i kobietach, choć mają romanse i uprawiają seks. W rezultacie wydawać się więc może, że dzieło, które narrator nazywa feministycznym i równościowym, w rzeczywistości ma na celu uśpienie czujności kobiet przez zapewnienie im dokładnie tego, czego akurat potrzebują – a ostatecznie ma prowadzić do ich pacyfikacji. Nie przewidziano jednak, jak to często bywa, że skutek może być odwrotny do oczekiwanego.
Warto zapewne wyjaśnić tytuł książki, a może raczej pozwolić sobie skapitulować przy tej próbie. Cárdenas w jednej z rozmów[1] opowiada o tym, skąd wziął się pomysł na tę historię. Pisarz po szesnastu latach spędzonych w Hiszpanii wrócił do Kolumbii. Architektura Bogoty poraziła go – uznał, że ma do czynienia ze specyficzną latynoamerykańską odmianą modernizmu, w której nowe miesza się ze starym, często chaotycznie i bezładnie. Odzwierciedleniem tej obserwacji w Ornamencie może być laboratorium, w którym pracuje naukowiec – to poddana rewitalizacji kolonialna hacjenda, o której w materiałach sponsorowanych pisano by na pewno, że „łączy tradycję z nowoczesnością”. Na ogrodzonym płotem pod napięciem terenie, strzeżonym przez system elektroniczny, psy i małpy, rośnie także las sosnowy, jest romantyczna fontanna i ogród, po którym naukowiec wielokrotnie przechadza się z numerem 4.
Książka nieprzypadkowo zaczyna się od motta z Ornamentu i zbrodni Adolfa Loosa. W tym swego czasu głośnym i kontrowersyjnym eseju austriacki protomodernistyczny architekt opowiada się przeciwko ornamentowi i dominującemu wówczas stylowi art déco. „O wielkości naszej epoki świadczy to, że nie była zdolna stworzyć nowego ornamentu. Zwyciężyliśmy nad ornamentem. Zapanowaliśmy nad sobą do tego stopnia, że nie ma już ornamentów” – pisze Loos. Trudno to jednak powiedzieć o rzeczywistości powieści, w której ornamenty pojawiają się co i rusz. Część z nich narrator uznaje za przejaw drążącego miasto narcobaroku. „[N]ie znoszę tych esów-floresów, ozdóbek i przeładowanego stylu, a już najbardziej obrazów archaniołów i świętych. Boję się ich […] przede wszystkim dlatego, że takie rzeczy podobały się narcos z lat osiemdziesiątych” – mówi.
Książka nieprzypadkowo zawiera także drugie motto, tym razem z kolumbijskiego poety Leóna de Greiffa, który, w przeciwieństwie do Loosa, lubił wszystko to, co w poezji można nazwać mianem ornamentu. Jeszcze przed pierwszym zdaniem właściwej książki pojawia się więc niejednoznaczne napięcie, które będzie obecne w Ornamencie aż do końca. Napięcie między specyficznie rozumianym minimalizmem a horror vacui ma tu zresztą także odcień społeczny i klasowy, a pewnie nie tylko taki, bo tytułowego ornamentu zdecydowanie nie da się sprowadzić do jednej konkretnej rzeczy.

Ornament to powieść mała, liczy raptem sto dwadzieścia stron, ale na pewno nie jest to powieść prosta. Wraz z rozwojem akcji intensyfikują się jej duszny klimat i napięcie towarzyszące każdej scenie. Na pierwszy plan wysuwa się wspomniana dziwaczność – im większą część świata przedstawionego zagarnia narkotyk, tym bardziej zagęszcza się atmosfera. Podczas gdy na początku senne monologi wygłaszała tylko numer 4, pod koniec wydaje się, że podobny stan ogarnia już wszystkich bohaterów. I to do tego stopnia, że trudno już powiedzieć, do kogo należy ręka, do kogo noga, do kogo głowa. Koniec powieści zdecydowanie przychodzi niespodziewanie i początkowo może wywołać konfuzję czytelniczki (zaświadczam, że tak było w moim przypadku). Autorowi nie zależy jednak na tradycyjnym rozwiązaniu akcji, dobrotliwym opowiedzeniu osobom czytającym o tym, jak się to w zasadzie wszystko skończyło, zamknięciu wszystkich wątków w sposób, który zwykło się uważać za satysfakcjonujący. Propozycja Cárdenasa jest znacznie radykalniejsza. Docierając do końca, można zauważyć, że autor celowo wraca do różnych motywów, tworzy znaczące paralele (tachykardia żony i tachykardia narratora; senne monologi ochotniczki numer 4 po zażyciu narkotyku i coraz dziwaczniejsze sny narratora; chęć zamazania graffiti i zasłonięte świętymi obrazkami petroglify). Choć motywy występujące w Ornamencie składają się jak puzzle, to ostatecznie nie tworzą żadnego spójnego obrazu. To raczej trudna układanka, przeznaczona dla osób, które już niejedno pudełko ułożyły i które niełatwo zniechęcić: puzzle całe czarne, gradientowe albo w kolorach dopiero syntezowanych w jakichś chronionych przez psy i małpy laboratoriach. A może to wcale nie są puzzle?
[1] Rozmowa dostępna jest online: https://vimeo.com/422637209 [dostęp: 9.08.2025].