Przed sześcioma laty na moment otworzyły się dla polskich czytelników drzwi do twórczości Césara Airy, jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy argentyńskich. Wszystko za sprawą tomu Trzy opowieści (2019), zawierającego charakterystyczną dla Airy formę prozatorską w potrójnej odsłonie: rodzaj długiej noweli (a może raczej krótkiej powieści?), która swobodnie balansuje między realizmem a fantasmagorią i poetyką śnienia, między konwencjami występującymi w literaturze artystycznej i popkulturze, wreszcie – między rzeczywistością a rozbudowaną, ucieleśnioną metaforą. Mówiąc nieco ściślej: Trzy opowieści w świetnym przekładzie Tomasza Pindla okazały się kompletnym wariactwem, ale należącym do kategorii tego rodzaju wariactw, w wypadku których autor kontroluje każde słowo. W prozie Airy nie występuje – bo nie ma takiej potrzeby – podział na rzeczy i zdarzenia zaistniałe oraz te jedynie wyimaginowane, potencjalne, możliwe tylko, by tak rzec po schulzowsku, w bocznej, zagubionej odnodze czasu. Czytelnik zaś nigdy nie ma pewności, w jakiej części labiryntu się aktualnie znajduje, na skrzyżowaniu jakich zwalczających się wzajemnie relacji. Z jednej sceny w lodziarni (Jak zostałam zakonnicą) Aira wywodzi niepokojącą historię o dojrzewaniu, tożsamości i zemście. Z półsennych majaków nie w pełni obudzonego narratora (Płacz) – rzecz o samotności, depresyjnym lęku i obsesyjnej wyobraźni, kreującej całe wewnętrzne światy. Z przelotnego ulicznego spotkania (Dowód) – anarchistyczny wybuch wściekłości i agresji, jakby nagle w zaułkach argentyńskiego miasta wyzwoliła się negatywna energia gromadzona zbiorowo całymi latami.
Drzwi otworzyły się – i zamknęły. Były zamknięte aż do teraz. Aira (spekuluje się o literackim Noblu dla niego) powraca, tym razem w znakomitym przekładzie Barbary Jaroszuk. Jednak książka, o której mowa, niespełna stustronicowy Epizod z życia malarza podróżnika, jest inna: statyczna, stonowana, wręcz chłodna. Paradokumentalna (choć, jak już było wspomniane, w twórczości Airy prawdą może być to, co wygląda na zmyślenie, i odwrotnie: zmyślenie może okazać się faktem). Forma koresponduje tu z treścią: chodzi o zwięzłą relację z podróży pewnego malarza naturalisty po Chile i Argentynie w latach 30. XIX wieku – a konkretnie o tytułowy „epizod”, który autor stara się zrekonstruować. Ale czy można zrekonstruować coś, co się nigdy nie zdarzyło? Co – ewentualnie – zaistniało jako epifenomen w płacie czołowym mózgu Césara Airy?

Zacznijmy od wspomnianego naturalisty. Johann Moritz Rugendas (1802–1858) to postać autentyczna – niemiecki (ściślej: bawarsko-pruski) malarz wywodzący się z rodu od pokoleń trudniącego się tą profesją. Rugendas, zainspirowany ideami Alexandra von Humboldta, poświęcił swą karierę katalogowaniu osobliwości Nowego Świata za pomocą pędzla i szkicownika. Odkrywanie egzotyki zamorskich krain było wówczas w cenie; malarze odgrywali rolę podobną jak współcześni fotograficy – utrwalali na płótnie i papierze dziką przyrodę, pejzaże, różnorodność (i obcość) lokalnych zwyczajów. Rugendas, autor bestsellerowej albumowej książeczki Malownicza podróż przez Brazylię (tekst do niej zredagował pisarz Victor Aimé Huber), przedsięwziął dwie długoletnie wyprawy do Ameryki Południowej, które zaowocowały tysiącami prac olejnych i akwarelowych oraz grafik. W latach 1822–1825 przebywał w Brazylii, w latach 1831–1846 na Haiti, w Meksyku, potem w Chile, Argentynie, Peru i Boliwii. Dokumentował te podróże ikonograficznie na bieżąco.
Był malarzem rodzajowym. Jego rodzajem była fizjonomika przyrody, metoda wymyślona przez Humboldta […]. Artysta geograf musiał uchwycić „fizjonomię” krajobrazu […], rozpoznając jego cechy charakterystyczne, „fizjonomiczne”, co było możliwe dzięki gruntownym studiom natury.
– tak w zmyślnie akademickim stylu opisuje sztukę uprawianą przez Rugendasa narrator Epizodu…
Przemyślane rozmieszczenie elementów fizjonomicznych na obrazie przekazywało wrażliwości obserwatora sumę informacji, cechy nie pojedyncze, lecz usystematyzowane w celu ich intuicyjnego pojęcia: chodziło o klimat, historię, obyczaje, gospodarkę, faunę, florę, rozkład opadów, kierunek wiatrów. […] Humboldtowski naturalista nie był botanikiem, lecz pejzażystą, malarzem procesów ogólnego życiowego wzrostu.
Są w tej koncepcji zarówno oświeceniowy encyklopedyzm, jak i podszyta idealizmem wiara w to, że pejzaż może holistycznie opowiadać świat (a przypuszczalnie tym samym go zawłaszczać).
W każdym razie w Epizodzie… Rugendas wraz z towarzyszem, malarzem Robertem Krausem, zjawia się na pograniczu chilijsko-argentyńskim. Jest grudzień 1837 roku, obaj panowie postanawiają przemierzyć przełęcze Andów, „robiąc notatki i szkicując wszystko, co wpadnie im w oko”. W rezultacie naturalista przestaje być paroma linijkami tekstu w przypisie do akademickiego artykułu, a staje się bohaterem literackim wiedzionym pragnieniem, by zrozumieć i narysować świat, w którym się znalazł, świat nieogarnionego ogromu, lokujący się w pozaludzkiej skali. Wiemy – wynika to bardziej z praw narracji niż tych rządzących rzeczywistością – że coś się musi w tym groźnym pejzażu wydarzyć. I tak się dzieje.
Nie wchodząc w szczegóły (wejście w szczegóły byłoby złamaniem zasad; w prozie Airy ważny jest finał historii, nawet jeśli wiedzie ona w pole albo kończy z własnym ogonem w zębach), ujawnijmy: w wyniku pewnego wypadku dochodzi do zasadniczej rekonfiguracji. Tyle że to nie pejzaż jej ulega, poddawszy się woli artysty wtłaczającego malowane obiekty w znane sobie schematy – rekonfiguruje się sam artysta. Racjonalistyczne postulaty „fizjonomiki przyrody” nie działają w nieznanym i nienazwanym bezmiarze Nowego Świata: potrzebna jest katastrofa i potrzebny jest rozbitek ocalały z tej katastrofy, który wszystko będzie musiał poskładać w sobie od podstaw, począwszy od samego sposobu patrzenia. I Aira do takiej katastrofy swojego bohatera doprowadza; najpierw jednak odrobinę z niego kpi, posługując się suchym, ale podszytym ironią językiem:
Inną cechą szczególną [Mendozy, miasta, do którego dotarli Rugendas i Krause – P.K.] było to, że wszystkie budynki, w centrum i na obrzeżach, wydawały się nowe: i nie bez kozery, jako że wstrząsy sejsmiczne co pięć lat gwarantowały odnowę wszystkiego, co wzniósł człowiek. […] Rugendas z chęcią namalowałby trzęsienie ziemi, dowiedział się jednak, że planetarny kalendarz mu nie sprzyja.
W tej książce nie do końca wiadomo, które zdanie okaże się kluczowe, a które nieistotne: akcenty rozłożone są równo. Gdyby dało się Epizodem… potrząsnąć jak dziecięcym kalejdoskopem, nowy układ fraz byłby już całkiem inny. W owej niby-losowej beznamiętności, w tym zrównaniu spraw ludzkich, roślinnych, zwierzęcych i tektonicznych, tkwi potężne napięcie.
Tak czy owak, ta apokryficzna, niespieszna, medytacyjna powieść o ponownych narodzinach (niezupełnie w takim ciele, jakiego by się człowiek po takiej osobliwej reinkarnacji spodziewał), o granicach i głodzie poznania, o doznaniu obcości, która okazuje się nadspodziewanie bliska, o pożytkach i przykrościach wynikających z bycia potworem (tyle ostatecznie mogę powiedzieć o wypadku Rugendasa), wreszcie – o konstruktywnej klęsce rozumu bliska jest w tonacji wspaniałemu Pasierbowi Juana José Saera (wydanie polskie w tłumaczeniu Barbary Jaroszuk, Warszawa: ArtRage, 2024), bardziej nawet niż nowelom z Trzech opowieści samego Airy. Jest to jednak rzecz dalece mniej ponura niż Pasierb. W pewnym sensie katastrofie zachodniego umysłu w konfrontacji z argentyńskim interiorem towarzyszy tu swego rodzaju dadaistyczny optymizm.