Publicyści podejmujący temat kryzysu męskości nierzadko serwują nam wiwisekcję przegrywa teoretycznego, osadzonego w tak zwanej manosferze. Może on wprawdzie być użytecznym modelem w procesie analizowania przyczyn i skutków wspomnianego zjawiska, ale jednocześnie jest całkowicie pozbawiony potencjału literackiego. A szkoda, bo właśnie dzięki temu potencjałowi istnieje szansa, by owego przegrywa nie tylko zrozumieć, lecz przede wszystkim – wcale nie żartuję – spojrzeć na niego z czułością.
Kreskówkowe produkcje emitowane przez Cartoon Network i Fox Kids oswoiły nas z figurą sympatycznego losera – nieszkodliwego fajtłapy. Nie wchodzi on w drogę nikomu oprócz głównego złola pragnącego przejąć władzę nad światem albo szkolnego oprycha, od którego regularnie obrywa po lekcjach. Nie mamy nic przeciwko takiemu bohaterowi. Kibicujemy mu, nawet jeśli, najczęściej na skutek komicznego przypadku, demoluje on pół przedmieścia zamieszkanego przez zakredytowanych do granic możliwości przedstawicieli klasy średniej.
Tymczasem publicyści alarmują, że trwa kryzys męskości, a wraz z nim na horyzoncie objawia się przegryw mniej sympatyczny, bo rzeczywisty. Ma nie tylko konta w mediach społecznościowych, na Wykopie i 4chanie, ale także prawa wyborcze. Jest więc polityczny i dyskursywny. Coraz częściej pojawia się pytanie: czy możemy coś z nim zrobić? A może należałoby zapytać inaczej: jakim językiem o nim mówić?
Odpowiedź może przynieść lektura opublikowanego przez wydawnictwo Nisza debiutu Tomka Gromadki (PP i pp). Przygody Pitera i pępowinowego psa. Od razu trzeba podkreślić, że autor nie dąży do poszukiwania systemowych rozwiązań problemów współczesnego mężczyzny ani do formułowania pogłębionej refleksji nad jego kondycją. Celem Gromadki nie jest bowiem diagnoza, lecz literacki eksperyment: opowiedzenie o dramatycznych historiach, rodzinnych traumach i toksycznych relacjach – źródłach porażki bohaterów – językiem bliskim poetyce surrealistycznej kreskówki. Czy w ten sposób nie odbierze się im jednak powagi? Odpowiedź, zaszyfrowana w absurdalnej narracji, wydaje się jednoznaczna: tylko tak można wydobyć ich prawdziwy ciężar; przerysowanie i groteska pozwalają uchwycić istotę doświadczenia, której nie odda naturalistyczne przedstawienie.

Gromadka wrzuca bohaterów i ich traumy w surrealistyczny wir rodem z animowanego serialu dla dorosłych Big Mouth. Celem autora jest przypomnienie czytelnikowi elementarnej prawdy: każdy potrzebuje bliskości, wsparcia i wspólnoty. Prawda ta odsłaniana jest stopniowo – w toku nierzeczywistych zdarzeń i w niepokojących monologach wewnętrznych, w których wybrzmiewają pokoleniowe traumy, doznane krzywdy i niezaspokojone pragnienia.
Groteska jest obecna w opowieści już od pierwszej sceny, czyli od porodu psa. Rozwarcie – zaledwie półmilimetrowe – okazuje się wystarczające, by Piter, samotny i straumatyzowany mężczyzna, w bólach, lecz bez większych komplikacji, urodził w łazience-wysypisku swojego nieoczekiwanego towarzysza. Choć poród kończy się pomyślnie, szybko przychodzi rozczarowanie. Piter marzył bowiem o „zwykłym przyjacielu, takim do wyłażenia na dwór i wpadania do miejsc”1, tymczasem z perspektywy bohatera pies nie ma nawet potencjału, by stać się kumplem. Zamiast przyjaźni pozostaje uciążliwa pępowina – fizyczna, łącząca Pitera z psem Zapaszkiem, i symboliczna, utrudniająca mężczyźnie odcięcie się od toksycznych matki i babci.
Żaden poród nie może obyć się bez gratulacji i laudacji na cześć osoby życiodawczej. Wspólnota sąsiedzka – między innymi Olbrzym Andrzej, Czarodziejka Agnieszka i Android Maciej – jako pierwsi spieszą z wyrazami uznania i radości. Oni bodaj najlepiej wiedzą, że Piter potrzebuje towarzystwa, niejednokrotnie słyszeli bowiem „trud samotnego mieszkania, przeciągłe krzyki po przedawkowaniu alkoholu i marihuany, bębnienie z tętnic w rury do mieszkań przyjmujących cierpienie lokatora jako cierpienie kamienicy”2. Mimo że bohater nierzadko zakłócał ciszę nocną i nie przestrzegał dobrych praktyk sąsiedzkiej koegzystencji, przywołane postaci deklarują: „przydeptywaliśmy na to ucho, rozumiejąc beznadziejne położenie współczesnego mężczyzny”3.
Z tym cnotliwym zapewnieniem związane są dobrze znane diagnozy źródeł porażki Pitera („Koleżanki wykształciły się, ochajtnęły, rozkwitły, a Pan został taki sam, niemrawy, nieruchawy, klops”)4 oraz równie przewidywalne remedia („Gdyby chociaż była w Panu otwartość na eksperymenty z innymi wyizolowanymi facetami w atmosferze ciepła i czułości”)5, które na szczęście szybko zostają zastąpione rozbuchaną opowieścią o zagubionych bohaterach wyruszających w absurdalną podróż do źródeł własnych traum, fobii i krzywd. Podróż ta pozwala nie tylko zrozumieć wspomnianą wcześniej prostą prawdę, ale również – co ważniejsze – odkryć jej praktyczne zastosowanie.
Szczególnie interesujący jest sposób, w jaki Gromadka psychologizuje swoje postaci. Piter deklaruje, że nie kocha kobiet, ale to wyznanie poprzedza opowieść o trudnym dzieciństwie – o życiu z toksycznymi matką i babką oraz o nieobecnym ojcu, który uciekł od syna i żony aż na Księżyc. Ten porządek wydaje się nieprzypadkowy: autor kieruje uwagę czytelnika na źródło traum i krzywd, które – w przeciwieństwie do większości surrealistycznych sytuacji w książce – są całkowicie rzeczywiste. Każda z tych przerysowanych postaci została zraniona, każda nosi trwałe piętno. Piter doświadcza paraliżującego strachu, który uniemożliwia mu stworzenie jakiejkolwiek zdrowej relacji:
Masz się bać wszystkiego, co spotkasz, szczególnie tego, czego nie znasz. Wszystko, co pomyślisz, powinno być straszne. Masz czuć strach jak chorobę, przeżywać głęboko w rozdygotanych kościach, aż pękną. Nie możesz nic powiedzieć ze strachu, który porywa cię w głąb i knebluje w jelicie, przydusza, a jeśli piśniesz słówko, rozgniotę ci móżdżek, ptaszyno. Tak bym ujął to, co zostawił mi ojciec, zostawiając matkę, która zostawiła siebie i mnie6.
Podobne mechanizmy rządzą Franciszkiem – bohaterem rozdartym między czułością a agresją. Potrafi on rozdawać przytulenia, by za chwilę wymierzać ciosy. Sam mówi o sobie bez ogródek: „władzy nad innymi i upokarzania ich potrzebuję jak ty siku i kupę”7. Źródła tego głodu dominacji Gromadka lokuje w dzieciństwie bohatera, naznaczonym przez sprzeczne postawy dwóch dziadków:
Urodziły mnie ciosy, dziadek miał ciężką rękę, omijał rodziców i trafiał prosto we mnie. Drugi dziadek kochał i wspierał. Dziadek prześladowca pojawiał się nagle z porcją hartujących razów, którymi chciał utłuc mnie w stal. Drugi przytulał, chciał być pierwszy, ale pierwszy był przebiegły8.
Brutalność i opiekuńczość wpływają na Franciszka, czyniąc go postacią targaną sprzecznościami, a zarazem w jakiś sposób boleśnie wiarygodną.
Te opisy przeszłości i stanów wewnętrznych kontrastują ze sposobem prowadzenia całej reszty narracji. Jednym z najbardziej wyrazistych elementów książki jest bowiem język. Wypowiedzi bohaterów przybierają formę oderwanych od siebie, poszatkowanych i pełnych mikroeksplozji fraz, których na pozór nic ze sobą nie łączy. W książce nie mamy do czynienia z ciągłością dialogu, lecz ze strumieniem głosów, które się mijają, odbijane niczym piłeczki ping-ponga. Rozbicie to nie jest jednak pozbawioną głębszego znaczenia stylizacją, odzwierciedla bowiem kondycję bohaterów – ukazuje dezintegrację, fragmentaryzację języka i życia.
Ów brak ciągłości odpowiada brakowi bliskich relacji we wspólnocie. Jej członkowie nie rozmawiają ze sobą, lecz wypuszczają w przestrzeń słowa, jakby wrzucali je do wspólnego śmietnika świadomości. Z tych odłamków powstaje kolaż, który oddaje aktualny stan umysłu postaci funkcjonujących w nieustannie zmieniającej się, surrealistycznej rzeczywistości. Po każdej z wypowiedzi pojawia się albo monolog wewnętrzny postaci – dostarczający czytelnikowi szczegółowych informacji o jej przeszłości – albo opis wydarzeń, rozgrywających się w kreskówkowym tempie.
Warto jednak podkreślić, że ten zabieg formalny nie jest protezą komunikatywności. Wręcz przeciwnie – każda fraza wypowiadana przez bohaterów to balon emocjonalny wypuszczony w surrealistyczne uniwersum. Wypowiedzi postaci rezonują z poprzedzającymi je lub następującymi po nich monologami wewnętrznymi i retrospekcjami. Autor prowadzi więc z czytelnikiem grę na dwóch nieustannie przeplatających się poziomach: narracji, biegnącej w kreskówkowym tempie, i języka, który nie pozwala zapomnieć, że to, co oglądamy, nie jest animacją, lecz psychologicznym zapisem roztrzęsionych głosów.
Język Przygód Pitera… nie tyle opowiada historię, ile sam staje się rozedrganą od strachu, traumy i krzywdy historią. Fraza działa tu jak lustro psychiki bohaterów: niedokończone zdania i absurdalne riposty odsłaniają stan mentalny postaci i dopełniają obraz psychologicznych uwarunkowań ich postaw. Właśnie w tej strategii literackiej tkwi siła książki – nie w samej fabule, lecz w doświadczeniu języka. Dzięki takiej konstrukcji debiut Gromadki nie pretenduje do funkcji systemowych diagnoz ani gotowych rozwiązań. Jest natomiast odważnym literackim eksperymentem, który pozwala spojrzeć na figurę przegrywa przez pryzmat czułości i groteski. Autor pokazuje, że przegryw nie musi być wyłącznie figurą strachu czy politycznym straszakiem, ale może również stać się bohaterem opowieści, w której każdy z nas rozpozna własne lęki i pragnienia. To opowieść, która nie tyle diagnozuje świat, ile w groteskowy sposób uświadamia nam, że wbrew pozorom wszyscy potrzebujemy wspólnoty i czułości.
1 T. Gromadka, (PP i pp). Przygody Pitera i pępowinowego psa, Warszawa: Nisza, 2025, s. 11.
2 Tamże, s. 13.
3 Tamże.
4 Tamże, s. 14.
5 Tamże.
6 Tamże, s. 60.
7 Tamże, s. 53.
8 Tamże, s. 82.