Biografie, biografie, fantazje

1.

Wznowienie przez Państwowy Instytut Wydawniczy Dzikich Detektywów, przetłumaczonych przez Ninę Plutę i Tomasza Pindla, to świetna okazja, żeby napisać o pewnym chilijskim straceńcu.

Urodził się w biały dzień. Piał wtedy kogut, do Santiago nadciągał maj. Kiedy jego matka rodziła, sąsiedzi szeptali imię pana, a w pobliskiej dzielnicy odbywał się festyn.

No i jeden facio przebrał się tam za konia, a drugi wszczął bójkę o socjalistyczne przebudzenie Ameryki Południowej. Dwie ulice dalej pewna dziewczyna krytykowała niemłodego już wtedy Octavio Paza.

To wszystko mogło wyglądać podobnie.

Roberto Bolaño żył na planecie Ziemia pięćdziesiąt lat. Santiago, Cauquenes, Valparaíso, Quilpué, Viña del Mar, Los Angeles, Barcelona… i tak dalej. Umarł w 2003 roku. Pierwszą prozę napisał o kurach, jako sześciolatek. Potem tworzył wiersze, nowele, powieści o poetach, wichrzycielkach i Ameryce Łacińskiej. Dzisiaj jego 2666 to klasyk sprzedawany w seriach Vintage Classic, czy rankingach arcydzieł New Yorkera, a Dzicy detektywi są wznawiani na polskim rynku. Jego książki są nie tylko sprzedawane w wielu krajach, ale też pożyczane, kradzione i wysyłane sobie jako pdf – a to najczęściej oznacza, że autor jest kochany, a nie tylko kupowany.

2.

Ludzie czytający literaturę często dochodzą do wniosku, że życie jest zajebiście skomplikowane. Mnie to najbardziej uderzyło przy lekturze Karnetu balowego Roberto Bolaño, wydanego w Polsce przez Muzę, w tłumaczeniu Tomasza Pindla. To książka z błyszczącą, perwersyjnie piękną okładką z wielkim butem, któremu z pięty, zamiast obcasa, wyrasta świder wbity w bladą, ludzką dłoń.

Karnet balowy to emocjonalna i jednocześnie rozpisana na precyzyjne struktury opowieść, która zaczyna się tak:

Matka czytała nam Nerudę w Quilpué, w Cauquenes, w Los Angeles. 2. Jedną tylko książkę: Dwadzieścia wierszy o miłości i jedna pieśń rozpaczy, wydawnictwo Losada, Buenos Aires 1961. Na okładce narysowany portret Nerudy i informacja, że to wydanie okolicznościowe w związku z osiągnięciem miliona egzemplarzy nakładu. W 1961 sprzedano milion egzemplarzy Dwudziestu wierszy o miłości i jednej pieśni rozpaczy czy chodziło o wszystkie sprzedane książki Nerudy? Obawiam się, że to pierwsze, ale obie te możliwości wydają się niepokojące i już niebyłe. 3. Na drugiej stronie napisane są imiona i nazwiska mojej matki. Maria Victoria Avalos Flores. Być może powierzchowna obserwacja każe mi wbrew wszelkim pozorom sądzić, że to nie ona napisała tam swoje nazwisko. Nie jest to też pismo mojego ojca ani nikogo znajomego. Czyje zatem? Przyjrzawszy się uważnie temu zamazanemu podpisowi, muszę jednak przyznać, acz z rezerwą, że to jednak pismo mojej matki […].

Lubię czytać to opowiadanie, myśląc, że to po prostu biografia i coś więcej niż biografia, jakieś czyste życie, które umiem sobie przecież wyobrazić. Bo widać, że to precyzyjny, uporządkowany cyframi raport z losu kogoś, komu matka czytała Nerudę. Mogę w to wierzyć, cyfra po cyfrze.

Ktoś, komu matka czytała książki Pabla Nerudy, dorósł i na podstawie przenikających się między sobą, nadmiarowych lektur i zachłannie przeżywanych przeżyć, sfabrykował kilkaset fikcyjnych życiorysów.

Miał to do siebie, że tworzył kompulsywnie, chaotycznie, z wymyślonych biografii mutowały mu inne , jedne prawdziwsze od drugich. Jego Literatura faszystowska w obu Amerykach to kompendium trudnych wrażeń, z którymi Roberto Bolaño czuł, że musi się skonfrontować na poważnie, więc ubrał je w opowieści, fantazje, aluzje i przede wszystkim – biografie, łże-biografie, biografie biografii.

Bolaño pisze cudze życiorysy tak namiętnie, że trudno nie fantazjować o jego własnej egzystencji, smutnie i dziwnie autentycznej, zaśpiewanej mimochodem, pośród wielu różnych próz. Jednym z wielu fantazyjno-biograficznych okienek może być przywoływany już Karnet balowy (jako fantazyjno-biograficzny uważam fakt – traktowanie doświadczeń narratora jako czegoś, w czym kiedyś po uszy tkwił Roberto Bolaño:

[…] 56. Myślę o Beltranie Moralesie, myślę o Rodrigu Lirze, myślę o Mario Santiago, myślę o Reinaldzie Arenasie. Myślę o poetach zamordowanych na stołach tortur, zmarłych na AIDS, od przedawkowania, o tych wszystkich, którzy wierzyli w latynoski raj i zmarli w latynoskim piekle. Myślę o tych dziełach, które może pomogą lewicy wyjść z mogiły wstydu i nieefektywności. 57. Myślę o naszych próżnych spiczastych głowach i haniebnej śmierci Izaaka Babala. 58. Kiedy będę starszy, chcę być nerudystą w synergii. 59. Pytania przed snem. Dlaczego Nerudzie nie podobał się Kafka? Dlaczego Nerudzie nie podobał się Rilke? Dlaczego Nerudzie nie podobał się De Rokha? […]

[…] 66. Czy tak jak do krzyża, powinniśmy wrócić do Nerudy, na krwawiących kolanach, z podziurawionymi płucami, oczami pełnymi łez? 67. Kiedy nasze nazwiska nic nie będą znaczyć, jego imię będzie błyszczeć nadal, będzie unosić się nad wyimaginowaną literaturą zwaną „literaturą chilijską”. 68. Wszyscy poeci będą wówczas żyć w artystycznych komunach zwanych więzieniami lub zakładami dla obłąkanych. 69. Nasz wyimaginowany dom, nasz wspólny dom[1].

Karnet balowy to biografia kogoś, komu matka czytała Nerudę, a potem ten ktoś zaczął mówić jako „my” – lewica, pisarze, latynoamerykański lud. Autor Dzikich detektywów to uciekinier z chilijskiego 1973 roku, tułacz, życiopisarz, antyfaszysta. Przez jego „życiopisanie” rozumiem fascynację transmisją między fikcją a rzeczywistością, a także zauważalną obsesję na punkcie ludzkich losów, co wywołuje panoszące się po tej prozie, cudowne wrażenie umiłowania życia we wszelkich jego przejawach. Dlatego kolejne lektury produkowanych przez niego biografii to wspaniały zestaw witamin dla czytelników.

Dzicy detektywi to powieść, w której werteryczny dzienniczek i biografia poety przyjętego w szeregi bebechorealistów, przeobrażają się w spektakularną polifonię żywotów opowiadających o innych żywotach.

Świat zostaje wywołany przez Garcię Madero:

2 listopada – Zostałem serdecznie zaproszony do wstąpienia w szeregi bebechorealistów. Oczywiście zgodziłem się. Nie było ceremonii powitalnej. I dobrze. 3 listopada – Nie za bardzo wiem, na czym polega bebechorealizm […][2].

Bolaño pisze dziennik i na naszych oczach z dziecka przeobraża się w poetę bebechorealistę, czyli przede wszystkim zajmuje się swoim życiem i swoją lekturą, dba o żarliwość. Przejawia też niezdrową fascynację obszczymurskimi liderami grupy – złodziejami książek poszukującymi legendarnej Cesarei Tinajero. Są autorami wierszy, antologii, kłamstw, powiedzonek i planów zamachu na Octavio Paza.

Lupe, siostry Font, Pancho, Skóra Boska, oni i cała masa innych to „Meksykanie zagubieni w Meksyku”. Wszyscy w tej powieści chcą czegoś niemożliwego, mają zbyt duże oczekiwania wobec rzeczywistości, są zadłużeni u tego słynnego świruska z La Manchy.

Wszyscy też korzystają z bolañowych doświadczeń intensywnej lektury i ucieczki przed faszyzmem, wszyscy opowiadają żałosne i spektakularne zarazem losy innych donkichotów – Ulisesa Limy i Artura Belano. W logice monologujących życie parzy, świętość zawsze jest na wyciągnięcie ręki i zawsze jest coś do dodania. Język wchłania coraz to nowsze wtrącenia, wyliczenia, ciągi wrażeniowe i anegdoty nabudowywane na innych anegdotach. Im bardziej osoby opowiadające o przygodach bohaterów pokazują ich nieświętość i żałosność, tym bardziej odbieramy ich jako świętych – realizujących coś niemożliwego i trochę nieobecnych, zacofanych albo wystrzelonych w przyszłość.

To fragment relacji o podejściu Ulisesa Limy do książek. Mówi Simone Darrieux, na rue do Petites Ecuries w Paryżu, we wrześniu 1977:

[…] Specyficzny był to gość. Pisał na marginesach książek. Na szczęście ja mu nigdy żadnej nie pożyczyłam. Dlaczego? Bo nie lubię, jak ktoś mi bazgrze po książkach. I robił coś jeszcze bardziej szokującego niż pisanie po marginesach. Pewnie mi nie uwierzycie, ale on się kąpał z książką. Przysięgam. Czytał pod prysznicem. Że skąd wiem? Proste. Prawie wszystkie jego książki były wilgotne. Z początku myślałam, że to przez deszcz, Ulises lubił chodzić, rzadko kiedy jeździł metrem, przemierzał Paryż z jednego krańca na drugi, a kiedy tak chodził, to cały przemakał, bo nigdy się nie zatrzymywał, żeby przeczekać deszcz. Tak więc jego książki, w każdym razie te najczęściej czytane, zawsze były trochę pozaginane, jakby zesztywniałe, i sądziłam, że to od deszczu. Ale któregoś dnia zauważyłam, że wchodzi do łazienki z suchą książką i wychodzi z mokrą. Tego dnia moja ciekawość zwyciężyła dyskrecję. Podeszłam do niego i wyrwałam mu książkę. Nie tylko okładki były mokre, niektóre strony też, a zapiski na marginesach rozmazały się od wody, niektóre może nawet napisane w wodzie, i wtedy powiedziałam mu, Boże mój, nie wierzę, ty czytasz pod prysznicem!, zwariowałeś?, a on opowiedział, że nie może nic na to poradzić, że czyta tylko poezję, nie bardzo rozumiałam powód, dla którego podkreślał, że tylko poezję, wtedy nie rozumiałam, ale teraz rozumiem, chodziło mu o to, że czyta tylko dwie czy trzy stronny, a nie całą książkę, a wtedy zaczęłam się śmiać, rzuciłam się na kanapę i zwijałam ze śmiechu, a on też się zaczął śmiać, śmialiśmy się oboje dłuższą chwilę, już nie pamiętam, jak długo[3].

Taka jest to powieść. Ale też zupełnie inna.

Obok Ulisesa jest Arturo Belano. Jego można zobaczyć kinetycznie. Przemyka przez świat powieści, niemal się nie zatrzymuje. Poznał tysiące żarliwych osób, szuka Cesarei Tinajero – poetki założycielskiej dla bebechorealizmu.. To koleś, który coś goni i to może być tak, że goni, mówiąc poetycko, swoje milczenie. To „uśmiech po lobotomii”, ale też – smutna, choć radośnie pokonywana droga ku anihilacji pod słońcem Sonory, okrutnej pustyni (to nie spojler, to coś w rodzaju przepowiedni dla postaci).

3.

Roberto Bolaño ewidentnie był pisarzem opętanym możliwością stworzenia powieści tak wielkiej i strasznej, jak świat.

Czymś takim jest 2666, które określiłbym jako ciemną stronę stworzonego przez niego uniwersum. Jeśli Dzicy Detektywi są o żałosnym, ale wciąż radosnym gonieniu czegoś mniej lub bardziej określonego, to 2666 jest wstąpieniem przez literaturę do makabrycznego wymiaru rzeczywistości.

I tutaj pojawia się dwudziestowieczny oldschool. To coś, czego już nie ma, na co można spojrzeć jak na gadżet. Bolaño jest dwudziestowiecznym, chilijskim lewicowcem i jara się starymi kategoriami. Jest obcy jak Elvis czy Jezus, jak oni ma zamaszysty projekt, który niejednego by przerósł.

Chłopcy, pistolety, obciąganie, noże. A w motcie zostaje przywołany Malcolm Lowry i jego „nie” powiedziane zbawieniu Meksyku przez Chrystusa. U Bolaño wszyscy będą mieli obsesję na punkcie zbawienia siebie nawzajem i świata wokół. Podjarana ideą poświęcenia się banda postaci chce po swojemu wybawić literaturę, kontynent, a przede wszystkim – siebie, poprzez wywrotowy sposób bycia i własną definicje krzyża.

A obok krzyża jest w Dzikich detektywach matka. Wchodzimy w przestrzeń ten fikcji z emocjonalnością sieroty, którą jest piszący dziennik Garcia Madero. Chłopiec nie chce zostać prawnikiem tak, jak życzy sobie tego jego wujek. Zostaje więc wciągnięty przez bebechorealistów w sensacyjno-literacką aferę. To oni go przygarniają, a jedynym warunkiem ich uczucia jest jego miłość do literatury. Razem szukają matki poezji bebechorealizmu – zaginionej Cesarei Tinajero. To chłopcy, na których wołają Jezus, bo mają za długie włosy.

Poza istniejącą lub nie Cesareą, jest jeszcze „prawdziwa matka meksykańskiej poezji”, Auxilio Lacouture, postać w uniwersum Bolaño na tyle wyjątkowa, że posiadająca swoją odrębną nowelkę, wydaną w Polsce przez Muzę jako Amulet. Opowiada tam całe swoje życie, zamknięta w toalecie, podczas wojskowego przejęcia uniwersytetu. W Dzikich detektywach wchodzi jako świadkini żywota i poszukiwań jednego z bohaterów:

Jestem matką meksykańskiej poezji. Znam wszystkich poetów i wszyscy poeci znają mnie. Poznałam Arutra Belano, kiedy miał szesnaście lat, był nieśmiałym chłopcem i nie umiał pić. Jestem Urugwajką, z Montevideo, ale pewnego dnia przyjechałam do Meksyku, nie bardzo wiem po co, na co, jak i kiedy[4].

To jedna z wielu postaci budujących mozaikę Dzikich detektywów. Auxilio nie wie, po co przyjechała do Meksyku, ale mimo to została matką jego poezji. Inni nie wiedzą, po co znaleźli się na świecie, ale zaraz to znajdą, bo przecież gonią za odpowiedzią.

4.

Jest taka stara bajka włoskiego neorealizmu – Złodzieje rowerów. W skrócie chodzi w tym filmie, chwalonym od Cannes po Watykan, o to, że nie można kraść rowerów. Dzikich detektywów można przeczytać w kontrze do tego europejskiego mitu – jako powieść o tym, że trzeba kraść książki. Napychać się nimi, kiedy nikt nie patrzy. Płacić za nie fałszywym banknotem (takim, który przechodził z rąk do rąk i ma swoją niesamowitą historię, był uczestnikiem błogosławionych zajść). Przyjmijmy na chwilę, że Dzicy detektywi to Kradzieje książek. Trzeba je kraść i cytować w nieprzeznaczonych do tego miejscach i nieodpowiednich esejach. Trzeba mieć więcej książek, niż można przeczytać i czytać w kółko trzy czy cztery. Dzięki temu można widzieć radosne człowieczeństwo nie we wpisanym w przypowieść gościu, który oddaje rower, a w skończonym idiocie, który biegnie z książką za pazuchą, żeby schować się za rogiem i zaraz poprosić kogoś o papierosa.

5.

Dzisiaj, w 2025 roku, Bolaño wydaje mi się ożywczy z kilku przynajmniej powodów:

– Pochwała naiwności jest w Dzikich detektywach mieczem przeciwko okrucieństwu świata.

– Bolaño wygenerował tłum gadających postaci – książkę można wertować jak katalog żyć i anegdot. Jest w tym też piękno mrówczej, ciągle przemieszczającej się gromady, mnóstwo odcieni ludzkich losów i namiętności, masa fantazyjnych przeinaczeń. To powieść gadająca do czytelnika wieloma cudownymi mordami, które chcą być głaskane, ślinią się, ciągle mają coś do dodania, choćby nawet mały uśmiech.

– Jest to literatura eskapistyczna, która śmiertelnie poważnie traktuje swój eskapizm. To nie tak, że ktoś uciekł przed Pinochetem w literaturę. Bolaño pokazuje tłum, który literaturą chce zbawić świat i w zasadzie trochę to robi, ale zupełnie innymi kanałami – nie poprzez teleologiczną siłę głoszonego przez bohaterów bebechorealizmu, a kojącymi i dopingującymi do życia i pisania opowieściami o straceńcach.

Dzicy detektywi, tak jak poważnie traktują swój wymiar eskapistyczny, tak samo śmiertelnie poważnie podchodzą do swojego wymiaru łobuzerskiego. Zachęcają nie tylko do kradzieży książek, ale wszelkich form naruszania granic, co łatwo można sobie połączyć z do wybranymi formami łobuzowania, na przykład poprzez literaturę.

– Tak żywiołowe redefiniowanie kategorii detektywa sprzyja ciekawym tożsamościowym operacjom. Każdy może poszukiwać cokolwiek, jeśli banda skończonych poetów to potrafi. Ten impuls rozumiem jako zachętę do detektywistyki tożsamościowej – dociekliwego przemierzania i budowania siebie, świata i świata w sobie.

[1] R. Bolaño, Karnet balowy, w: Dziwki morderczynie, tłum. Tomasz Pindel, wyd. Muza, Warszawa 2013, s. 204.

[2] R. Bolaño, Dzicy Detektywi, tłum. Nina Pluta i Tomasz Pindel, wyd. PIW., Warszawa 2025, s. 11.

[3] Tamże, s. 293.

[4] Tamże, s. 233.

 

Roberto Bolaño, Dzicy detektywi, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025

– (ur. 1996), pisarz, dramaturg i krytyk filmowy.

więcej →

Fallback Avatar

chilijski pisarz, poeta i prozaik.

więcej →