Biografie, biografie, fantazje

1.

Wzno­wie­nie przez Pań­stwo­wy Insty­tut Wydaw­ni­czy Dzi­kich Detek­ty­wów, prze­tłu­ma­czo­nych przez Ninę Plu­tę i Toma­sza Pin­dla, to świet­na oka­zja, żeby napi­sać o pew­nym chi­lij­skim stra­ceń­cu.

Uro­dził się w bia­ły dzień. Piał wte­dy kogut, do San­tia­go nad­cią­gał maj. Kie­dy jego mat­ka rodzi­ła, sąsie­dzi szep­ta­li imię pana, a w pobli­skiej dziel­ni­cy odby­wał się festyn.

No i jeden facio prze­brał się tam za konia, a dru­gi wsz­czął bój­kę o socja­li­stycz­ne prze­bu­dze­nie Ame­ry­ki Połu­dnio­wej. Dwie uli­ce dalej pew­na dziew­czy­na kry­ty­ko­wa­ła nie­mło­de­go już wte­dy Octa­vio Paza.

To wszyst­ko mogło wyglą­dać podob­nie.

Rober­to Bola­ño żył na pla­ne­cie Zie­mia pięć­dzie­siąt lat. San­tia­go, Cau­qu­enes, Val­pa­ra­íso, Quil­pué, Viña del Mar, Los Ange­les, Bar­ce­lo­na… i tak dalej. Umarł w 2003 roku. Pierw­szą pro­zę napi­sał o kurach, jako sze­ścio­la­tek. Potem two­rzył wier­sze, nowe­le, powie­ści o poetach, wichrzy­ciel­kach i Ame­ry­ce Łaciń­skiej. Dzi­siaj jego 2666 to kla­syk sprze­da­wa­ny w seriach Vin­ta­ge Clas­sic, czy ran­kin­gach arcy­dzieł New Yor­ke­ra, a Dzi­cy detek­ty­wi są wzna­wia­ni na pol­skim ryn­ku. Jego książ­ki są nie tyl­ko sprze­da­wa­ne w wie­lu kra­jach, ale też poży­cza­ne, kra­dzio­ne i wysy­ła­ne sobie jako pdf – a to naj­czę­ściej ozna­cza, że autor jest kocha­ny, a nie tyl­ko kupo­wa­ny.

2.

Ludzie czy­ta­ją­cy lite­ra­tu­rę czę­sto docho­dzą do wnio­sku, że życie jest zaje­bi­ście skom­pli­ko­wa­ne. Mnie to naj­bar­dziej ude­rzy­ło przy lek­tu­rze Kar­ne­tu balo­we­go Rober­to Bola­ño, wyda­ne­go w Pol­sce przez Muzę, w tłu­ma­cze­niu Toma­sza Pin­dla. To książ­ka z błysz­czą­cą, per­wer­syj­nie pięk­ną okład­ką z wiel­kim butem, któ­re­mu z pię­ty, zamiast obca­sa, wyra­sta świ­der wbi­ty w bla­dą, ludz­ką dłoń.

Kar­net balo­wy to emo­cjo­nal­na i jed­no­cze­śnie roz­pi­sa­na na pre­cy­zyj­ne struk­tu­ry opo­wieść, któ­ra zaczy­na się tak:

Mat­ka czy­ta­ła nam Neru­dę w Quil­pué, w Cau­qu­enes, w Los Ange­les. 2. Jed­ną tyl­ko książ­kę: Dwa­dzie­ścia wier­szy o miło­ści i jed­na pieśń roz­pa­czy, wydaw­nic­two Losa­da, Buenos Aires 1961. Na okład­ce nary­so­wa­ny por­tret Neru­dy i infor­ma­cja, że to wyda­nie oko­licz­no­ścio­we w związ­ku z osią­gnię­ciem milio­na egzem­pla­rzy nakła­du. W 1961 sprze­da­no milion egzem­pla­rzy Dwu­dzie­stu wier­szy o miło­ści i jed­nej pie­śni roz­pa­czy czy cho­dzi­ło o wszyst­kie sprze­da­ne książ­ki Neru­dy? Oba­wiam się, że to pierw­sze, ale obie te moż­li­wo­ści wyda­ją się nie­po­ko­ją­ce i już nie­by­łe. 3. Na dru­giej stro­nie napi­sa­ne są imio­na i nazwi­ska mojej mat­ki. Maria Vic­to­ria Ava­los Flo­res. Być może powierz­chow­na obser­wa­cja każe mi wbrew wszel­kim pozo­rom sądzić, że to nie ona napi­sa­ła tam swo­je nazwi­sko. Nie jest to też pismo moje­go ojca ani niko­go zna­jo­me­go. Czy­je zatem? Przyj­rzaw­szy się uważ­nie temu zama­za­ne­mu pod­pi­so­wi, muszę jed­nak przy­znać, acz z rezer­wą, że to jed­nak pismo mojej mat­ki […].

Lubię czy­tać to opo­wia­da­nie, myśląc, że to po pro­stu bio­gra­fia i coś wię­cej niż bio­gra­fia, jakieś czy­ste życie, któ­re umiem sobie prze­cież wyobra­zić. Bo widać, że to pre­cy­zyj­ny, upo­rząd­ko­wa­ny cyfra­mi raport z losu kogoś, komu mat­ka czy­ta­ła Neru­dę. Mogę w to wie­rzyć, cyfra po cyfrze.

Ktoś, komu mat­ka czy­ta­ła książ­ki Pabla Neru­dy, dorósł i na pod­sta­wie prze­ni­ka­ją­cych się mię­dzy sobą, nad­mia­ro­wych lek­tur i zachłan­nie prze­ży­wa­nych prze­żyć, sfa­bry­ko­wał kil­ka­set fik­cyj­nych życio­ry­sów.

Miał to do sie­bie, że two­rzył kom­pul­syw­nie, cha­otycz­nie, z wymy­ślo­nych bio­gra­fii muto­wa­ły mu inne , jed­ne praw­dziw­sze od dru­gich. Jego Lite­ra­tu­ra faszy­stow­ska w obu Ame­ry­kach to kom­pen­dium trud­nych wra­żeń, z któ­ry­mi Rober­to Bola­ño czuł, że musi się skon­fron­to­wać na poważ­nie, więc ubrał je w opo­wie­ści, fan­ta­zje, alu­zje i przede wszyst­kim – bio­gra­fie, łże-bio­gra­fie, bio­gra­fie bio­gra­fii.

Bola­ño pisze cudze życio­ry­sy tak namięt­nie, że trud­no nie fan­ta­zjo­wać o jego wła­snej egzy­sten­cji, smut­nie i dziw­nie auten­tycz­nej, zaśpie­wa­nej mimo­cho­dem, pośród wie­lu róż­nych próz. Jed­nym z wie­lu fan­ta­zyj­no-bio­gra­ficz­nych okie­nek może być przy­wo­ły­wa­ny już Kar­net balo­wy (jako fan­ta­zyj­no-bio­gra­ficz­ny uwa­żam fakt – trak­to­wa­nie doświad­czeń nar­ra­to­ra jako cze­goś, w czym kie­dyś po uszy tkwił Rober­to Bola­ño:

[…] 56. Myślę o Bel­tra­nie Mora­le­sie, myślę o Rodri­gu Lirze, myślę o Mario San­tia­go, myślę o Reinal­dzie Are­na­sie. Myślę o poetach zamor­do­wa­nych na sto­łach tor­tur, zmar­łych na AIDS, od przedaw­ko­wa­nia, o tych wszyst­kich, któ­rzy wie­rzy­li w laty­no­ski raj i zmar­li w laty­no­skim pie­kle. Myślę o tych dzie­łach, któ­re może pomo­gą lewi­cy wyjść z mogi­ły wsty­du i nie­efek­tyw­no­ści. 57. Myślę o naszych próż­nych spi­cza­stych gło­wach i hanieb­nej śmier­ci Iza­aka Baba­la. 58. Kie­dy będę star­szy, chcę być neru­dy­stą w syner­gii. 59. Pyta­nia przed snem. Dla­cze­go Neru­dzie nie podo­bał się Kaf­ka? Dla­cze­go Neru­dzie nie podo­bał się Ril­ke? Dla­cze­go Neru­dzie nie podo­bał się De Rokha? […]

[…] 66. Czy tak jak do krzy­ża, powin­ni­śmy wró­cić do Neru­dy, na krwa­wią­cych kola­nach, z podziu­ra­wio­ny­mi płu­ca­mi, ocza­mi peł­ny­mi łez? 67. Kie­dy nasze nazwi­ska nic nie będą zna­czyć, jego imię będzie błysz­czeć nadal, będzie uno­sić się nad wyima­gi­no­wa­ną lite­ra­tu­rą zwa­ną „lite­ra­tu­rą chi­lij­ską”. 68. Wszy­scy poeci będą wów­czas żyć w arty­stycz­nych komu­nach zwa­nych wię­zie­nia­mi lub zakła­da­mi dla obłą­ka­nych. 69. Nasz wyima­gi­no­wa­ny dom, nasz wspól­ny dom[1].

Kar­net balo­wy to bio­gra­fia kogoś, komu mat­ka czy­ta­ła Neru­dę, a potem ten ktoś zaczął mówić jako „my” – lewi­ca, pisa­rze, laty­no­ame­ry­kań­ski lud. Autor Dzi­kich detek­ty­wów to ucie­ki­nier z chi­lij­skie­go 1973 roku, tułacz, życio­pi­sarz, anty­fa­szy­sta. Przez jego „życio­pi­sa­nie” rozu­miem fascy­na­cję trans­mi­sją mię­dzy fik­cją a rze­czy­wi­sto­ścią, a tak­że zauwa­żal­ną obse­sję na punk­cie ludz­kich losów, co wywo­łu­je pano­szą­ce się po tej pro­zie, cudow­ne wra­że­nie umi­ło­wa­nia życia we wszel­kich jego prze­ja­wach. Dla­te­go kolej­ne lek­tu­ry pro­du­ko­wa­nych przez nie­go bio­gra­fii to wspa­nia­ły zestaw wita­min dla czy­tel­ni­ków.

Dzi­cy detek­ty­wi to powieść, w któ­rej wer­te­rycz­ny dzien­ni­czek i bio­gra­fia poety przy­ję­te­go w sze­re­gi bebe­cho­re­ali­stów, prze­obra­ża­ją się w spek­ta­ku­lar­ną poli­fo­nię żywo­tów opo­wia­da­ją­cych o innych żywo­tach.

Świat zosta­je wywo­ła­ny przez Gar­cię Made­ro:

2 listo­pa­da – Zosta­łem ser­decz­nie zapro­szo­ny do wstą­pie­nia w sze­re­gi bebe­cho­re­ali­stów. Oczy­wi­ście zgo­dzi­łem się. Nie było cere­mo­nii powi­tal­nej. I dobrze. 3 listo­pa­da – Nie za bar­dzo wiem, na czym pole­ga bebe­cho­re­alizm […][2].

Bola­ño pisze dzien­nik i na naszych oczach z dziec­ka prze­obra­ża się w poetę bebe­cho­re­ali­stę, czy­li przede wszyst­kim zaj­mu­je się swo­im życiem i swo­ją lek­tu­rą, dba o żar­li­wość. Prze­ja­wia też nie­zdro­wą fascy­na­cję obszczy­mur­ski­mi lide­ra­mi gru­py – zło­dzie­ja­mi ksią­żek poszu­ku­ją­cy­mi legen­dar­nej Cesa­rei Tina­je­ro. Są auto­ra­mi wier­szy, anto­lo­gii, kłamstw, powie­dzo­nek i pla­nów zama­chu na Octa­vio Paza.

Lupe, sio­stry Font, Pan­cho, Skó­ra Boska, oni i cała masa innych to „Mek­sy­ka­nie zagu­bie­ni w Mek­sy­ku”. Wszy­scy w tej powie­ści chcą cze­goś nie­moż­li­we­go, mają zbyt duże ocze­ki­wa­nia wobec rze­czy­wi­sto­ści, są zadłu­że­ni u tego słyn­ne­go świ­ru­ska z La Man­chy.

Wszy­scy też korzy­sta­ją z bola­ño­wych doświad­czeń inten­syw­nej lek­tu­ry i uciecz­ki przed faszy­zmem, wszy­scy opo­wia­da­ją żało­sne i spek­ta­ku­lar­ne zara­zem losy innych don­ki­cho­tów – Uli­se­sa Limy i Artu­ra Bela­no. W logi­ce mono­lo­gu­ją­cych życie parzy, świę­tość zawsze jest na wycią­gnię­cie ręki i zawsze jest coś do doda­nia. Język wchła­nia coraz to now­sze wtrą­ce­nia, wyli­cze­nia, cią­gi wra­że­nio­we i aneg­do­ty nabu­do­wy­wa­ne na innych aneg­do­tach. Im bar­dziej oso­by opo­wia­da­ją­ce o przy­go­dach boha­te­rów poka­zu­ją ich nie­świę­tość i żało­sność, tym bar­dziej odbie­ra­my ich jako świę­tych – reali­zu­ją­cych coś nie­moż­li­we­go i tro­chę nie­obec­nych, zaco­fa­nych albo wystrze­lo­nych w przy­szłość.

To frag­ment rela­cji o podej­ściu Uli­se­sa Limy do ksią­żek. Mówi Simo­ne Dar­rieux, na rue do Peti­tes Ecu­ries w Pary­żu, we wrze­śniu 1977:

[…] Spe­cy­ficz­ny był to gość. Pisał na mar­gi­ne­sach ksią­żek. Na szczę­ście ja mu nigdy żad­nej nie poży­czy­łam. Dla­cze­go? Bo nie lubię, jak ktoś mi bazgrze po książ­kach. I robił coś jesz­cze bar­dziej szo­ku­ją­ce­go niż pisa­nie po mar­gi­ne­sach. Pew­nie mi nie uwie­rzy­cie, ale on się kąpał z książ­ką. Przy­się­gam. Czy­tał pod prysz­ni­cem. Że skąd wiem? Pro­ste. Pra­wie wszyst­kie jego książ­ki były wil­got­ne. Z począt­ku myśla­łam, że to przez deszcz, Uli­ses lubił cho­dzić, rzad­ko kie­dy jeź­dził metrem, prze­mie­rzał Paryż z jed­ne­go krań­ca na dru­gi, a kie­dy tak cho­dził, to cały prze­ma­kał, bo nigdy się nie zatrzy­my­wał, żeby prze­cze­kać deszcz. Tak więc jego książ­ki, w każ­dym razie te naj­czę­ściej czy­ta­ne, zawsze były tro­chę poza­gi­na­ne, jak­by zesztyw­nia­łe, i sądzi­łam, że to od desz­czu. Ale któ­re­goś dnia zauwa­ży­łam, że wcho­dzi do łazien­ki z suchą książ­ką i wycho­dzi z mokrą. Tego dnia moja cie­ka­wość zwy­cię­ży­ła dys­kre­cję. Pode­szłam do nie­go i wyrwa­łam mu książ­kę. Nie tyl­ko okład­ki były mokre, nie­któ­re stro­ny też, a zapi­ski na mar­gi­ne­sach roz­ma­za­ły się od wody, nie­któ­re może nawet napi­sa­ne w wodzie, i wte­dy powie­dzia­łam mu, Boże mój, nie wie­rzę, ty czy­tasz pod prysz­ni­cem!, zwa­rio­wa­łeś?, a on opo­wie­dział, że nie może nic na to pora­dzić, że czy­ta tyl­ko poezję, nie bar­dzo rozu­mia­łam powód, dla któ­re­go pod­kre­ślał, że tyl­ko poezję, wte­dy nie rozu­mia­łam, ale teraz rozu­miem, cho­dzi­ło mu o to, że czy­ta tyl­ko dwie czy trzy stron­ny, a nie całą książ­kę, a wte­dy zaczę­łam się śmiać, rzu­ci­łam się na kana­pę i zwi­ja­łam ze śmie­chu, a on też się zaczął śmiać, śmia­li­śmy się obo­je dłuż­szą chwi­lę, już nie pamię­tam, jak dłu­go[3].

Taka jest to powieść. Ale też zupeł­nie inna.

Obok Uli­se­sa jest Artu­ro Bela­no. Jego moż­na zoba­czyć kine­tycz­nie. Prze­my­ka przez świat powie­ści, nie­mal się nie zatrzy­mu­je. Poznał tysią­ce żar­li­wych osób, szu­ka Cesa­rei Tina­je­ro – poet­ki zało­ży­ciel­skiej dla bebe­cho­re­ali­zmu.. To koleś, któ­ry coś goni i to może być tak, że goni, mówiąc poetyc­ko, swo­je mil­cze­nie. To „uśmiech po lobo­to­mii”, ale też – smut­na, choć rado­śnie poko­ny­wa­na dro­ga ku ani­hi­la­cji pod słoń­cem Sono­ry, okrut­nej pusty­ni (to nie spoj­ler, to coś w rodza­ju prze­po­wied­ni dla posta­ci).

3.

Rober­to Bola­ño ewi­dent­nie był pisa­rzem opę­ta­nym moż­li­wo­ścią stwo­rze­nia powie­ści tak wiel­kiej i strasz­nej, jak świat.

Czymś takim jest 2666, któ­re okre­ślił­bym jako ciem­ną stro­nę stwo­rzo­ne­go przez nie­go uni­wer­sum. Jeśli Dzi­cy Detek­ty­wi są o żało­snym, ale wciąż rado­snym gonie­niu cze­goś mniej lub bar­dziej okre­ślo­ne­go, to 2666 jest wstą­pie­niem przez lite­ra­tu­rę do maka­brycz­ne­go wymia­ru rze­czy­wi­sto­ści.

I tutaj poja­wia się dwu­dzie­sto­wiecz­ny old­scho­ol. To coś, cze­go już nie ma, na co moż­na spoj­rzeć jak na gadżet. Bola­ño jest dwu­dzie­sto­wiecz­nym, chi­lij­skim lewi­cow­cem i jara się sta­ry­mi kate­go­ria­mi. Jest obcy jak Elvis czy Jezus, jak oni ma zama­szy­sty pro­jekt, któ­ry nie­jed­ne­go by prze­rósł.

Chłop­cy, pisto­le­ty, obcią­ga­nie, noże. A w mot­cie zosta­je przy­wo­ła­ny Mal­colm Low­ry i jego „nie” powie­dzia­ne zba­wie­niu Mek­sy­ku przez Chry­stu­sa. U Bola­ño wszy­scy będą mie­li obse­sję na punk­cie zba­wie­nia sie­bie nawza­jem i świa­ta wokół. Pod­ja­ra­na ideą poświę­ce­nia się ban­da posta­ci chce po swo­je­mu wyba­wić lite­ra­tu­rę, kon­ty­nent, a przede wszyst­kim – sie­bie, poprzez wywro­to­wy spo­sób bycia i wła­sną defi­ni­cje krzy­ża.

A obok krzy­ża jest w Dzi­kich detek­ty­wach mat­ka. Wcho­dzi­my w prze­strzeń ten fik­cji z emo­cjo­nal­no­ścią sie­ro­ty, któ­rą jest piszą­cy dzien­nik Gar­cia Made­ro. Chło­piec nie chce zostać praw­ni­kiem tak, jak życzy sobie tego jego wujek. Zosta­je więc wcią­gnię­ty przez bebe­cho­re­ali­stów w sen­sa­cyj­no-lite­rac­ką afe­rę. To oni go przy­gar­nia­ją, a jedy­nym warun­kiem ich uczu­cia jest jego miłość do lite­ra­tu­ry. Razem szu­ka­ją mat­ki poezji bebe­cho­re­ali­zmu – zagi­nio­nej Cesa­rei Tina­je­ro. To chłop­cy, na któ­rych woła­ją Jezus, bo mają za dłu­gie wło­sy.

Poza ist­nie­ją­cą lub nie Cesa­reą, jest jesz­cze „praw­dzi­wa mat­ka mek­sy­kań­skiej poezji”, Auxi­lio Laco­utu­re, postać w uni­wer­sum Bola­ño na tyle wyjąt­ko­wa, że posia­da­ją­ca swo­ją odręb­ną nowel­kę, wyda­ną w Pol­sce przez Muzę jako Amu­let. Opo­wia­da tam całe swo­je życie, zamknię­ta w toa­le­cie, pod­czas woj­sko­we­go prze­ję­cia uni­wer­sy­te­tu. W Dzi­kich detek­ty­wach wcho­dzi jako świad­ki­ni żywo­ta i poszu­ki­wań jed­ne­go z boha­te­rów:

Jestem mat­ką mek­sy­kań­skiej poezji. Znam wszyst­kich poetów i wszy­scy poeci zna­ją mnie. Pozna­łam Aru­tra Bela­no, kie­dy miał szes­na­ście lat, był nie­śmia­łym chłop­cem i nie umiał pić. Jestem Uru­gwaj­ką, z Mon­te­vi­deo, ale pew­ne­go dnia przy­je­cha­łam do Mek­sy­ku, nie bar­dzo wiem po co, na co, jak i kie­dy[4].

To jed­na z wie­lu posta­ci budu­ją­cych mozai­kę Dzi­kich detek­ty­wów. Auxi­lio nie wie, po co przy­je­cha­ła do Mek­sy­ku, ale mimo to zosta­ła mat­ką jego poezji. Inni nie wie­dzą, po co zna­leź­li się na świe­cie, ale zaraz to znaj­dą, bo prze­cież gonią za odpo­wie­dzią.

4.

Jest taka sta­ra baj­ka wło­skie­go neo­re­ali­zmu – Zło­dzie­je rowe­rów. W skró­cie cho­dzi w tym fil­mie, chwa­lo­nym od Can­nes po Waty­kan, o to, że nie moż­na kraść rowe­rów. Dzi­kich detek­ty­wów moż­na prze­czy­tać w kontrze do tego euro­pej­skie­go mitu – jako powieść o tym, że trze­ba kraść książ­ki. Napy­chać się nimi, kie­dy nikt nie patrzy. Pła­cić za nie fał­szy­wym bank­no­tem (takim, któ­ry prze­cho­dził z rąk do rąk i ma swo­ją nie­sa­mo­wi­tą histo­rię, był uczest­ni­kiem bło­go­sła­wio­nych zajść). Przyj­mij­my na chwi­lę, że Dzi­cy detek­ty­wi to Kra­dzie­je ksią­żek. Trze­ba je kraść i cyto­wać w nie­prze­zna­czo­nych do tego miej­scach i nie­od­po­wied­nich ese­jach. Trze­ba mieć wię­cej ksią­żek, niż moż­na prze­czy­tać i czy­tać w kół­ko trzy czy czte­ry. Dzię­ki temu moż­na widzieć rado­sne czło­wie­czeń­stwo nie we wpi­sa­nym w przy­po­wieść gościu, któ­ry odda­je rower, a w skoń­czo­nym idio­cie, któ­ry bie­gnie z książ­ką za pazu­chą, żeby scho­wać się za rogiem i zaraz popro­sić kogoś o papie­ro­sa.

5.

Dzi­siaj, w 2025 roku, Bola­ño wyda­je mi się ożyw­czy z kil­ku przy­naj­mniej powo­dów:

– Pochwa­ła naiw­no­ści jest w Dzi­kich detek­ty­wach mie­czem prze­ciw­ko okru­cień­stwu świa­ta.

– Bola­ño wyge­ne­ro­wał tłum gada­ją­cych posta­ci – książ­kę moż­na wer­to­wać jak kata­log żyć i aneg­dot. Jest w tym też pięk­no mrów­czej, cią­gle prze­miesz­cza­ją­cej się gro­ma­dy, mnó­stwo odcie­ni ludz­kich losów i namięt­no­ści, masa fan­ta­zyj­nych prze­ina­czeń. To powieść gada­ją­ca do czy­tel­ni­ka wie­lo­ma cudow­ny­mi mor­da­mi, któ­re chcą być gła­ska­ne, śli­nią się, cią­gle mają coś do doda­nia, choć­by nawet mały uśmiech.

– Jest to lite­ra­tu­ra eska­pi­stycz­na, któ­ra śmier­tel­nie poważ­nie trak­tu­je swój eska­pizm. To nie tak, że ktoś uciekł przed Pino­che­tem w lite­ra­tu­rę. Bola­ño poka­zu­je tłum, któ­ry lite­ra­tu­rą chce zba­wić świat i w zasa­dzie tro­chę to robi, ale zupeł­nie inny­mi kana­ła­mi – nie poprzez tele­olo­gicz­ną siłę gło­szo­ne­go przez boha­te­rów bebe­cho­re­ali­zmu, a koją­cy­mi i dopin­gu­ją­cy­mi do życia i pisa­nia opo­wie­ścia­mi o stra­ceń­cach.

Dzi­cy detek­ty­wi, tak jak poważ­nie trak­tu­ją swój wymiar eska­pi­stycz­ny, tak samo śmier­tel­nie poważ­nie pod­cho­dzą do swo­je­go wymia­ru łobu­zer­skie­go. Zachę­ca­ją nie tyl­ko do kra­dzie­ży ksią­żek, ale wszel­kich form naru­sza­nia gra­nic, co łatwo moż­na sobie połą­czyć z do wybra­ny­mi for­ma­mi łobu­zo­wa­nia, na przy­kład poprzez lite­ra­tu­rę.

– Tak żywio­ło­we rede­fi­nio­wa­nie kate­go­rii detek­ty­wa sprzy­ja cie­ka­wym toż­sa­mo­ścio­wym ope­ra­cjom. Każ­dy może poszu­ki­wać cokol­wiek, jeśli ban­da skoń­czo­nych poetów to potra­fi. Ten impuls rozu­miem jako zachę­tę do detek­ty­wi­sty­ki toż­sa­mo­ścio­wej – docie­kli­we­go prze­mie­rza­nia i budo­wa­nia sie­bie, świa­ta i świa­ta w sobie.

[1] R. Bola­ño, Kar­net balo­wy, w: Dziw­ki mor­der­czy­nie, tłum. Tomasz Pin­del, wyd. Muza, War­sza­wa 2013, s. 204.

[2] R. Bola­ño, Dzi­cy Detek­ty­wi, tłum. Nina Plu­ta i Tomasz Pin­del, wyd. PIW., War­sza­wa 2025, s. 11.

[3] Tam­że, s. 293.

[4] Tam­że, s. 233.

 

– pisarz, dramaturg i krytyk filmowy.

więcej →

Fallback Avatar

– chilijski pisarz, poeta i prozaik.

więcej →

Powiązane teksty