Czy ja też mógłbym chwycić za siekierę?

Sąsie­dzi, zamiast przyjść i powie­dzieć, że sto­ją­cy na kory­ta­rzu wózek moje­go dziec­ka im prze­szka­dza, wyrzu­ci­li go do zsy­pu. To pro­wo­ku­je mnie do pyta­nia, czy ja sam, hodu­jąc w sobie od paru lat nie­chęć do tych ludzi, był­bym tym, któ­ry pierw­szy chwy­cił­by za sie­kie­rę. Myślę, że przez takie spoj­rze­nie uni­wer­sa­li­zu­je się kwe­stia nie­na­wi­ści do Dru­gie­go – mówi Mate­usz Paku­ła, autor książ­ki Skó­ra po dziad­ku i reży­ser powsta­łe­go na jej posta­wie spek­ta­klu, któ­ry moż­na oglą­dać w Teatrze Łaź­nia Nowa w Kra­ko­wie i Teatrze im. Ste­fa­na Żerom­skie­go w Kiel­cach. 

Mag­da Huzar­ska-Szu­miec: „Zanim się dowie­dzia­łem, kim wła­ści­wie są Żydzi, już byłem anty­se­mi­tą”. Tak zaczy­na pan Skó­rę po dziad­ku. Jak to klu­czo­we dla książ­ki zda­nie do pana przy­szło? Dla­cze­go tak nie­wie­lu ludzi w Pol­sce ma odwa­gę wypo­wie­dzieć je na głos? 

Mate­usz Paku­ła: Myślę, że kie­ru­je nimi lęk. Zwy­czaj­nie boją się, że to praw­da. Nie­daw­no zapy­ta­no mnie, czy mój dzia­dek był anty­se­mi­tą. Odpo­wie­dzia­łem, że nie mógł nie być. Wycho­wu­jąc się po woj­nie w Pol­sce, był na to ska­za­ny. Tak jak ska­za­ne na to zosta­ły kolej­ne gene­ra­cje, tak­że moje poko­le­nie. Dzia­ło się to i wciąż dzie­je już na pozio­mie języ­ka. Każ­dy z nas sły­szał choć raz sło­wa: „żydek”, „zaży­dzić”, „wyży­dzić”. Do dzi­siaj są one uży­wa­ne. I mają cha­rak­ter pejo­ra­tyw­ny, nawet gdy uży­wa się ich jako zdrob­nie­nia. Już sam spo­sób wypo­wia­da­nia tych słów jest moc­no nace­cho­wa­ny pogar­dą, obrzy­dze­niem. A zda­nie, któ­re pani zacy­to­wa­ła, przy­szło do mnie, kie­dy uświa­do­mi­łem sobie, że pra­cę nad rela­cja­mi pol­sko-żydow­ski­mi nale­ży zacząć od sie­bie. 

M.H.S.: Twór­cy robią to już od jakie­goś cza­su, ten temat powra­ca coraz czę­ściej w lite­ra­tu­rze, teatrze, fil­mie, sztu­kach wizu­al­nych. 

M.P.: Myślę, że kwe­stia znik­nię­cia tak wiel­kiej licz­by Pola­ków w cza­sie dru­giej woj­ny świa­to­wej, a póź­niej pod­czas pogro­mów i kam­pa­nii anty­se­mic­kiej w 1968 roku jest głę­bo­ko trau­ma­tycz­na i kolej­ne poko­le­nia mają potrze­bę upo­ra­nia się z nią. To wszyst­ko w nas sie­dzi, pew­nie przez trau­mę, jaką dziad­ko­wie, tacy jak mój, prze­ka­za­li swo­im dzie­ciom. To ona spo­wo­do­wa­ła, że albo nasi rodzi­ce w ogó­le nie mówi­li o tym, co się sta­ło, i zamia­ta­li wszyst­ko pod dywan, albo uda­wa­li, że nic o tym nie wie­dzą. Nie­kie­dy bywa­ło to pod­szy­te wsty­dem, bo wią­za­ło się z gra­bie­żą mie­nia i z inny­mi strasz­ny­mi rze­cza­mi, taki­mi jak choć­by kwe­stia mil­czą­ce­go przy­zwo­le­nia na zło czy nie­udzie­le­nia komuś pomo­cy, kie­dy mogło się to zro­bić. Dobrze więc, że te wszyst­kie bole­sne spra­wy do nas wra­ca­ją, tra­fia­ją na kar­ty ksią­żek, na teatral­ne sce­ny czy do gale­rii. Dzię­ki temu Pol­ska zaczy­na się wresz­cie jawić jako kraj, któ­ry chce mie­rzyć się z prze­szło­ścią. 

M.H.S.: Wspo­mniał pan o wsty­dzie. Łatwiej jest się chwa­lić tym, że ma się przod­ków, któ­rzy poma­ga­li Żydom, niż takich, któ­rzy zaj­mo­wa­li po woj­nie ich domy. Pana dzia­dek wsty­dził­by się dzi­siaj, że był anty­se­mi­tą? 

M.P.: Jestem o tym prze­ko­na­ny. Był jed­nym z nie­wie­lu zna­nych mi ludzi, któ­rzy potra­fi­li przy­znać się do swo­ich błę­dów. Umiał­by też za nie prze­pro­sić. Kie­dy pisząc Skó­rę po dziad­ku, zasta­na­wia­łem się nad histo­rią Henia Błasz­czy­ka, ośmio­let­nie­go chłop­ca, któ­re­go kłam­stwo sta­ło się zarze­wiem pogro­mu kie­lec­kie­go w lip­cu 1946 roku, uświa­do­mi­łem sobie, że nie zno­szę gów­nia­rza. Zga­dza się – był wte­dy dziec­kiem, bał się lania, kary od ojca, i dla­te­go wymy­ślił sobie, że został uwię­zio­ny przez Żydów w piw­ni­cy. Nie zno­szę go, ponie­waż nawet jako doro­sły czło­wiek nigdy nie prze­pro­sił za to, co zro­bił, nie wziął odpo­wie­dzial­no­ści za kłam­stwo, któ­re dopro­wa­dzi­ło do śmier­ci kil­ku­dzie­się­ciu osób. Taki spo­sób wycho­dze­nia z nie­kom­for­to­wych sytu­acji jest uni­wer­sal­nym mecha­ni­zmem sto­so­wa­nym przez ludzi wycho­wa­nych w pato­lo­gicz­nych śro­do­wi­skach, jakich nie bra­ko­wa­ło po dru­giej woj­nie świa­to­wej. Ci ludzie mie­li zako­do­wa­ną koniecz­ność powta­rza­nia, że to nie oni zro­bi­li coś złe­go. Ten pokręt­ny spo­sób radze­nia sobie z rze­czy­wi­sto­ścią prze­nie­śli na swo­je dzie­ci, wnu­ki. Do dziś obja­wia się on w małych rze­czach. Na przy­kład gdy nie­daw­no zwró­ci­łem uwa­gę robot­ni­kom, któ­rzy ocie­pla­li moją klat­kę scho­do­wą, by nie pali­li w budyn­ku, powie­dzie­li, że to nie oni. Patrzy­li mi przy tym pro­sto w oczy, wyrzu­ca­jąc rów­no­cze­śnie za sie­bie nie­do­pał­ki. 

M.H.S.: Pan sta­ra się zro­zu­mieć moty­wy zacho­wań ludzi. Czy wła­śnie tak kon­stru­ował pan swo­ją książ­kę, byśmy patrzy­li na stwo­rzo­ny w niej świat z róż­nych punk­tów widze­nia? 

M.P.: Tak, pró­bu­ję w niej wejść w skó­rę nie tyl­ko moje­go dziad­ka, ale też innych boha­te­rów. Na przy­kład kobiet, któ­re w trak­cie kie­lec­kie­go pogro­mu mor­do­wa­ły Żydów szta­che­ta­mi. Przy­pa­tru­ję się oko­licz­no­ściom, któ­re dopro­wa­dzi­ły do tej sytu­acji. W 1946 roku w Świę­to­krzy­skiem pano­wa­ła strasz­na bie­da. To ona dopro­wa­dzi­ła do tego, że kobie­ty były w sta­nie zabić za worek ryżu, mąki, cukru. Wal­czy­ły o sie­bie, swo­je rodzi­ny. Nie prze­szka­dzał im fakt, że ata­ku­ją ludzi, któ­rzy nie­daw­no wyszli z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Według tych kobiet wszy­scy Żydzi byli boga­cza­mi. W koń­cu to oni mie­li co jeść, bo dosta­wa­li pacz­ki z Zacho­du. Na doda­tek do Pola­ków docho­dzi­ły infor­ma­cje, że Żydzi zaraz wyja­dą za gra­ni­cę i będą tam mie­li wszyst­ko. Przej­mu­ją mnie bar­dzo oko­licz­no­ści, któ­re popy­cha­ją ludzi do tak prze­ra­ża­ją­cych zacho­wań. To nie zna­czy, że uspra­wie­dli­wiam te oso­by. Raczej pró­bu­ję poka­zać ich moty­wa­cje z wszyst­kich stron. 

M.H.S.: Znaj­du­je pan przy tym para­le­le mię­dzy tym, co zro­bił Heniu Błasz­czyk i pana dzia­dek, też Hen­ryk. Jego w grun­cie rze­czy głu­pi, mło­dzień­czy wybryk rów­nież mógł się skoń­czyć tra­gicz­nie, mogli przez nie­go zgi­nąć ludzie. 

M.P.: Sta­wiam tych dwóch Heniów naprze­ciw­ko sie­bie. Poka­zu­ję, jak nie­prze­my­śla­ne były zacho­wa­nia oby­dwu chłop­ców. Oni w ogó­le nie wyobra­ża­li sobie kon­se­kwen­cji swo­ich czy­nów, choć mie­li róż­ne inten­cje. Hen­ryk Błasz­czyk chciał zna­leźć jakąś wymów­kę i unik­nąć gnie­wu ojca, nie dostać w tyłek za to, że uciekł na wieś do krew­nych, gdzie po pro­stu chciał się najeść i poba­wić z kole­ga­mi. Sły­szał w koście­le, że Żydzi mogą pory­wać chrze­ści­jań­skie dzie­ci, by uto­czyć z nich krew na mace, i uznał to za świet­ną wymów­kę. Te bred­nie były po woj­nie w pol­skim spo­łe­czeń­stwie żywe. Świę­cie wie­rzo­no, że tak się dzie­je. Z kolei w przy­pad­ku moje­go dziad­ka to była chęć pso­ty, któ­rą moż­na uznać za kon­se­kwen­cję trau­my wojen­nej. Razem z kole­ga­mi zna­lazł w lesie pocisk katiu­szy i wpadł na idio­tycz­ny pomysł wystrze­le­nia go na zebra­niu ormow­ców. Skoń­czy­ło się to dla nie­go tra­gicz­nie. Tra­fił do sta­li­now­skie­go wię­zie­nia, gdzie otarł się o śmierć. Wycią­gnął go stam­tąd ubek żydow­skie­go pocho­dze­nia, któ­re­go pod­czas woj­ny ukry­wa­ła sąsiad­ka mojej bab­ci. 

M.H.S.: Naj­pierw napi­sał pan, że to zro­bi­ła pana bab­cia. 

M.P.: I to mnie zmro­zi­ło. Uświa­do­mi­łem sobie, że sam prze­kła­ma­łem tę histo­rię, opo­wia­da­jąc ją przez wie­le lat w uprosz­czo­ny spo­sób. Mówi­łem, że to moja pra­bab­cia ura­to­wa­ła Żyda, któ­ry potem ura­to­wał moje­go dziad­ka w ramach wdzięcz­no­ści – życie za życie. Skła­da­ło mi się to w nie­mal hol­ly­wo­odz­ką fabu­łę. I tu wra­ca­my do mecha­ni­zmów, o któ­rych już mówi­li­śmy. Każ­dy z nas chce mieć przod­ka, któ­ry ura­to­wał Żyda. To moje wła­sne prze­kła­ma­nie wyda­ło mi się hiper­cie­ka­we. Dla­te­go stwier­dzi­łem, że pro­ces zakła­my­wa­nia i odkła­my­wa­nia powi­nien być też czę­ścią książ­ki. Chcia­łem poka­zać, skąd bio­rą się sło­wa pre­zy­den­ta Andrze­ja Dudy, któ­ry mówi, że Pola­cy cały­mi rodzi­na­mi rato­wa­li Żydów. Teraz wspa­nia­le jest mieć za przod­ków Spra­wie­dli­wych wśród Naro­dów Świa­ta. Ale do nie­daw­na ci ludzie bali się przy­znać komu­kol­wiek do tego, że rato­wa­li Żydów. Ich strach był więk­szy niż strach innych przed przy­zna­niem się do zabi­cia swo­ich sąsia­dów czy zabra­nia im domu, o czym opo­wia­da film Pokło­sie Wła­dy­sła­wa Pasi­kow­skie­go. Panicz­nie bali się, że za ura­to­wa­nie komuś życia mogą być zlin­czo­wa­ni przez sąsia­dów albo wytknię­ci z ambo­ny przez księ­dza. Hodo­wa­li w sobie ten pozor­ny anty­se­mi­tyzm, żeby nie odsta­wać od resz­ty, żeby nikt ich nie posą­dził o jakie­kol­wiek kon­tak­ty z Żyda­mi. 

M.H.S.: U pana nie po raz pierw­szy histo­ria rodzin­na sta­je się pre­tek­stem do uru­cho­mie­nia szer­sze­go kon­tek­stu spo­łecz­ne­go. Tak było naj­pierw w poru­sza­ją­cej pro­blem euta­na­zji książ­ce Jak nie zabi­łem swo­je­go ojca i jak bar­dzo tego żału­ję, tak jest teraz w Skó­rze po dziad­ku. Czy liczy pan na to, że tak oso­bi­sta lite­ra­tu­ra może roz­po­cząć dys­ku­sję publicz­ną na waż­ne tema­ty, o któ­rych z regu­ły się nie mówi? 

M.P.: Od począt­ku mia­łem nadzie­ję na taką reak­cję. O książ­ce Jak nie zabi­łem swo­je­go ojca i jak bar­dzo tego żału­ję szyb­ko zaczę­ło być gło­śno, ale to było nic w porów­na­niu z tym, co wyda­rzy­ło się po spek­ta­klu na jej pod­sta­wie, będą­cym kopro­duk­cją Teatru Łaź­nia Nowa i Teatru im. Ste­fa­na Żerom­skie­go w Kiel­cach. 

M.H.S.: Co się wte­dy wyda­rzy­ło? 

M.P.: Przede wszyst­kim znacz­nie posze­rzył się krąg odbior­ców. Książ­kę kupi­ło oko­ło sześciu–siedmiu tysię­cy osób, a spek­takl obej­rza­ło pra­wie dwa­dzie­ścia tysię­cy. Teraz doj­dą set­ki tysię­cy widzów w związ­ku z emi­sją przed­sta­wie­nia w Teatrze Tele­wi­zji. Ten rezo­nans jest nie­spo­dzie­wa­nie duży. Oka­zu­je się, że choć o tema­cie euta­na­zji gło­śno się nie mówi, wie­lu się nad nim zasta­na­wia. Jestem prze­ko­na­ny, że gdy­bym po spek­ta­klach posta­wił urnę i dał publicz­no­ści moż­li­wość gło­so­wa­nia, ogrom­ny pro­cent był­by skłon­ny sta­nąć po stro­nie legal­no­ści euta­na­zji. Dosta­ję mnó­stwo wia­do­mo­ści od czy­tel­ni­ków i widzów, któ­rzy opo­wia­da­ją mi o swo­ich pry­wat­nych doświad­cze­niach zwią­za­nych ze śmier­cią naj­bliż­szych. Przy tym oka­zu­je się, że jesz­cze waż­niej­szą kwe­stią niż legal­ność euta­na­zji jest moż­li­wość roz­mo­wy o umie­ra­niu i współ­umie­ra­niu. To jest coś, cze­go ludziom bra­ku­je. Czy­tel­ni­cy i widzo­wie czę­sto mówią, że czu­ją ulgę. Waż­ne jest dla nich to, że pew­ne sta­ny i emo­cje zosta­ły nazwa­ne po imie­niu. Spek­takl nie pozo­sta­wia widza jed­nak w total­nym przy­gnę­bie­niu, chy­ba uda­ła się tu rzecz rzad­ka i nie­zwy­kła – dopro­wa­dze­nie do kathar­sis. Sie­dzą­ca na widow­ni publicz­ność prze­ży­wa tę opo­wieść jesz­cze moc­niej niż czy­tel­ni­cy ksią­żek. Skó­ra po dziad­ku rów­nież była pisa­na z myślą o sce­nie. Taka dro­ga do teatru przez pro­zę wyda­je mi się cen­na. Książ­ka daje mi wol­ność. Kie­dy powsta­je, nie muszę myśleć o teatrze. Wiem, że jeśli zechcę, mogę ją póź­niej zaadap­to­wać w spo­sób, jaki będzie mi odpo­wia­dał. Skó­ra po dziad­ku rów­nież była pisa­na z myślą o sce­nie.Taka dro­ga do teatru przez pro­zę wyda­je mi się cen­na. Książ­ka daje mi wol­ność. Kie­dy powsta­je, nie muszę myśleć o teatrze. Wiem, że jeśli zechcę, mogę ją póź­niej zaadap­to­wać w spo­sób, jaki będzie mi odpo­wia­dał. 

M.H.S.: Skó­ra po dziad­ku to kom­pi­la­cja wie­lu gatun­ków. Pro­za prze­pla­ta się w niej z wier­szem, mono­lo­gi z dia­lo­ga­mi. Czy­ta­jąc, odnio­słam wra­że­nie, że nie­któ­re dia­lo­gi, na przy­kład te wię­zien­ne, były jak­by szy­te pod akto­rów. 

M.P.: Chy­ba rze­czy­wi­ście nie jestem w sta­nie uciec od dra­ma­to­pi­sar­stwa i tego, że naj­bar­dziej eks­cy­tu­je mnie kon­fron­to­wa­nie posta­ci i wypły­wa­ją­ce z tego dia­lo­gi. To były frag­men­ty książ­ki, któ­re od począt­ku moc­no mi się kry­sta­li­zo­wa­ły. Na przy­kład sce­na (wła­śnie, nawet nazy­wam to sce­ną) spo­tka­nia mojej bab­ci Kaś­ki Par­ki­to­wej i jej sąsiad­ki Kosma­li­ny z Abra­ha­mem Stol­kow­skim, czy­li Żydem, któ­ry póź­niej oca­lił moje­go dziad­ka. Po 1950 roku jako ubek miał dużą wła­dzę, był wyso­kim ofi­ce­rem w Mini­ster­stwie Spraw Wewnętrz­nych. Wyobra­zi­łem sobie dwie wiej­skie kobie­ty, któ­re jadą do War­sza­wy, by pro­sić go o pomoc. Nie znam prze­bie­gu tej sytu­acji, nawet jakoś pośred­nio, z rela­cji dziad­ka, musia­łem to cał­ko­wi­cie wymy­ślić. Cie­ka­we dla mnie do napi­sa­nia było też spo­tka­nie Stol­kow­skie­go z naj­gor­szym kie­lec­kim ube­kiem, Wacła­wem Ziół­kiem, nazy­wa­nym majo­rem Pla­mą ze wzglę­du na wiel­kie czer­wo­ne zna­mię na twa­rzy. Gdy zoba­czy­łem w Muzeum Wię­zie­nia Kie­lec­kie­go jego por­tret, pomy­śla­łem, że to jest postać jak z fil­mów Taran­ti­no. Naj­gor­szy skur…, jakie­go moż­na sobie wyobra­zić. A mógł to być czło­wiek, któ­ry decy­do­wał­by o życiu lub śmier­ci moje­go dziad­ka. 

M.H.S.: Czy adap­ta­cja róż­ni się od wer­sji książ­ko­wej? 

M.P.: Tro­chę tak. Wer­sja sce­nicz­na jest pozba­wio­na więk­szo­ści wąt­ków pobocz­nych. Dłu­go też myśla­łem nad tym, czy w sce­na­riu­szu powin­no się zna­leźć miej­sce dla pana Klek­sa. Jego postać zna­czą­co dopeł­nia tę książ­kę. 

M.H.S.: Skąd w tej opo­wie­ści bie­rze się pan Kleks? 

M.P.: Kil­ka lat temu z moim star­szym synem czy­ta­łem Aka­de­mię pana Klek­sa jako szkol­ną lek­tu­rę. Ze zdu­mie­niem odkry­łem, że jed­na z moich uko­cha­nych ksią­żek z dzie­ciń­stwa zawie­ra w sobie kurio­zal­ne tre­ści. Pan Kleks jest dzi­wa­kiem. Jeże­li­by dziś został dyrek­to­rem szko­ły, to nikt by nie posłał do niej swo­ich dzie­ci. To czło­wiek uza­leż­nio­ny od dziw­nych sub­stan­cji, kar­mią­cy uczniów nama­lo­wa­ny­mi i nadmu­cha­ny­mi potra­wa­mi, któ­re w ich żołąd­kach zmie­nia­ją się w… grud­kę far­by. I dzie­ci zno­wu są głod­ne. Pod­glą­da sny chłop­ców i prze­kształ­ca, kon­tro­lu­je ich myśli. Wyła­nia się z tego strasz­nie dys­to­pij­ny obraz. O co w tym cho­dzi, zaczą­łem rozu­mieć dopie­ro, kie­dy uświa­do­mi­łem sobie, że Jan Brze­chwa był Żydem, a Aka­de­mię pana Klek­sa pisał w cza­sie dru­giej woj­ny świa­to­wej. Aka­de­mia to azyl dla żydow­skich chłop­ców, któ­rzy nie mogli­by prze­trwać ina­czej tego strasz­ne­go cza­su. Pan Kleks kar­mi ich far­bą, malu­jąc naj­róż­niej­sze fry­ka­sy. Dzię­ki wyobraź­ni przez jakiś czas czu­ją się naje­dze­ni. A prze­kształ­ca­nie snów to rodzaj tera­pii. 

M.H.S.: Ale ta książ­ka od lat czy­ta­na jest w szko­łach i jakoś na ten jej aspekt nikt nie zwra­ca uwa­gi. 

M.P.: Nie­ko­niecz­nie. Roz­ma­wia­łem z kil­ko­ma oso­ba­mi z moje­go poko­le­nia, któ­re twier­dzą, że zawsze dostrze­ga­ły w tej baj­ce jakiś mrok, czu­ły go, ale nie mia­ły poję­cia, skąd się on bie­rze. Jest on tak sil­nie wbu­do­wa­ny w nar­ra­cję, że docie­ra do czy­tel­ni­ka pod­skór­nie. Tyl­ko że trze­ba było go nazwać. 

M.H.S.: Czy pan w swo­ich książ­kach i spek­ta­klach chce nazy­wać coś, co nie­na­zwa­ne? Czy wła­śnie stąd wzię­ło się zda­nie, od któ­re­go roz­po­czę­li­śmy roz­mo­wę? 

M.P.: Tak, a tak­że koń­czą­ca książ­kę sce­na z wóz­kiem dzie­cię­cym, któ­ry stał na klat­ce. Moi sąsie­dzi, zamiast powie­dzieć, że ten wózek im prze­szka­dza, wyrzu­ci­li go do śmiet­ni­ka. Mam poczu­cie, że ten frag­ment jest takim pomo­stem łączą­cym prze­szłość ze współ­cze­sno­ścią. Przy­naj­mniej tak to pro­jek­to­wa­łem, myśląc o książ­ce i o spek­ta­klu. Posta­wa moich sąsia­dów, choć nie doty­czy Żydów, ma wie­le wspól­ne­go z posta­wą nie­uświa­do­mio­ne­go anty­se­mi­ty­zmu, o któ­rym piszę na począt­ku.  

M.H.S.: Czy to pro­blem Inne­go, o któ­rym pisał Ryszard Kapu­ściń­ski? 

M.P.: Tak, ale poj­mo­wa­ny w bar­dzo sze­ro­ki spo­sób. Tym Innym może być każ­dy, na przy­kład sąsiad. Kie­dy skoń­czy­łem tę sce­nę, dałem ją do prze­czy­ta­nia żonie. Chcia­łem utwier­dzić się w tym, że rze­czy­wi­ście mogę opo­wie­dzieć tę praw­dzi­wą histo­rię sprzed kil­ku lat. Ona nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że ten frag­ment powi­nien zna­leźć się w książ­ce, ale nie tyl­ko dla­te­go, że doty­czy Inne­go. Poka­zu­ję w nim rów­nież moją wła­sną wście­kłość na tych ludzi. Z tego wyni­ka, że nie wia­do­mo, kto tak napraw­dę był­by w sta­nie zamor­do­wać dru­gą stro­nę. Zosta­wiam czy­tel­ni­ków z poczu­ciem, że wszy­scy może­my stać się kimś takim jak tytu­ło­wi sąsie­dzi z książ­ki Jana Toma­sza Gros­sa i rzu­cić się do mor­do­wa­nia przy nada­rza­ją­cej się oka­zji. Zada­ję sobie pyta­nie, czy ja sam, hodu­jąc w sobie od paru lat nie­chęć do tych ludzi, był­bym tym, któ­ry pierw­szy chwy­cił­by za sie­kie­rę. Wyda­je mi się, że w pew­nym sen­sie uni­wer­sa­li­zu­je się tu kwe­stia nie­na­wi­ści do Dru­gie­go. Sło­wo „Dru­gi” jest tu chy­ba lep­sze niż „Inny”. Nie cho­dzi tu prze­cież o róż­ni­ce w kolo­rze skó­ry czy wyzna­wa­nej reli­gii. W tej sytu­acji miej­sce Żyda może zająć kto­kol­wiek – Ukra­iniec, czło­wiek na gra­ni­cy bia­ło­ru­skiej… 

Ale, koniec koń­ców, wszy­scy znaj­du­je­my się na tej klat­ce scho­do­wej, na któ­rej obok nas miesz­ka ten Dru­gi. I może on nagle, nie wia­do­mo nawet kie­dy, zogni­sko­wać całą naszą nie­życz­li­wość i nie­na­wiść. 

Mate­usz Paku­ła, Skó­ra po dziad­ku, Ago­ra, War­sza­wa: 2024

Mateusz Pakuła, „Skóra po dziadku”, Agora, Warszawa: 2024

– pisarz, reżyser, dramaturg, adaptator i twórca słuchowisk radiowych,

więcej →

– dziennikarka, publicystka, redaktorka, absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim.

więcej →

Powiązane teksty

12.06.2025
Rozmowy

Wszystkie demony Konrada Swinarskiego

Był postacią wyjątkową na mapie teatralnej Polski. Jego przedstawienia w jednych wzbudzały zachwyt, przez innych były ostro krytykowane. Niewielu wiedziało, jak historia Swinarskiego i jego wewnętrzne demony wpływały na los stwarzanych na scenie postaci. Tajemnice te odsłania Beata Guczalska w rozmowie z Magdą Huzarską-Szumiec o książce Konrad Swinarski. Biografia ukryta.