Król Szczurów, czyli o splocie literatury i sportu

W ostat­nim meczu eli­mi­na­cji Mistrzostw Świa­ta 2026 Bia­ło-Czer­wo­ni prze­gra­li z Fin­lan­dią 1:2, a jedy­ne­go gola dla Pol­ski strze­lił Król Szczu­rów, zwia­stun nie­szczęść lub zara­zy, sym­bol dege­ne­ra­cji i egzy­sten­cji w warun­kach eks­tre­mal­nych. W roz­pacz­li­wym kłę­bo­wi­sku splą­ta­nych w polu kar­nym ciał zabłą­ka­na noga obroń­cy, Kuby Kiwio­ra (skąd do cho­le­ry się tam wziął?), wku­la­ła fut­bo­lów­kę za linię pola bram­ko­we­go. Pięk­ny był to gol, nie zapo­mnę go nigdy. Nowe­mu selek­cjo­ne­ro­wi radzi­ła­bym popis Kró­la Szczu­rów usta­no­wić naszym sztan­da­ro­wym zagra­niem. W momen­tach bez­na­dziej­nych (a w pol­skiej pił­ce jest ich aż nad­to) kil­ku zawod­ni­ków pada w oko­li­cach jede­na­ste­go metra na stro­nie prze­ciw­ni­ka, chwy­ta­jąc obroń­ców rywa­la i two­rząc razem z nimi tuman koń­czyn – z nadzie­ją, że któ­raś z nich dosię­gnie pił­ki i skie­ru­je ją do bram­ki. Było­by to lep­sze i pew­nie mniej roz­pacz­li­we niż słyn­na „laga na Lewe­go” – a przy­naj­mniej bar­dziej zabaw­ne. Bo pol­ski fut­bol (zarów­no repre­zen­ta­cja, jak i roz­gryw­ki ligo­we, nazy­wa­ne prze­ze mnie z czu­ło­ścią Naj­lep­szą Ligą Świa­ta) to jed­no z naj­bar­dziej beko­wych uni­wer­sów naszej sza­rej i smut­nej rze­czy­wi­sto­ści. Oglą­da­nie meczów to po pro­stu jed­na z prak­tyk eska­pi­stycz­nych, dużo faj­niej­sza niż czy­ta­nie poło­wy rodzi­mej pro­duk­cji lite­rac­kiej.

Gdy­bym roz­po­czę­ła tę recen­zję od oso­bi­ste­go wyzna­nia, od opo­wie­ści o tym, jak to tata wziął mnie pierw­szy raz na sta­dion albo czym dla moje­go osie­dla w latach 90. była iden­ty­fi­ka­cja z jed­ną z lokal­nych dru­żyn, wpa­dła­bym w ten nie­zno­śny, pol­ski ton mito­lo­gi­zo­wa­nia dzie­ciń­stwa i prze­szło­ści, któ­re­go mam już po dziur­ki w nosie. Poza tym, że było­by to wtór­ne (swo­ją dro­gą, w nawią­za­niu do tego tema­tu pole­cam trwa­ją­cy wła­śnie „Kon­kurs na Naj­gor­szą Książ­kę o Awan­sie Kla­so­wym”, ogło­szo­ny przez Dar Dobro­szyc), było­by to rów­nież kom­plet­nie wbrew ducho­wi książ­ki, któ­rą będę recen­zo­wać. „Z oka­zji Dnia Dziec­ka Juan Pablo Vil­la­lo­bos został popro­szo­ny o tekst o swo­im dzie­ciń­stwie, a jako że jest przy­zwy­cza­jo­ny do pisa­nia o tym, o czym ma ocho­tę pisać, a nie o tym, o czym chcą inni, to teraz nie za bar­dzo wie, jak z tego wybrnąć” – czy­ta­my w roz­dzia­le Zle­ce­nie dla uzna­ne­go pisa­rza. „Jego dzie­ciń­stwo? Co może opo­wie­dzieć o dzie­ciń­stwie? Bez żar­tów! Dziś ma ocho­tę napi­sać o środ­ko­wych obroń­cach. Tak, wła­śnie, o środ­ko­wych obroń­cach”.

Kaf­ka na Mara­ca­nie trzech auto­rów – Davi­da Gar­cíi Came­sa, Migu­ela Ánge­la Orti­za i Mar­ce­la Bel­tra­na – to tytuł zro­dzo­ny z żywej, wital­nej obse­sji fut­bo­lo­wej, któ­ra nie ma jesz­cze sztyw­nych ram wyzna­cza­ją­cych spo­sób opo­wia­da­nia o jej doświad­cza­niu. Pró­ba uciecz­ki (w nie­któ­rych frag­men­tach uda­na, w innych nie) od sche­ma­tów nar­ra­cyj­nych to jeden z naj­więk­szych walo­rów lite­rac­kich tej pozy­cji. W Sło­wie od auto­rów czy­ta­my, że to „ćwi­cze­nie z uczci­wej fik­cji”. Wła­śnie to okre­śle­nie naj­traf­niej odda­je cha­rak­ter tej książ­ki. Bo subiek­tyw­na fik­cja może być praw­dziw­sza niż obiek­tyw­ne spra­woz­da­nie, a uczci­wość nie pole­ga na dokład­no­ści, lecz na goto­wo­ści do dzie­le­nia się wąt­pli­wo­ścia­mi.

Cames, Bel­tran i Ortiz napi­sa­li książ­kę na poły ese­istycz­ną, na poły repor­ter­ską, a jed­no­cze­śnie bar­dzo lite­rac­ką w jakimś abso­lut­nie pier­wot­nym, przed­pi­śmien­nym zna­cze­niu, będą­cym wyra­zem głę­bo­ko antro­po­lo­gicz­nej potrze­by opo­wia­da­nia. Ich gło­sy prze­pla­ta­ją się jak komen­ta­rze trzech kibi­ców zasia­da­ją­cych przy wspól­nym sto­le w ciem­nym barze. Każ­dy z nich pamię­ta inne gole, inne dra­ma­ty, inne momen­ty trium­fu. Ale tym, co ich łączy, jest prze­ko­na­nie, że fut­bol musi zostać opo­wie­dzia­ny.

Styl książ­ki przy­po­mi­na grę środ­ko­we­go pomoc­ni­ka – krót­kie poda­nia myśli, zaska­ku­ją­ce zwro­ty, dry­blin­gi wokół zna­czeń. Nie ma tu line­ar­nej nar­ra­cji ani sta­bil­ne­go punk­tu widze­nia. Zamiast tego – sieć: od Gilles’a Deleuze’a do Car­lo­sa Val­der­ra­my, od René Girar­da do Car­lo­sa Caszely’ego, od sta­dio­nów Ame­ry­ki Połu­dnio­wej do mitycz­nych boisk dzie­ciń­stwa. Tekst nie peł­ni tu funk­cji obja­śnia­ją­cej, jest for­mą zapro­sze­nia do uczest­nic­twa.

Pił­ka noż­na – suge­ru­je we Wstę­pie Juan Tal­lón – zaczy­na się napraw­dę dopie­ro po ostat­nim gwizd­ku, kie­dy sta­je się histo­rią. Komen­tarz nie jest dodat­kiem do meczu – jest jego trwa­niem. Książ­ka Kaf­ka na Mara­ca­nie nie jest pisa­na z per­spek­ty­wy eks­per­tów, lecz fana­ty­ków – inte­lek­tu­ali­stów, któ­rzy wie­rzą, że każ­de wspo­mnie­nie o pił­ce to rów­nież wspo­mnie­nie o sobie i świe­cie. Ich opo­wieść doty­czy doświad­czeń pięk­nych, cza­sem wzru­sza­ją­cych, innym razem zabaw­nych, ale tak­że trud­nych, nazna­czo­nych przez prze­moc, mit, kli­sze medial­ne. Pił­ka noż­na nie jawi się tu ani jako szla­chet­na gra, ani jako samo zło. To raczej teatr ciał i obra­zów, któ­ry odzwier­cie­dla nasze naj­głęb­sze pra­gnie­nia – i nasze poraż­ki.

Naj­bar­dziej poru­sza­ją­ce frag­men­ty Kaf­ki na Mara­ca­nie doty­czą Ame­ry­ki Łaciń­skiej, gdzie pił­ka noż­na jest feno­me­nem kul­tu­ro­wym, a nie tyl­ko spor­to­wym, i ma taki sta­tus jak chy­ba nigdzie indziej. Kie­dy auto­rzy piszą o sta­dio­nach w Bogo­cie, Buenos Aires czy Rio, nie cho­dzi im tyl­ko o topo­gra­fię, lecz o pamięć. Sta­dio­ny sta­ją się palimp­se­sta­mi – zapi­sa­mi traum histo­rycz­nych, prze­strze­nia­mi insce­ni­za­cji męsko­ści, a zara­zem pro­jek­ta­mi uto­pii. Gol – naj­czyst­szy akt spor­to­wy – może oka­zać się nośni­kiem poli­tycz­nej prze­mo­cy, naro­do­wej dumy albo kla­so­we­go upo­ko­rze­nia.

Pił­ka noż­na nie jest tu ani opium, ani kathar­sis. Jest kon­struk­tem – mister­nie zbu­do­wa­ną fik­cją, w któ­rej każ­dy z nas odnaj­du­je coś wła­sne­go. Dla­te­go auto­rzy publi­ka­cji decy­du­ją się na for­mę nie do koń­ca reali­stycz­ną – ich tek­sty balan­su­ją mię­dzy repor­ta­żem histo­rycz­nym, bio­gra­fią a przy­stęp­ną powiast­ką filo­zo­ficz­ną. Wszyst­ko to skła­da się na książ­kę, któ­ra przy­po­mi­na nie trak­tat, lecz roz­mo­wę. Czy­ta­jąc Kaf­kę na Mara­ca­nie, ma się wra­że­nie uczest­nic­twa w wie­lo­go­dzin­nej pił­kar­skiej gawę­dzie – jak­by auto­rzy zasie­dli z nami przy sto­le po obej­rze­niu meczu i opo­wia­da­li: o Ronal­din­ho i o filo­zo­fii Gilles’a Deleuze’a, o tym, jak wyglą­da­ła Mara­ca­nã w 1982 roku i co to zna­czy „żyć jak skrzy­dło­wy”.

For­ma gawę­dy nie jest tu przy­pad­ko­wa. Cames, Bel­tran i Ortiz suge­ru­ją, że nikt nie zado­wa­la się samym oglą­da­niem meczu. Po zakoń­cze­niu gry fut­bol natych­miast prze­cho­dzi w sfe­rę nar­ra­cji. Nie da się mówić o pił­ce bez wspo­mnień, bez mitów. A sko­ro tak, to jedy­ną uczci­wą for­mą opo­wia­da­nia o fut­bo­lu jest opo­wieść fik­cyj­na, któ­ra nie aspi­ru­je do obiek­tyw­no­ści i któ­rej „praw­dzi­wość” wią­że się ze sfe­rą emo­cji.

To książ­ka napi­sa­na z try­bu­ny – ale nie tej naj­gło­śniej­szej, peł­nej flag i rac. Raczej z naj­wyż­sze­go sek­to­ra, gdzie sie­dzą ci, któ­rzy wszyst­ko pamię­ta­ją, ale rzad­ko krzy­czą. Ich siłą nie jest afekt, są nią pamięć i język – tak jak w przy­pad­ku nie­wi­do­me­go star­sze­go pana opi­sa­ne­go w roz­dzia­le Nawet ślep­cy widzie­li grę Jose Agu­asa:

Anto­nio obser­wu­je publicz­ność wokół sie­bie […] aż w pew­nym momen­cie, kil­ka rzę­dów wyżej, Anto­nio zauwa­ża wspar­te­go na lasce nie­wi­do­me­go męż­czy­znę, któ­ry wbi­ja wzrok w boisko. Nie może wyjść z podzi­wu dla tego czło­wie­ka, sta­reń­kie­go, spo­koj­ne­go, któ­ry w swo­jej ciem­no­ści usły­szał gole Simõe­sa, odbi­cie José Augu­sto, wywa­żo­ną ele­gan­cję José Águ­asa (pana Águ­asa) i myśli o tym, że lite­ra­tu­ra też jest czymś takim – otwie­ra­niem sobie dro­gi w ciem­no­ści, jak ktoś, kto po omac­ku musi nary­so­wać sobie gole Ben­fi­ki.

David García Cames, Miguel Ángel Ortiz, Marcel Beltran, „Kafka na Maracanie”, tłum. B. Bardadyn, Kraków: Sine Qua Non, 2025.

Kaf­ka na Mara­ca­nie to książ­ka, któ­ra mówi coś waż­ne­go nie tyl­ko o fut­bo­lu. Mówi o naszej potrze­bie uczest­nic­twa, o tęsk­no­cie za wspól­no­tą, o tym, że świat sta­je się zno­śny dopie­ro wte­dy, gdy moż­na go opo­wie­dzieć. To książ­ka, któ­ra uczy patrzeć na mecze ina­czej – nie przez pry­zmat tak­ty­ki, lecz przez pry­zmat opo­wie­ści, towa­rzy­szą­cej nam dłu­go po ostat­nim gwizd­ku.

W roz­dzia­le Już nikt nie śpie­wa w Lever­ku­sen Mar­cel Bel­tran przy­wo­łu­je postać Enri­que Gon­zále­za, hisz­pań­skie­go dzien­ni­ka­rza i pisa­rza, kibi­ca Espa­ny­olu – klu­bu, któ­ry nie pozo­sta­wia złu­dzeń; jeśli mu kibi­cu­jesz, wiesz z góry, że gdy coś może pójść źle, to pój­dzie źle. Ten pozor­nie iro­nicz­ny komen­tarz odsła­nia jed­ną z naj­bar­dziej poru­sza­ją­cych warstw oma­wia­nej książ­ki: reflek­sję nad fata­li­zmem wpi­sa­nym w doświad­cze­nie kibi­ca. „Fut­bol jest jak życie, synu; nigdy nie wygry­wa naj­lep­szy” – mówi ojciec mło­de­mu Ricar­do­wi Piglii, któ­ry jesz­cze nie wie nic na temat fut­bo­lu, a tym bar­dziej na temat życia.

Poraż­ka nie jest tu epi­zo­dem, lecz sta­łym towa­rzy­szem, i wła­śnie dla­te­go sta­no­wi prze­strzeń oswa­ja­nia. W fut­bo­lu – jak w życiu – więk­szo­ści meczów się nie wygry­wa. A jed­nak wra­ca się na sta­dion. Wier­ność dru­ży­nie przy­no­szą­cej głów­nie roz­cza­ro­wa­nia nie jest nie­ra­cjo­nal­na – to głę­bo­ko moty­wo­wa­na posta­wa zakła­da­ją­ca afir­ma­cję cią­gło­ści mimo wszyst­ko.

W tym sen­sie kibi­co­wa­nie sta­je się ćwi­cze­niem z poko­ry i lojal­no­ści, ale tak­że z kon­struk­tyw­ne­go fata­li­zmu – poma­ga nam pogo­dzić się z tym, że świat nie speł­nia naszych ocze­ki­wań, że sens nie wyni­ka z suk­ce­su, lecz z opo­wie­ści o nim. Bo poraż­ka, kie­dy zosta­je opo­wie­dzia­na, zaczy­na sma­ko­wać ina­czej, sta­je się zaczy­nem wspól­no­ty, two­rzy rytu­ał trwa­nia. I tu znów obja­wia się siła lite­ra­tu­ry: to, co boli, moż­na opo­wie­dzieć. A to, co opo­wie­dzia­ne – moż­na zro­zu­mieć.

Wśród licz­nych (a nawet tro­chę nad­mia­ro­wych) aso­cja­cji lite­rac­kich i filo­zo­ficz­nych wypeł­nia­ją­cych Kaf­kę na Mara­ca­nie szcze­gól­nie intry­gu­ją­ca jest ta, któ­ra powra­ca jak refren: myśl o związ­ku mię­dzy kul­tu­rą fizycz­ną a ducho­wą. Auto­rzy raz za razem suge­ru­ją, że fut­bol – z jego cie­le­sno­ścią, rytu­ała­mi, dra­ma­tur­gią – jest jed­no­cze­śnie prze­strze­nią for­mo­wa­nia ducha. Nie­przy­pad­ko­wo Migu­el Ángel Ortiz w roz­dzia­le Nie­zwy­kle cen­na cisza przy­wo­łu­je Sene­kę. W jed­nym z Listów moral­nych do Lucy­liu­sza filo­zof sto­ic­ki roz­wa­ża moż­li­wość zahar­to­wa­nia cia­ła tak, by było odpor­ne na cio­sy, kop­nię­cia, upad­ki – i natych­miast doda­je, że ducha moż­na wzmoc­nić podob­nie: by pozo­sta­wał nie­wzru­szo­ny wobec upo­ko­rzeń losu, potra­fił pod­no­sić się po każ­dej poraż­ce.

Auto­rzy książ­ki spla­ta­ją tę antycz­ną reflek­sję z pił­kar­skim doświad­cze­niem – z ciszą, któ­ra zapa­da przed rzu­tem kar­nym, z samot­no­ścią bram­ka­rza, z mil­cze­niem w szat­ni po prze­gra­nym fina­le. Poka­zu­ją, że fut­bol nie jest tyl­ko spra­wą cia­ła, ale tak­że ćwi­cze­niem wewnętrz­nym – testem odpor­no­ści, dys­cy­pli­ny, zdol­no­ści zaak­cep­to­wa­nia poraż­ki. Tak jak cia­ło moż­na tre­no­wać, by prze­trwać fizycz­ny ból, tak duch – przez fut­bol – może nauczyć się poko­ry, wytrwa­ło­ści i mądre­go mil­cze­nia. To nie egzal­to­wa­na ducho­wość, ale codzien­na prak­ty­ka sen­su – zako­rze­nio­na w hała­sie try­bun, pocie i zmę­cze­niu. W tym sen­sie pił­ka noż­na sta­je się rodza­jem sto­ic­kiej szko­ły współ­cze­sno­ści.

Wśród lite­rac­kich patro­nów Kaf­ki na Mara­ca­nie poja­wia­ją się nazwi­ska tuzów lite­ra­tu­ry świa­to­wej, takich jak James Joy­ce, Jor­ge Luis Bor­ges, Wil­liam Sha­ke­spe­are, Rober­to Bola­ño, Peter Hand­ke, Albert Camus. W publi­ka­cji uwzględ­nio­no tak­że pol­skich auto­rów: Witol­da Gom­bro­wi­cza oraz Ryszar­da Kapu­ściń­skie­go. Temu dru­gie­mu, przy­wo­ła­ne­mu przede wszyst­kim w kon­tek­ście jego Woj­ny fut­bo­lo­wej, któ­ra od dzie­się­cio­le­ci pozo­sta­je jed­nym z naj­traf­niej­szych ujęć fut­bo­lu jako zja­wi­ska z pogra­ni­cza poli­ty­ki, mito­lo­gii i prze­mo­cy, poświę­co­no cały roz­dział książ­ki. Ortiz uka­zu­je Kapu­ściń­skie­go nie jako obser­wa­to­ra z zewnątrz, lecz jako uczest­ni­ka, któ­ry – choć z note­sem, nie z pił­ką – sta­je się czę­ścią wido­wi­ska. Woj­na, któ­rą opi­su­je pol­ski autor, roz­gry­wa się mię­dzy kra­ja­mi, ale tak­że w języ­ku, obra­zach, emo­cjach.

Jed­nym z para­dok­sów wytrwa­le eks­plo­ro­wa­nych w Kaf­ce na Mara­ca­nie jest napię­cie mię­dzy zbio­ro­wym cha­rak­te­rem fut­bo­lu a jego związ­kiem z wyjąt­ko­wym sta­tu­sem jed­nost­ki. Pił­ka noż­na to wyda­rze­nie maso­we – try­bu­ny, tłum, hymn, bar­wy – a jed­nak w cen­trum nar­ra­cji nie­mal zawsze stoi ten jeden: geniusz, boha­ter, zbaw­ca. „[W] sztu­ce indy­wi­du­alizm musi prze­wa­żać nad zdol­no­ścia­mi zespo­ło­wy­mi. Na boisku, podob­nie jak w lite­ra­tu­rze, kre­atyw­ność i styl prze­są­dza­ją o losach meczów” – czy­ta­my w roz­dzia­le Nigdy nie wygry­wa naj­lep­szy.

Pił­ka noż­na to sport kolek­tyw­ny; typo­wy kibic zwy­kle kocha jakąś dru­ży­nę, ale wiel­bi mesja­sza. Die­go Mara­do­na – jeden z naj­waż­niej­szych w hie­rar­chii – a dalej: Gar­rin­cha, Johan Cru­ijff, Lio­nel Mes­si, Zinédi­ne Zida­ne – to posta­ci, któ­re nie tyl­ko roz­gry­wa­ły mecze, ale tak­że opo­wia­da­ły świat. I ja to w peł­ni rozu­miem i sza­nu­ję. Jestem prze­ko­na­na, że geniusz mło­dziut­kie­go Lamine’a Yama­la nie ustę­pu­je geniu­szo­wi Mate­usza Gór­nia­ka.

Bo czy to się inte­lek­tu­ali­stom podo­ba czy nie, fak­tem jest, że w epo­ce ato­mi­za­cji, pola­ry­za­cji i zerwa­nych wspól­not to wła­śnie pił­ka­rze sta­li się nowy­mi mitycz­ny­mi punk­ta­mi odnie­sie­nia. W cza­sach glo­bal­nej komer­cja­li­za­cji fut­bo­lu to oni kształ­tu­ją dziś coś w rodza­ju świa­to­we­go kano­nu emo­cji – two­rzą sym­bo­licz­ny język poro­zu­mie­nia, któ­ry dzia­ła ponad gra­ni­ca­mi państw i róż­ni­ca­mi klas spo­łecz­nych. Mara­do­na może być czczo­ny zarów­no w Neapo­lu, jak i w Buenos Aires, Mes­si jed­no­czy Algier­czy­ków i Japoń­czy­ków, a radość z gola Ronal­din­ho sprzed lat nadal łączy tych, któ­rych nigdy nie połą­czy­ły­by żad­ne inne oko­licz­no­ści.

W tym sen­sie pił­ka noż­na dzia­ła jak lite­ra­tu­ra świa­to­wa: two­rzy wspól­ny rejestr odnie­sień, wspól­ną pamięć, któ­rą może­my dzie­lić, nawet jeśli mówi­my róż­ny­mi języ­ka­mi. Auto­rzy Kaf­ki na Mara­ca­nie dostrze­ga­ją w tym nie tyl­ko urok, ale i głę­bo­ko huma­ni­stycz­ny poten­cjał fut­bo­lu – spor­tu, któ­ry nie jest zbyt mądry czy wyra­fi­no­wa­ny, a bywa też okrut­ny i korum­pu­ją­cy, ale któ­ry mimo wszyst­ko potra­fi – choć na moment – przy­wra­cać poczu­cie sen­su i wspól­no­ty. Boha­te­ro­wie książ­ki to ci, któ­rzy zdo­ła­li wyjść poza swo­ją dzie­dzi­nę i spoj­rzeć na kul­tu­rę w szer­szej per­spek­ty­wie: Javier Marías, któ­ry w Éri­cu Can­to­nie potra­fił dostrzec demon­stra­cyj­ne­go dada­istę, a nie tyl­ko genial­ne­go napast­ni­ka; Cami­lo José Cela, któ­ry pod­czas pre­zen­ta­cji swo­jej książ­ki Jede­na­ście opo­wia­dań o pił­ce noż­nej powie­dział: „Inte­lek­tu­ali­sta powi­nien inte­re­so­wać się wszyst­kim, co żywe, a fut­bol wła­śnie taki jest”; Almu­de­na Gran­des, któ­rej klub Atléti­co Madryt wraz z jego brud­nym reali­zmem przy­po­mi­na posta­wę hra­bie­go Mon­te Chri­sto, Aha­ba wal­czą­ce­go z bia­łym wie­lo­ry­bem czy Dan­te­go – „To dru­ży­na lite­rac­ka, ponie­waż repre­zen­tu­je takie war­to­ści, jak wytrwa­łość, upór czy wola prze­trwa­nia”.

Auto­rzy książ­ki poka­zu­ją, że lite­ra­tu­ra i fut­bol mają ze sobą wię­cej wspól­ne­go, niż chcie­li­by przy­znać zarów­no lite­ra­ci i kry­ty­cy, jak i pił­ka­rze i tre­ne­rzy. Obie dzie­dzi­ny są w isto­cie for­ma­mi opo­wie­ści: o tym, kim jeste­śmy, cze­go pra­gnie­my i co pró­bu­je­my oca­lić. Kaf­ka na Mara­ca­nie to nie pod­ręcz­nik fut­bo­lo­wej wie­dzy ani trak­tat filo­zo­ficz­ny. To książ­ka, któ­ra – jak sta­ra pił­ka wycią­gnię­ta z piw­ni­cy – nie lśni, nie pach­nie nowo­ścią, ale nosi na sobie wszyst­kie śla­dy prze­szło­ści: wytar­te szwy, odkształ­ce­nia, zabru­dze­nia. I wła­śnie dla­te­go zasłu­gu­je, by nią grać. Bo poka­zu­je, że fut­bol – tak jak lite­ra­tu­ra – nie słu­ży do podzi­wia­nia. Słu­ży do prze­ży­wa­nia.

Uwa­żam, że nie jest to książ­ka wybit­na, ale potrzeb­na. Tak jak potrzeb­na jest ta sta­ra absur­dal­na prak­ty­ka gro­ma­dze­nia się wokół cze­goś, co jest więk­sze niż my – wokół sta­dio­nu, wokół opo­wie­ści, wokół gola. I wła­śnie dla­te­go Król Szczu­rów – z całą swo­ją nie­zdar­no­ścią, przy­pad­ko­wo­ścią i siłą prze­trwa­nia – pozo­sta­je nie tyl­ko sym­bo­lem naszej pił­ki. Może też być sym­bo­lem naszej kul­tu­ry.

A nawet jeśli nie, to przy­naj­mniej był to napraw­dę epic­ki gol.

– doktor nauk humanistycznych w dziedzinie literaturoznawstwa, członkini redakcji portalu Miej Miejsce, kierowniczka działu komunikacji w Muzeum Sztuki w Łodzi. 

więcej →

Fallback Avatar

– dziennikarz, profesor literatury hiszpańskiej i iberoamerykańskiej.

więcej →

Fallback Avatar

– absolwent filologii angielskiej, księgarz, pisarz, współpracownik magazynu „Panenka”.

więcej →

Fallback Avatar

– dziennikarz magazynu „Panenka i dziennika „Público.

więcej →

Powiązane teksty