W ostatnim meczu eliminacji Mistrzostw Świata 2026 Biało-Czerwoni przegrali z Finlandią 1:2, a jedynego gola dla Polski strzelił Król Szczurów, zwiastun nieszczęść lub zarazy, symbol degeneracji i egzystencji w warunkach ekstremalnych. W rozpaczliwym kłębowisku splątanych w polu karnym ciał zabłąkana noga obrońcy, Kuby Kiwiora (skąd do cholery się tam wziął?), wkulała futbolówkę za linię pola bramkowego. Piękny był to gol, nie zapomnę go nigdy. Nowemu selekcjonerowi radziłabym popis Króla Szczurów ustanowić naszym sztandarowym zagraniem. W momentach beznadziejnych (a w polskiej piłce jest ich aż nadto) kilku zawodników pada w okolicach jedenastego metra na stronie przeciwnika, chwytając obrońców rywala i tworząc razem z nimi tuman kończyn – z nadzieją, że któraś z nich dosięgnie piłki i skieruje ją do bramki. Byłoby to lepsze i pewnie mniej rozpaczliwe niż słynna „laga na Lewego” – a przynajmniej bardziej zabawne. Bo polski futbol (zarówno reprezentacja, jak i rozgrywki ligowe, nazywane przeze mnie z czułością Najlepszą Ligą Świata) to jedno z najbardziej bekowych uniwersów naszej szarej i smutnej rzeczywistości. Oglądanie meczów to po prostu jedna z praktyk eskapistycznych, dużo fajniejsza niż czytanie połowy rodzimej produkcji literackiej.
Gdybym rozpoczęła tę recenzję od osobistego wyznania, od opowieści o tym, jak to tata wziął mnie pierwszy raz na stadion albo czym dla mojego osiedla w latach 90. była identyfikacja z jedną z lokalnych drużyn, wpadłabym w ten nieznośny, polski ton mitologizowania dzieciństwa i przeszłości, którego mam już po dziurki w nosie. Poza tym, że byłoby to wtórne (swoją drogą, w nawiązaniu do tego tematu polecam trwający właśnie „Konkurs na Najgorszą Książkę o Awansie Klasowym”, ogłoszony przez Dar Dobroszyc), byłoby to również kompletnie wbrew duchowi książki, którą będę recenzować. „Z okazji Dnia Dziecka Juan Pablo Villalobos został poproszony o tekst o swoim dzieciństwie, a jako że jest przyzwyczajony do pisania o tym, o czym ma ochotę pisać, a nie o tym, o czym chcą inni, to teraz nie za bardzo wie, jak z tego wybrnąć” – czytamy w rozdziale Zlecenie dla uznanego pisarza. „Jego dzieciństwo? Co może opowiedzieć o dzieciństwie? Bez żartów! Dziś ma ochotę napisać o środkowych obrońcach. Tak, właśnie, o środkowych obrońcach”.
Kafka na Maracanie trzech autorów – Davida Garcíi Camesa, Miguela Ángela Ortiza i Marcela Beltrana – to tytuł zrodzony z żywej, witalnej obsesji futbolowej, która nie ma jeszcze sztywnych ram wyznaczających sposób opowiadania o jej doświadczaniu. Próba ucieczki (w niektórych fragmentach udana, w innych nie) od schematów narracyjnych to jeden z największych walorów literackich tej pozycji. W Słowie od autorów czytamy, że to „ćwiczenie z uczciwej fikcji”. Właśnie to określenie najtrafniej oddaje charakter tej książki. Bo subiektywna fikcja może być prawdziwsza niż obiektywne sprawozdanie, a uczciwość nie polega na dokładności, lecz na gotowości do dzielenia się wątpliwościami.
Cames, Beltran i Ortiz napisali książkę na poły eseistyczną, na poły reporterską, a jednocześnie bardzo literacką w jakimś absolutnie pierwotnym, przedpiśmiennym znaczeniu, będącym wyrazem głęboko antropologicznej potrzeby opowiadania. Ich głosy przeplatają się jak komentarze trzech kibiców zasiadających przy wspólnym stole w ciemnym barze. Każdy z nich pamięta inne gole, inne dramaty, inne momenty triumfu. Ale tym, co ich łączy, jest przekonanie, że futbol musi zostać opowiedziany.
Styl książki przypomina grę środkowego pomocnika – krótkie podania myśli, zaskakujące zwroty, dryblingi wokół znaczeń. Nie ma tu linearnej narracji ani stabilnego punktu widzenia. Zamiast tego – sieć: od Gilles’a Deleuze’a do Carlosa Valderramy, od René Girarda do Carlosa Caszely’ego, od stadionów Ameryki Południowej do mitycznych boisk dzieciństwa. Tekst nie pełni tu funkcji objaśniającej, jest formą zaproszenia do uczestnictwa.
Piłka nożna – sugeruje we Wstępie Juan Tallón – zaczyna się naprawdę dopiero po ostatnim gwizdku, kiedy staje się historią. Komentarz nie jest dodatkiem do meczu – jest jego trwaniem. Książka Kafka na Maracanie nie jest pisana z perspektywy ekspertów, lecz fanatyków – intelektualistów, którzy wierzą, że każde wspomnienie o piłce to również wspomnienie o sobie i świecie. Ich opowieść dotyczy doświadczeń pięknych, czasem wzruszających, innym razem zabawnych, ale także trudnych, naznaczonych przez przemoc, mit, klisze medialne. Piłka nożna nie jawi się tu ani jako szlachetna gra, ani jako samo zło. To raczej teatr ciał i obrazów, który odzwierciedla nasze najgłębsze pragnienia – i nasze porażki.
Najbardziej poruszające fragmenty Kafki na Maracanie dotyczą Ameryki Łacińskiej, gdzie piłka nożna jest fenomenem kulturowym, a nie tylko sportowym, i ma taki status jak chyba nigdzie indziej. Kiedy autorzy piszą o stadionach w Bogocie, Buenos Aires czy Rio, nie chodzi im tylko o topografię, lecz o pamięć. Stadiony stają się palimpsestami – zapisami traum historycznych, przestrzeniami inscenizacji męskości, a zarazem projektami utopii. Gol – najczystszy akt sportowy – może okazać się nośnikiem politycznej przemocy, narodowej dumy albo klasowego upokorzenia.
Piłka nożna nie jest tu ani opium, ani katharsis. Jest konstruktem – misternie zbudowaną fikcją, w której każdy z nas odnajduje coś własnego. Dlatego autorzy publikacji decydują się na formę nie do końca realistyczną – ich teksty balansują między reportażem historycznym, biografią a przystępną powiastką filozoficzną. Wszystko to składa się na książkę, która przypomina nie traktat, lecz rozmowę. Czytając Kafkę na Maracanie, ma się wrażenie uczestnictwa w wielogodzinnej piłkarskiej gawędzie – jakby autorzy zasiedli z nami przy stole po obejrzeniu meczu i opowiadali: o Ronaldinho i o filozofii Gilles’a Deleuze’a, o tym, jak wyglądała Maracanã w 1982 roku i co to znaczy „żyć jak skrzydłowy”.
Forma gawędy nie jest tu przypadkowa. Cames, Beltran i Ortiz sugerują, że nikt nie zadowala się samym oglądaniem meczu. Po zakończeniu gry futbol natychmiast przechodzi w sferę narracji. Nie da się mówić o piłce bez wspomnień, bez mitów. A skoro tak, to jedyną uczciwą formą opowiadania o futbolu jest opowieść fikcyjna, która nie aspiruje do obiektywności i której „prawdziwość” wiąże się ze sferą emocji.
To książka napisana z trybuny – ale nie tej najgłośniejszej, pełnej flag i rac. Raczej z najwyższego sektora, gdzie siedzą ci, którzy wszystko pamiętają, ale rzadko krzyczą. Ich siłą nie jest afekt, są nią pamięć i język – tak jak w przypadku niewidomego starszego pana opisanego w rozdziale Nawet ślepcy widzieli grę Jose Aguasa:
Antonio obserwuje publiczność wokół siebie […] aż w pewnym momencie, kilka rzędów wyżej, Antonio zauważa wspartego na lasce niewidomego mężczyznę, który wbija wzrok w boisko. Nie może wyjść z podziwu dla tego człowieka, stareńkiego, spokojnego, który w swojej ciemności usłyszał gole Simõesa, odbicie José Augusto, wyważoną elegancję José Águasa (pana Águasa) i myśli o tym, że literatura też jest czymś takim – otwieraniem sobie drogi w ciemności, jak ktoś, kto po omacku musi narysować sobie gole Benfiki.

Kafka na Maracanie to książka, która mówi coś ważnego nie tylko o futbolu. Mówi o naszej potrzebie uczestnictwa, o tęsknocie za wspólnotą, o tym, że świat staje się znośny dopiero wtedy, gdy można go opowiedzieć. To książka, która uczy patrzeć na mecze inaczej – nie przez pryzmat taktyki, lecz przez pryzmat opowieści, towarzyszącej nam długo po ostatnim gwizdku.
W rozdziale Już nikt nie śpiewa w Leverkusen Marcel Beltran przywołuje postać Enrique Gonzáleza, hiszpańskiego dziennikarza i pisarza, kibica Espanyolu – klubu, który nie pozostawia złudzeń; jeśli mu kibicujesz, wiesz z góry, że gdy coś może pójść źle, to pójdzie źle. Ten pozornie ironiczny komentarz odsłania jedną z najbardziej poruszających warstw omawianej książki: refleksję nad fatalizmem wpisanym w doświadczenie kibica. „Futbol jest jak życie, synu; nigdy nie wygrywa najlepszy” – mówi ojciec młodemu Ricardowi Piglii, który jeszcze nie wie nic na temat futbolu, a tym bardziej na temat życia.
Porażka nie jest tu epizodem, lecz stałym towarzyszem, i właśnie dlatego stanowi przestrzeń oswajania. W futbolu – jak w życiu – większości meczów się nie wygrywa. A jednak wraca się na stadion. Wierność drużynie przynoszącej głównie rozczarowania nie jest nieracjonalna – to głęboko motywowana postawa zakładająca afirmację ciągłości mimo wszystko.
W tym sensie kibicowanie staje się ćwiczeniem z pokory i lojalności, ale także z konstruktywnego fatalizmu – pomaga nam pogodzić się z tym, że świat nie spełnia naszych oczekiwań, że sens nie wynika z sukcesu, lecz z opowieści o nim. Bo porażka, kiedy zostaje opowiedziana, zaczyna smakować inaczej, staje się zaczynem wspólnoty, tworzy rytuał trwania. I tu znów objawia się siła literatury: to, co boli, można opowiedzieć. A to, co opowiedziane – można zrozumieć.
Wśród licznych (a nawet trochę nadmiarowych) asocjacji literackich i filozoficznych wypełniających Kafkę na Maracanie szczególnie intrygująca jest ta, która powraca jak refren: myśl o związku między kulturą fizyczną a duchową. Autorzy raz za razem sugerują, że futbol – z jego cielesnością, rytuałami, dramaturgią – jest jednocześnie przestrzenią formowania ducha. Nieprzypadkowo Miguel Ángel Ortiz w rozdziale Niezwykle cenna cisza przywołuje Senekę. W jednym z Listów moralnych do Lucyliusza filozof stoicki rozważa możliwość zahartowania ciała tak, by było odporne na ciosy, kopnięcia, upadki – i natychmiast dodaje, że ducha można wzmocnić podobnie: by pozostawał niewzruszony wobec upokorzeń losu, potrafił podnosić się po każdej porażce.
Autorzy książki splatają tę antyczną refleksję z piłkarskim doświadczeniem – z ciszą, która zapada przed rzutem karnym, z samotnością bramkarza, z milczeniem w szatni po przegranym finale. Pokazują, że futbol nie jest tylko sprawą ciała, ale także ćwiczeniem wewnętrznym – testem odporności, dyscypliny, zdolności zaakceptowania porażki. Tak jak ciało można trenować, by przetrwać fizyczny ból, tak duch – przez futbol – może nauczyć się pokory, wytrwałości i mądrego milczenia. To nie egzaltowana duchowość, ale codzienna praktyka sensu – zakorzeniona w hałasie trybun, pocie i zmęczeniu. W tym sensie piłka nożna staje się rodzajem stoickiej szkoły współczesności.
Wśród literackich patronów Kafki na Maracanie pojawiają się nazwiska tuzów literatury światowej, takich jak James Joyce, Jorge Luis Borges, William Shakespeare, Roberto Bolaño, Peter Handke, Albert Camus. W publikacji uwzględniono także polskich autorów: Witolda Gombrowicza oraz Ryszarda Kapuścińskiego. Temu drugiemu, przywołanemu przede wszystkim w kontekście jego Wojny futbolowej, która od dziesięcioleci pozostaje jednym z najtrafniejszych ujęć futbolu jako zjawiska z pogranicza polityki, mitologii i przemocy, poświęcono cały rozdział książki. Ortiz ukazuje Kapuścińskiego nie jako obserwatora z zewnątrz, lecz jako uczestnika, który – choć z notesem, nie z piłką – staje się częścią widowiska. Wojna, którą opisuje polski autor, rozgrywa się między krajami, ale także w języku, obrazach, emocjach.
Jednym z paradoksów wytrwale eksplorowanych w Kafce na Maracanie jest napięcie między zbiorowym charakterem futbolu a jego związkiem z wyjątkowym statusem jednostki. Piłka nożna to wydarzenie masowe – trybuny, tłum, hymn, barwy – a jednak w centrum narracji niemal zawsze stoi ten jeden: geniusz, bohater, zbawca. „[W] sztuce indywidualizm musi przeważać nad zdolnościami zespołowymi. Na boisku, podobnie jak w literaturze, kreatywność i styl przesądzają o losach meczów” – czytamy w rozdziale Nigdy nie wygrywa najlepszy.
Piłka nożna to sport kolektywny; typowy kibic zwykle kocha jakąś drużynę, ale wielbi mesjasza. Diego Maradona – jeden z najważniejszych w hierarchii – a dalej: Garrincha, Johan Cruijff, Lionel Messi, Zinédine Zidane – to postaci, które nie tylko rozgrywały mecze, ale także opowiadały świat. I ja to w pełni rozumiem i szanuję. Jestem przekonana, że geniusz młodziutkiego Lamine’a Yamala nie ustępuje geniuszowi Mateusza Górniaka.
Bo czy to się intelektualistom podoba czy nie, faktem jest, że w epoce atomizacji, polaryzacji i zerwanych wspólnot to właśnie piłkarze stali się nowymi mitycznymi punktami odniesienia. W czasach globalnej komercjalizacji futbolu to oni kształtują dziś coś w rodzaju światowego kanonu emocji – tworzą symboliczny język porozumienia, który działa ponad granicami państw i różnicami klas społecznych. Maradona może być czczony zarówno w Neapolu, jak i w Buenos Aires, Messi jednoczy Algierczyków i Japończyków, a radość z gola Ronaldinho sprzed lat nadal łączy tych, których nigdy nie połączyłyby żadne inne okoliczności.
W tym sensie piłka nożna działa jak literatura światowa: tworzy wspólny rejestr odniesień, wspólną pamięć, którą możemy dzielić, nawet jeśli mówimy różnymi językami. Autorzy Kafki na Maracanie dostrzegają w tym nie tylko urok, ale i głęboko humanistyczny potencjał futbolu – sportu, który nie jest zbyt mądry czy wyrafinowany, a bywa też okrutny i korumpujący, ale który mimo wszystko potrafi – choć na moment – przywracać poczucie sensu i wspólnoty. Bohaterowie książki to ci, którzy zdołali wyjść poza swoją dziedzinę i spojrzeć na kulturę w szerszej perspektywie: Javier Marías, który w Éricu Cantonie potrafił dostrzec demonstracyjnego dadaistę, a nie tylko genialnego napastnika; Camilo José Cela, który podczas prezentacji swojej książki Jedenaście opowiadań o piłce nożnej powiedział: „Intelektualista powinien interesować się wszystkim, co żywe, a futbol właśnie taki jest”; Almudena Grandes, której klub Atlético Madryt wraz z jego brudnym realizmem przypomina postawę hrabiego Monte Christo, Ahaba walczącego z białym wielorybem czy Dantego – „To drużyna literacka, ponieważ reprezentuje takie wartości, jak wytrwałość, upór czy wola przetrwania”.
Autorzy książki pokazują, że literatura i futbol mają ze sobą więcej wspólnego, niż chcieliby przyznać zarówno literaci i krytycy, jak i piłkarze i trenerzy. Obie dziedziny są w istocie formami opowieści: o tym, kim jesteśmy, czego pragniemy i co próbujemy ocalić. Kafka na Maracanie to nie podręcznik futbolowej wiedzy ani traktat filozoficzny. To książka, która – jak stara piłka wyciągnięta z piwnicy – nie lśni, nie pachnie nowością, ale nosi na sobie wszystkie ślady przeszłości: wytarte szwy, odkształcenia, zabrudzenia. I właśnie dlatego zasługuje, by nią grać. Bo pokazuje, że futbol – tak jak literatura – nie służy do podziwiania. Służy do przeżywania.
Uważam, że nie jest to książka wybitna, ale potrzebna. Tak jak potrzebna jest ta stara absurdalna praktyka gromadzenia się wokół czegoś, co jest większe niż my – wokół stadionu, wokół opowieści, wokół gola. I właśnie dlatego Król Szczurów – z całą swoją niezdarnością, przypadkowością i siłą przetrwania – pozostaje nie tylko symbolem naszej piłki. Może też być symbolem naszej kultury.
A nawet jeśli nie, to przynajmniej był to naprawdę epicki gol.