Nie rozmieniał się na drobne

Juliusz tro­pił życie, zaj­mo­wa­ła go wital­ność – pomi­mo wszyst­ko. W wier­szach znaj­dziesz głów­nie owo „mimo wszyst­ko”, ale na pierw­szym pla­nie było u Jul­ka pier­wot­ne zdzi­wie­nie tym, że coś jest, że jest on sam, któ­ry potra­fi to zoba­czyć i ma narzę­dzia, żeby spró­bo­wać to opo­wie­dzieć – mówi Rado­sław Wiśniew­ski w roz­mo­wie z Roma­nem Hone­tem na temat poezji Juliu­sza Gabry­ela.

Roman Honet: Są poeci od razu w peł­ni ukształ­to­wa­ni. A są odmien­ni, któ­rzy muszą dłu­go sie­bie szu­kać. Gien­na­dij Ajgi uro­kli­wie i traf­nie porów­nał kształ­tu­ją­cych się poetów do owie­czek w czu­wa­skim obej­ściu, któ­re nie wia­do­mo cze­mu z regu­ły rodzą się zimą, więc na zewnątrz mogą zamar­z­nąć. Dla­te­go prze­no­si się je do izby: żeby nie zamar­z­ły. I te jagnię­ta, led­wie się w nocy uro­dzi­ły, rano zaraz wsta­ją na nogi, zaczy­na­ją try­kać się łba­mi, bóść. A pod wie­czór już ska­czą. „Są poeci, któ­rzy szczę­śli­wym zrzą­dze­niem losu rodzą się wła­śnie tacy. Od razu sta­ją na wła­snych nogach” – zapi­sał Ajgi. Czy two­im zda­niem Juliusz Gabry­el był poetą, któ­ry od począt­ku, od wyda­nia debiu­tanc­kie­go tomu Hemo­glo­bi­na w 2003 roku, „stał na wła­snych nogach”?

Rado­sław Wiśniew­ski: Trud­no mi jed­no­znacz­nie odpo­wie­dzieć. Z jed­nej stro­ny – tak, masz rację, debiut Jul­ka to głos peł­ny, ukształ­to­wa­ny, to wiersz, któ­ry ma już swo­ją meto­dę. Z dru­giej stro­ny – jak poucza Mózgo­wicz Wit­ka­ce­go – „Samo się nie myśli. Tak jak grzmi samo i samo się bły­ska”. Julek, tak jak zapew­ne wszy­scy w tam­tym cza­sie, zaczy­nał w lokal­nym klu­bie lite­rac­kim w Klucz­bor­ku, publi­ko­wał w anto­lo­giach, brał udział w kon­kur­sach i dopra­co­wy­wał swój styl. Szło mu to bar­dzo szyb­ko, szyb­ciej niż innym. Coś w nim chcia­ło się nie­zwłocz­nie ujaw­nić, a on temu cze­muś oddał chy­ba całą swo­ją twór­czą ener­gię. Patrzę na to z dystan­su i widzę w tym coś zupeł­nie natu­ral­ne­go. Mam na myśli to, że kie­dy cię nic nie roz­pra­sza, kie­dy loku­jesz życio­wą ener­gię w jed­nej, kon­kret­nej rze­czy – cho­ciaż kogoś może bawić nazy­wa­nie poezji kon­kre­tem – to po pro­stu szyb­ciej przy­cho­dzą efek­ty. Szło mu szyb­ciej, szło spraw­niej, bo się nie roz­pra­szał, bo miał talent, któ­re­go być może wie­lu z nas mia­ło mniej. Posłu­gu­jąc się licz­bą mno­gą, mam na myśli całą tę ban­dę ludzi z lokal­nych śro­do­wisk, małych mia­ste­czek, poetów i poetek pogra­ni­cza, jak o sobie w żar­tach mówi­li­śmy, ponie­waż trzy­dzie­ści kilo­me­trów od wiel­kie­go mia­sta czu­li­śmy się wszy­scy jak na prze­stron­nym, roz­le­głym pogra­ni­czu – w dużej odle­gło­ści od real­nej gra­ni­cy pań­stwa. Klucz­bork, Namy­słów, Brzeg, Nowa Ruda, Kłodz­ko, Świd­ni­ca, Zgo­rze­lec, Ole­sno, Nysa, Prud­nik, Beł­cha­tów – potęż­ne zadu­pie nas wyda­ło. I z nas wszyst­kich być może to wła­śnie Julek miał talent, któ­ry wyno­sił go ponad innych. Gabry­el nie roz­pra­szał się na pier­do­ły; jeśli już pisał, to nie dzien­ni­ki, nie szki­ce, notat­ki, recen­zje, pro­zy poetyc­kie czy pro­zy, ale tek­sty, któ­re dało się pod­nieść do ran­gi wier­sza. Naj­pierw roz­wa­żał, czy w danym przy­pad­ku jest to moż­li­we. Jeże­li było, szedł tym tro­pem, jeże­li nie – nie roz­mie­niał się na drob­ne.

War­to przy­po­mnieć, że Twój pierw­szy tom wier­szy, Nikt z przy­dom­kiem, uka­zał się w tym samym roku co debiu­tanc­ki zbiór Gabry­ela. Wobec tego mogli­ście zawrzeć bra­ter­stwo krwi w ponie­miec­kim bun­krze, mogli­ście tak­że – z tego same­go powo­du – pić sobie z dziób­ków. Albo mogli­ście się poróż­nić, i to śmier­tel­nie, cza­sem bywa i tak. A jak było napraw­dę, bez iro­ni­zo­wa­nia i popa­da­nia w skraj­no­ści?

U nas na pro­win­cji nawet tych bun­krów nie było zbyt wie­le, a mój debiut uka­zał się rok póź­niej, co z per­spek­ty­wy minio­ne­go cza­su i tak nie ma zna­cze­nia, ponie­waż nadal – teraz, czy­li dwa­dzie­ścia lat póź­niej – może­my mówić, że to był ten sam czas. Myślę, że nasze bra­ter­stwo doj­rze­wa­ło, potrze­ba mu było tro­chę ode­rwa­nia się od bie­żą­ce­go kon­tek­stu. We wza­jem­nych rela­cjach mie­li­śmy tak­że czas, kie­dy nie roz­ma­wia­li­śmy w ogó­le. Julek potra­fił być przy­kry i agre­syw­ny, wyda­wa­ło się, że rela­cja zosta­ła osta­tecz­nie pogrze­ba­na, cho­ciaż nawet wte­dy żywi­łem podziw dla jego nie­ujarz­mio­nej wyobraź­ni poetyc­kiej. Kie­dy uka­za­ły się Labo­ra­to­ria – było to w 2006 roku – napi­sa­łem szcze­rą recen­zję do „Odry”, w niej zdją­łem przed tą książ­ką czap­kę. Nie gada­li­śmy ze sobą, więc było mi tro­chę żal, ale jakoś umia­łem oddzie­lić nasze rela­cje, bli­skie – bo złe rela­cje tak­że potra­fią być bli­skie – od pisa­nia.

Śro­do­wi­sko lite­rac­kie jest małe, więc pra­ca nad oddzie­la­niem sfer tego rodza­ju musi być wyko­ny­wa­na cały czas, i to uczci­wie. Ludzie uwa­ża­ją, że jeśli dekla­ru­jesz się jako kum­pel poety czy poet­ki, to pew­nie nigdy źle o tym swo­im dobrym kum­plu czy przy­ja­cie­lu nie napi­szesz, nie powiesz, ale w moim przy­pad­ku – nic bar­dziej myl­ne­go. Jeże­li zało­ży­my, że cho­dzi nam o to samo, czy­li o dobro tego, co powsta­je w ramach aktu twór­cze­go, to nie ma tutaj miej­sca na miło­sier­dzie dla ego. Dla dobra tek­stu i auto­ra czy autor­ki jestem zobo­wią­za­ny powie­dzieć: „zejdź z tej dro­gi, bo błą­dzisz” – i powie­dzieć to w taki spo­sób, w jaki uznam za słusz­ny. To wła­śnie ja powi­nie­nem to zro­bić pierw­szy, zanim mój bliź­ni, brat czy sio­stra w lite­rach, zbłą­dzi na amen i nie zdo­ła się go albo jej wycią­gnąć z bagna. Cho­ciaż, wiesz, to oddzie­la­nie w moim przy­pad­ku nie jest pro­ce­sem inte­lek­tu­al­nym, ale intu­icyj­nym, chy­ba że intu­icje uzna­my za tę część inte­lek­tu, któ­ra dzia­ła, lecz nie wyra­ża się przez sło­wa, kon­struk­cje zda­nio­we.

Wspo­mnia­ne przez cie­bie „zdję­cie czap­ki” rozu­miem jako znak sza­cun­ku. Może nawet wyraz zachwy­tu czy eks­cy­ta­cji. Skąd ten sym­bo­licz­ny gest wła­śnie wów­czas wobec Gabry­ela? Lub pre­cy­zyj­niej: jak sam powie­dzia­łeś, wobec jego książ­ki?

Chy­ba trud­no mi roz­dzie­lić Gabry­ela od jego wier­szy i ksią­żek, a życie i śmierć od lite­ra­tu­ry. Gdy­by­śmy roz­ma­wia­li o kimś bar­dziej odle­głym – było­by mi łatwiej. 2006 rok oka­zał się cza­sem nie­zmier­nie trud­nym, do wszyst­kich cho­rób Jul­ka dopa­łę­ta­ła się i ta psy­chicz­na, on na począt­ku jej nie roz­po­zna­wał, dla­te­go się nie leczył, ale leciał. Admi­ni­stra­to­rzy daw­ne­go ser­wi­su nieszuflada.pl pew­nie wie­dzą na ten temat coś wię­cej. O tym, co Julek pod set­ką naj­dziw­niej­szych nic­ków tam wyczy­niał i wypi­sy­wał, nie chcie­li mi powie­dzieć ani wów­czas, ani teraz pew­nie nie byli­by spe­cjal­nie chęt­ni. Pró­bo­wał zacho­wy­wać się w spo­sób znie­sła­wia­ją­cy swo­ich byłych – tak wów­czas nale­ża­ło to nazwać – kole­gów i kole­żan­ki. Jeden nick pamię­tam do dzi­siaj – „Idę do Pen­dża­bu przez dwa h”. Zresz­tą to brzmi jak tytuł wier­sza. Labo­ra­to­ria były wte­dy jedy­nym komu­ni­ka­tem, jaki w cią­gu wie­lu mie­się­cy otrzy­ma­łem od Jul­ka, a ści­ślej – od jego wydaw­cy. W ogó­le nie mia­łem ocho­ty tego czy­tać, ale oczy­wi­ście cie­ka­wość oka­za­ła się sil­niej­sza. Otwo­rzy­łem i w jed­nej chwi­li zro­zu­mia­łem, jak moż­na roz­dzie­lać myśle­nie o czło­wie­ku od myśle­nia o jego dzie­le – mimo wszyst­ko. To bar­dzo dobra książ­ka, po pro­stu bar­dzo dobra, nawet jeże­li pisał ją Julek, któ­ry w tam­tym cza­sie wszyst­kich trak­to­wał nie naj­le­piej. To w ogó­le nie ma zna­cze­nia. To okrut­ne, ale to nie ma zna­cze­nia.

Zatrzy­maj­my się przy „całej tej ban­dzie ludzi z lokal­nych śro­do­wisk, małych mia­ste­czek, poetów i poetek pogra­ni­cza”. Co spra­wi­ło, że powsta­ła wła­śnie ta gru­pa ludzi? Możesz powie­dzieć o tym coś wię­cej? Mógł­byś tam­ten czas, tak­że Juliu­sza Gabry­ela, peł­niej opi­sać? Jeź­dzi­li­ście razem na kon­kur­sy poetyc­kie? Na spo­tka­nia autor­skie? Czy rela­cje mię­dzy człon­ka­mi tej „ban­dy” – skąd­inąd było­by świet­nie, gdy­byś o jej uczest­nicz­kach i uczest­ni­kach wspo­mniał w kil­ku sło­wach – były bli­skie i waż­ne? Czy było to raczej kole­żeń­stwo wyni­ka­ją­ce ze wspól­nej sła­bo­ści do sło­wa pisa­ne­go? A może przy­jaźń?

Trud­no powie­dzieć, że ta gru­pa kie­dyś powsta­ła. Prze­cież nie two­rzy­li­śmy osob­nej for­ma­cji lite­rac­kiej, a raczej sieć powią­za­nych drob­nych grup, w któ­rych mówie­nie wier­szem było spo­so­bem na coś. Może na bez­na­dzie­ję małych mia­ste­czek, z któ­rych wyszli­śmy, gdzie to, cze­go chcie­li­śmy, trze­ba było sobie same­mu stwo­rzyć? Ostat­nia deka­da ubie­głe­go wie­ku to czas tego, co za Janu­szem Sła­wiń­skim nazwa­no „zani­kiem cen­tra­li”. I od tego chy­ba się zaczę­ło. W powie­trzu był pewien flu­id, dzię­ki któ­re­mu ludzie wie­rzy­li, że to, co waż­ne, może teraz dziać się gdzie­kol­wiek – zna­czą­cy zespół teatral­ny może powstać w Nowej Soli, impre­za lite­rac­ka nad Wisło­kiem, gale­ria we wsi na Pogó­rzu Sudec­kim. Przez chwi­lę nawet się wyda­wa­ło, że rze­czy­wi­ście tak się dzie­je. W każ­dym mie­ście czy mia­stecz­ku coś się rodzi­ło – a to zespół roc­ko­wy, a to gru­pa lite­rac­ka.

To było skrom­ne, nie­zbyt głę­bo­kie uni­wer­sum, w któ­rym się wycho­wy­wa­li­śmy. Julek wyszedł z klucz­bor­skie­go Klu­bu Sc(h)alonych Tfur­cuff, ale obok, w Ole­snie, ist­niał Klub Żół­te­go Sło­nia, w Namy­sło­wie Klub Wena, w Beł­cha­to­wie gru­pa „Za 5 minut 18”, w Trój­mie­ście zaś cały kon­glo­me­rat for­ma­cji i kon­ste­la­cji: Wrze­sień, Para­liż. Wymie­niam dalej: w Ostro­wi Mazo­wiec­kiej dzia­ła­ła Manu­fak­tu­ra Klu­czy, w Świd­ni­cy Arte­rie, w Nowej Rudzie Ogma, z któ­rej potem wypącz­ko­wa­li Poeci ’97, a w Gli­wi­cach ist­niał klub lite­rac­ki o nazwie, jeśli dobrze pamię­tam, Pereł­ka. W każ­dym razie było tego tro­chę. Nawet jeśli byłeś samot­nym elek­tro­nem, to mogłeś się gdzieś poka­zać, mia­łeś opar­cie. Ponie­waż we wspo­mnia­nych krę­gach nie było jakichś wiel­kich ambi­cji ani zadę­cia, a raczej – tak dzi­siaj myślę – trak­to­wa­nie lite­ra­tu­ry jako spo­so­bu prze­ży­wa­nia świa­ta wspól­nie, więc to rodzi­ło rela­cje: od zna­jo­mo­ści przez kole­żeń­stwo aż po przy­jaź­nie. Spo­tkać się – to było dużo waż­niej­sze niż coś, co może gdzieś kie­dyś nazy­wa­no karie­rą lite­rac­ką. A sko­ro się spo­tkać, to tak­że słu­chać. Dzi­siaj wyda­je mi się to aż dziw­ne, że na tam­tych zlo­tach i spo­tka­niach w powia­to­wych domach kul­tu­ry napraw­dę nawza­jem się słu­cha­li­śmy, cho­ciaż oczy­wi­ście nie wszy­scy byli rów­no uta­len­to­wa­ni i nie wszyst­kich słu­cha­ło się rów­nie lek­ko. Dzi­siaj wyda­je mi się dziw­ne tak­że to, że z tego krę­gu – czy może krę­gów – pocho­dzi­li mię­dzy inny­mi tacy ludzie jak Gabry­el.

Tade­usz Gaj­cy w poema­cie Do potom­ne­go zapi­sał: „Kocha­łem tak jak ty zapew­ne, / ale mi ser­ca dano ską­po / na miłość moją nie­po­trzeb­ną, / bowiem sta­wa­ły nad epo­ką, / któ­rej imio­na dajesz teraz / olbrzy­mia śmierć i prze­ra­że­nie”. Wspo­mnia­ny zapis wyraź­nie odno­si się do prze­ży­cia poko­le­nio­we­go, to strasz­li­wie wyświech­ta­ny ter­min, wolał­bym mówić o prze­ży­wa­niu same­go sie­bie. O tym, że czło­wiek prze­ży­wa swo­je zmy­sły, swo­ją cie­le­sność, pra­wie że swo­je ato­my. Cze­mu albo komu nada­wał imio­na Juliusz Gabry­el? Cze­go mu „dano ską­po”?

Jestem chy­ba sła­bym egze­ge­tą, jeśli cho­dzi o poezję Gabry­ela. Jego naj­bar­dziej odje­cha­ne kon­struk­cje wyobraź­nio­we mają dla mnie zupeł­nie kon­kret­ne powią­za­nia z życiem. Jeże­li gdzieś w wier­szu poja­wi się drze­wo jak eks­plo­du­ją­ca ner­ka, to ja wiem, któ­re to było drze­wo, gdzie rosło, zresz­tą może nadal rośnie, i pamię­tam, kie­dy Julek powie­dział – a była to mgła, noc i kil­ka piw za nami – że to drze­wo to eks­plo­du­ją­ca ner­ka. To czy­ni ze mnie kiep­skie­go inter­pre­ta­to­ra, złe­go kry­ty­ka, cho­ciaż może uda­ło mi się nie­źle towa­rzy­szyć czło­wie­ko­wi. To są dwie zupeł­nie róż­ne ścież­ki. Nie­mniej sądzę, że Juliusz tro­pił życie, zaj­mo­wa­ła go wital­ność – pomi­mo wszyst­ko. W wier­szach znaj­dziesz głów­nie owo „mimo wszyst­ko”, ale na pierw­szym pla­nie – przy­naj­mniej teraz tak myślę – było u Jul­ka pier­wot­ne zdzi­wie­nie tym, że coś jest, że jest on sam, któ­ry potra­fi to zoba­czyć i ma narzę­dzia, żeby spró­bo­wać to opo­wie­dzieć. Tutaj zbli­ża­my się nie­bez­piecz­nie do gra­ni­cy bana­łu i może nawet był­by to banał, gdy­by nie fakt, że Gabry­el przez więk­szość swo­je­go życia rze­czy­wi­ście tań­czył na dosyć cien­kiej linie. Było mu bli­sko.

Przede wszyst­kim dano mu ską­po cza­su. Dano mu ską­po życia. Teraz powie­dzia­łeś, że przez więk­szość tego życia tań­czył na dosyć cien­kiej linie. Czy mógł­byś roz­wi­nąć to dość enig­ma­tycz­ne stwier­dze­nie? Zwłasz­cza że kie­dyś napi­sa­łeś o Juliu­szu Gabry­elu: „Mówi­łem ci, żebyś wycho­dził z domu, nawet jak nie masz po co, patrzył na ludzi, roz­ma­wiał z kasjer­ka­mi, bo nasze spo­tka­nia są raz na jakiś czas, a ty masz żyć i pisać. Mówi­łem bierz leki, bo bez nich odpły­wasz nam i zni­kasz”. Jak mu poma­ga­łeś? Samo „mówi­łem, mówi­łem” nie zawsze bywa efek­tyw­ną for­mą pomo­cy. Cho­ciaż zda­rza­ją się sytu­acje, kie­dy nic wię­cej zro­bić nie moż­na.

Były to cho­ro­by fizycz­ne, któ­re go wyte­le­pa­ły w dzie­ciń­stwie, plus kolej­ne, któ­re go nie opu­ści­ły w doro­sło­ści, do tego przy­wlo­kła się cho­ro­ba psy­chicz­na. A to wszyst­ko po latach wzmac­nia­ła samot­ność czło­wie­ka pozo­sta­ją­ce­go naj­czę­ściej bez pra­cy, a więc tak­że bez auto­no­mii finan­so­wej, cho­ciaż nie bez zabez­pie­cze­nia –zawsze mógł liczyć na rodzi­nę. To w jakimś sen­sie tak­że opo­wieść o tym, jak Pol­ska z tej wspól­no­ty małych ojczyzn roz­pa­da­ła się na mona­dy zadu­pi. Ponie­waż nagle się oka­zy­wa­ło, że doje­cha­nie bez samo­cho­du z Brze­gu do Namy­sło­wa czy Klucz­bor­ka to wypra­wa trud­niej­sza niż z Kra­ko­wa do War­sza­wy. Jeśli miesz­ka­ło się w Klucz­bor­ku i nie posia­da­ło samo­cho­du, nie­wie­le moż­na było zro­bić, żeby narzu­cić się świa­tu, a sam świat coraz rza­dziej do owych miast i mia­ste­czek zaglą­dał, wbrew coraz bar­dziej kolo­ro­wej i nachal­nej opo­wie­ści o suk­ce­sie i awan­sie w kra­ju i zagro­dzie.

Zresz­tą widzę to po naszym sto­wa­rzy­sze­niu w Brze­gu. Cią­gle funk­cjo­nu­je, ale już nie ma w nim ludzi spo­za Brze­gu, któ­rzy mie­li­by do nas na przy­kład dzie­sięć, dwa­na­ście czy sie­dem­na­ście kilo­me­trów – bez samo­cho­du nie dotrą. Więc było tak, że owszem, widy­wa­li­śmy się, nie­mniej spo­tka­nie z Jul­kiem nie było łatwym do wyko­na­nia zada­niem: on musiał być w dobrej for­mie, ja musia­łem mieć jak do nie­go pod­sko­czyć, ewen­tu­al­nie on musiał zna­leźć spo­sób na wypad do Brze­gu czy do Wro­cła­wia. Te spo­tka­nia, odby­wa­ją­ce się zale­d­wie kil­ka razy w roku, nie mogły sta­no­wić dla Jul­ka opar­cia w jego trud­nej codzien­no­ści, o któ­rej zresz­tą siłą rze­czy wie­dzia­łem jed­nie tro­chę – o wszyst­kim nie wie­dzia­łem i do dzi­siaj nie wiem.

Mimo to pró­bo­wa­li­śmy chło­pa­ka pod­trzy­mać – wspól­nie z redak­to­rem Orskim pomo­gli­śmy mu napi­sać wnio­sek o sty­pen­dium socjal­ne do Fun­da­cji Szym­bor­skiej, a póź­niej do mini­stra kul­tu­ry. Gdy Juliusz dosta­wał te kil­ka tysię­cy do łapy, z któ­rych niko­mu nie musiał się tłu­ma­czyć – jak choć­by z ren­ty w ZUS – zno­wu odży­wał na kil­ka mie­się­cy, zno­wu był spraw­czy. Ale zda­rza­ły się sytu­acje, kie­dy nagle o dru­giej w nocy ktoś pisał ese­me­sa, że Julek zno­wu jest w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym w Opo­lu na oddzia­le zamknię­tym. To co moż­na było zro­bić? A uro­je­nia w schi­zo­fre­nii są wred­ne. Jako prze­śla­dow­ców w pierw­szym rzę­dzie wska­zu­je się ludzi, któ­rzy są naj­bli­żej cie­bie, więc ci ludzie obry­wa­ją pierw­si, i to paskud­nie.

Sam zresz­tą na począt­ku nie rozu­mia­łem, co się dzie­je. Myśla­łem, że Juliusz w pew­nym okre­sie życia posta­no­wił być sam i agre­syw­nie – w wyłącz­nie jemu zna­nym celu – zry­wał wszyst­kie bli­skie rela­cje. Każ­dy, kto przez jakiś czas był z nim bli­sko, od nie­go obe­rwał – obe­rwał odłam­kiem tej cho­ro­by. Na to wszyst­ko nakła­da­ły się lata bra­ku kon­tak­tu Juliu­sza z synem. Nie chcę wcho­dzić w temat jego rela­cji i histo­rii oso­bi­stych, nie mam do tego żad­nych upraw­nień, ale osią jego świa­ta był syn. Lecz życie tak się uło­ży­ło, że przez osiem ostat­nich lat Juliusz go nie widział – i to rów­nież jest napi­sa­ne wprost w wie­lu wier­szach, któ­rych nie­zwy­kłe obra­zy ludzie uzna­ją za część ima­gi­na­rium Gabry­ela. Sam widzę wyraź­nie, w któ­rym miej­scu to ima­gi­na­rium się koń­czy i prze­cho­dzi gład­ko, bez żad­nych zadzio­rów, w ból, samot­ność, nigdy nie­uko­jo­ną tęsk­no­tę. Co na taką tęsk­no­tę pora­dzisz kole­dze, przy­ja­cie­lo­wi? Możesz zro­bić naj­wy­żej to, co przy­ja­cie­le Hio­ba: roze­rwać sza­ty, obsy­pać gło­wę popio­łem i sie­dzieć z cier­pią­cym w mil­cze­niu.

Sta­ro­te­sta­men­to­wą opo­wieść o trzech przy­ja­cio­łach Hio­ba, któ­rzy sie­dzie­li przy nim przez sie­dem dni i nocy, nie wypo­wia­da­jąc do nie­go ani sło­wa, ponie­waż wie­dzie­li, jak głę­bo­ko cier­pi, moż­na uznać za rodzaj mil­czą­ce­go współ­czu­cia wobec bez­sil­no­ści i nie­szczę­ścia bli­skie­go im czło­wie­ka. Tyle że we wspo­mnia­nym wcze­śniej tomie Labo­ra­to­ria wizja tej ogrom­nie waż­nej wię­zi – mam na myśli przy­jaźń – przed­sta­wia się ina­czej. Gabry­el zapi­sał: „Przy­ja­cie­le zosta­li zapro­jek­to­wa­ni, / żeby zdy­chać”. To rady­kal­ne sło­wa, znacz­nie mniej pate­tycz­ne niż biblij­na posta­wa mil­cze­nia. W innym wier­szu, pocho­dzą­cym tak­że z tego tomu, rów­nież znaj­du­ją się wer­sy o wymo­wie odle­głej od biblij­ne­go dosto­jeń­stwa: „Pieprz Ojców Kościo­ła, mały. / Znajdź sobie małą i pomódl się do niej”. Dostrze­gam tu złość, a rów­no­cze­śnie nie­zmier­nie czu­łe wyzna­nie, ale przede wszyst­kim widzę bez­brzeż­ne opusz­cze­nie, wszech­obej­mu­ją­cą i prze­ra­ża­ją­cą pust­kę po utra­cie wszyst­kich dooko­ła. Zasta­na­wia­łem się wie­lo­krot­nie: czy to rze­czy­wi­ście praw­dzi­wa samot­ność czy może mło­dzień­czy eks­ces „bied­ne­go chłop­ca, któ­ry lubił robić z sie­bie bied­ne­go chłop­ca”? Jak odbie­ra­łeś to wów­czas, gdy uka­za­ły się Labo­ra­to­ria? Jak czy­tasz to dzi­siaj, po ponad sze­ściu latach od śmier­ci Juliu­sza Gabry­ela?

Na pew­no jego świat, zwłasz­cza w tam­tych ostat­nich latach, to nie jest opo­wieść o legen­dar­nych eks­ce­sach, lecz kro­ni­ka samot­no­ści, o któ­rej wiem bar­dzo nie­wie­le, tyle, ile Julek chciał opo­wie­dzieć wprost albo pośred­nio. W licz­nych wier­szach życie gład­ko ześli­zgi­wa­ło się w prze­strzeń czy­stej wyobraź­ni, ale ten sam pro­ces prze­bie­gał tak­że w dru­gą stro­nę. Jak mówi­łem, Labo­ra­to­ria uka­za­ły się wte­dy, kie­dy ostat­nia cho­ro­ba Gabry­ela – jesz­cze nie­zdia­gno­zo­wa­na – robi­ła naj­więk­sze spu­sto­sze­nie wokół nie­go i pew­nie w nim samym. Wie­le jego wier­szy jest pisa­nych z per­spek­ty­wy cen­trum tego sta­nu opusz­cze­nia. Wów­czas nikt tego nie rozu­miał.

Nie chcę wcho­dzić w skó­rę Gabry­ela, ponie­waż nie mam do tego pra­wa, ale mię­dzy 2006 a 2018 rokiem wyda­rzy­ło się bar­dzo wie­le: od cał­ko­wi­te­go zerwa­nia kon­tak­tów z oto­cze­niem przez reak­cje podob­ne do stal­kin­gu po mozol­ny powrót i wal­kę o wyda­nie kolej­nych wier­szy, czy­li zbio­ru Płyn Lugo­la. Zaję­ło nam to sześć lat i ponow­nie nas do sie­bie zbli­ży­ło. Ale to jest tak­że histo­ria o tym, że cier­pie­nie w cho­ro­bie psy­chicz­nej nie jest ani tro­chę mniej real­ne niż w cho­ro­bie fizycz­nej – że ono nie ma w sobie nic z roman­ty­zmu. Krą­ży gdzieś pewien ste­reo­typ, że autor, któ­re­mu lek­ko odbi­ja, pisze lep­sze wier­sze; cza­sem tak­że zrów­nu­je się zwięk­szo­ny poziom wraż­li­wo­ści i chłon­no­ści wyobraź­ni z cho­ro­bą psy­chicz­ną, taką czy inną. Ale cho­ro­ba to głów­nie spu­sto­sze­nie, tym więk­sze, im mniej ją rozu­miesz. Jeże­li jej nie widzisz, to nie wiesz, że wzię­ła cię w posia­da­nie – i to ona sobie z tobą gada, a nie na odwrót. Mogę powie­dzieć tyle, że nam – czy­li mnie i Jul­ko­wi – uda­ło się w te dwa­na­ście lat coś pod­nieść z gru­zów, lecz wie­lu innych ludzi wte­dy odpa­dło. I to chy­ba na zawsze.

Co ty, jako jego przy­ja­ciel, myślisz dzi­siaj o Juliu­szu Gabry­elu? Czy to wciąż żywa histo­ria? Na jakim tle go widzisz, co jest tym tłem?

Kum­pel powie­dział mi tuż przed pogrze­bem Jul­ka, że musiał przy­je­chać, bo to w pew­nym sen­sie tak­że tro­chę nasz pogrzeb. Nie cho­dzi wyłącz­nie o rela­cje oso­bi­ste, o świa­do­mość, że kie­dy zni­ka ci „z pla­nu zdję­cio­we­go” ktoś pokro­ju Juliu­sza, zni­ka rów­nież część cie­bie same­go. Cho­dzi tak­że o to, że zosta­je zamknię­ta jakaś histo­ria wspól­na, że już się nie odro­dzi, nie ruszy na nowo. W jakimś sen­sie tam­ten świat, któ­ry wydał Gabry­ela, stał się zamknię­tym roz­dzia­łem. To z jed­nej stro­ny. Z dru­giej – mnie same­go dzi­wi, że jego poezja zacho­wa­ła w sobie spo­ro żywot­no­ści, śmia­ło­ści, że znaj­du­je nowych odbior­ców, że rezo­nu­je.

W pew­nym sen­sie uchy­li­łeś się przed odpo­wie­dzią na pyta­nie o tło. Myślę, że tak jak dla Sta­chu­ry czy Mil­czew­skie­go-Bru­na tego rodza­ju tłem – oczy­wi­ście, że w uprosz­cze­niu – była Pol­ska dwor­ców auto­bu­so­wych, knajp, barów czy noc­nych pocią­gów, tak dla Juliu­sza Gabry­ela owym tłem była Pol­ska począt­ku XXI wie­ku. Klucz­bork wów­czas – naj­ogól­niej rzecz ujmu­jąc – wyglą­dał ina­czej niż War­sza­wa, więc poeta miesz­ka­ją­cy w Klucz­bor­ku znaj­do­wał się raczej na mar­gi­ne­sie spo­łecz­ne­go doce­nie­nia. Jak widzisz to teraz? Jak to pamię­tasz?

Owszem, tak. Co wię­cej: on pozo­sta­wał na mar­gi­ne­sie spo­łecz­ne­go doce­nie­nia nie tyl­ko w War­sza­wie czy Kra­ko­wie, ale też w samym Klucz­bor­ku. Mimo to tam­ten świat wyda­je mi się nie­co bar­dziej barw­ny i demo­kra­tycz­ny niż obec­ny, gdzie mamy recy­dy­wę cen­tra­li, sie­dzą­cej, i to nie­źle, na z góry upa­trzo­nych pozy­cjach. To była Pol­ska, w któ­rej ist­nia­ły trzy, może czte­ry waż­ne nagro­dy lite­rac­kie, ale za to było kil­ka­dzie­siąt cza­so­pism lite­rac­kich, w tym kil­ka, może nawet kil­ka­na­ście napraw­dę istot­nych. Teraz jest na odwrót: mamy kil­ka­na­ście nagród lite­rac­kich i festi­wa­li mul­ti­pli­ku­ją­cych z grub­sza te same zesta­wy nagra­dza­nych. Wszyst­kie te przed­się­wzię­cia słu­żą – przy­naj­mniej tak dekla­ru­ją ich orga­ni­za­to­rzy – pro­mo­cji czy­tel­nic­twa, tym­cza­sem to czy­tel­nic­two leży na dnie i bul­go­cze z cicha. Festi­wa­li było mniej, ale było dużo roz­ma­itych spo­tkań z poezją, zlo­tów, zbie­gów, otwar­tych try­bun, kon­kur­sów o laur kosmicz­ne­go koper­ka.

Wspo­mi­nam o tym, cho­ciaż wiem, że może prze­ma­wiać prze­ze mnie jakiś rodzaj mito­lo­gi­za­cji wła­snej mło­do­ści. Może więc tak: lepiej nie było, ale tli­ła się jakaś nadzie­ja, że będzie lepiej. Teraz nie ma już nad­mier­nych złu­dzeń. W War­sza­wie przy­zna­ją Lite­rac­ką Nagro­dę „Nike”. Jej wrę­cze­nie na wiel­kiej, słyn­nej na całą Pol­skę gali pozwo­li lau­re­ato­wi lub lau­re­at­ce na zakup dzie­się­ciu, może pięt­na­stu metrów kwa­dra­to­wych miesz­ka­nia w atrak­cyj­nej loka­li­za­cji, co spo­ro mówi o tym, czym dzi­siaj jest lite­ra­tu­ra w funk­cjo­nu­ją­cym sys­te­mie nagro­dy­zmu. Wów­czas tło było zgrzeb­ne, ale mie­li­śmy nadzie­ję i jakoś wię­cej ludzi wokół. Nie­daw­no mój kole­ga wspo­mi­nał, że w kio­sku obok przy­stan­ku PKS‑u w swo­ich Ołdrzy­cho­wi­cach Kłodz­kich mógł kupić pismo lite­rac­kie i poczy­tać je w dro­dze do liceum w Kłodz­ku. Teraz nie ma ani pisma, ani kio­sku, ani PKS-ów. To już nie wró­ci, trze­ba szu­kać jakichś innych form bycia wokół wier­sza.

Więc kole­ga nie kupi sobie pisma lite­rac­kie­go w kio­sku w Ołdrzy­cho­wi­cach Kłodz­kich, żeby je póź­niej czy­tać w dro­dze do liceum w Kłodz­ku. Wspo­mi­nam o tym bez sar­ka­zmu, raczej w zamy­śle­niu, ponie­waż świet­nie pamię­tam nie tak odle­gły czas, gdy pisma lite­rac­kie mno­ży­ły się bez gra­nic. Przy­naj­mniej tak mogło się wyda­wać. Rolę tra­dy­cyj­ne­go pośred­ni­ka mię­dzy poetą a czy­tel­ni­kiem peł­nił wte­dy kry­tyk. Jed­nak skom­pli­ko­wa­ny i her­me­tycz­ny język kry­ty­ki współ­cze­snej czę­sto tego rodza­ju rela­cje utrud­nia, a cza­sem nawet wyklu­cza. Kry­ty­ka ustą­pi­ła pola wydaw­com, a tak­że czy­tel­ni­kom. Oni dzi­siaj sami oce­nia­ją tek­sty, sami wypo­wia­da­ją się o książ­kach – na przy­kład na por­ta­lach i forach inter­ne­to­wych czy w inter­ne­to­wych księ­gar­niach. Sądzę rów­nież, że sto­pień zaawan­so­wa­nia her­me­ty­zmu języ­ka kry­tycz­ne­go jest odwrot­nie pro­por­cjo­nal­ny do moż­li­wo­ści, jakie odsła­nia przed czy­tel­ni­kiem doko­nu­ją­ca się dzi­siaj rewo­lu­cja tech­no­lo­gicz­na. Czy trze­ba zatem eks­pe­ry­men­to­wać?

Pró­bo­wa­łem sam – jako autor, pro­mo­tor, pre­zes sto­wa­rzy­sze­nia – naj­róż­niej­szych form poda­wa­nia poezji, ale wyda­je mi się, że nadal pod­sta­wą jest to, od cze­go zaczy­na­li­śmy wie­le lat temu: lite­ra­tu­ra jako spo­sób na bycie. Tak­że jako spo­sób na bycie razem, na uczest­nic­two w jakimś krę­gu, w któ­rym dla każ­de­go znaj­dzie się chwi­la posłu­cha­nia, prze­strzeń na jego głos. Myślę – to chy­ba nie­zbyt odkryw­cze – że w lite­ra­tu­rze, poezji, naj­waż­niej­sza jest prze­strzeń dia­lo­gicz­na, prze­strzeń spo­tka­nia, w niej nawet poezja wywie­dzio­na z głę­bi samot­no­ści, taka jak Gabry­ela, jakoś tę samot­ność prze­kra­cza. A nie wiem, czy for­my alie­na­cji nie sta­ną się jed­nym z naj­więk­szych wyzwań, o ile już nim nie są, dla nas tutaj, któ­rzy­śmy tu zosta­li po tym, jak Gabry­el „wziął i odle­ciał”.

Może war­to dodać, że eks­pe­ry­men­ty prze­pro­wa­dza się wła­śnie w labo­ra­to­riach. Dzię­ku­ję ci za roz­mo­wę.

– poeta, prozaik, promotor, publicysta, współtwórca „Stowarzyszenia Żywych Poetów” w Brzegu.

więcej →

– poeta, redaktor, twórca i współtwórca antologii polskiej poezji współczesnej.

więcej →

– (1979–2018) – polski poeta.

więcej →

Powiązane teksty

12.06.2025
Rozmowy

Wszystkie demony Konrada Swinarskiego

Był postacią wyjątkową na mapie teatralnej Polski. Jego przedstawienia w jednych wzbudzały zachwyt, przez innych były ostro krytykowane. Niewielu wiedziało, jak historia Swinarskiego i jego wewnętrzne demony wpływały na los stwarzanych na scenie postaci. Tajemnice te odsłania Beata Guczalska w rozmowie z Magdą Huzarską-Szumiec o książce Konrad Swinarski. Biografia ukryta.