Juliusz tropił życie, zajmowała go witalność – pomimo wszystko. W wierszach znajdziesz głównie owo „mimo wszystko”, ale na pierwszym planie było u Julka pierwotne zdziwienie tym, że coś jest, że jest on sam, który potrafi to zobaczyć i ma narzędzia, żeby spróbować to opowiedzieć – mówi Radosław Wiśniewski w rozmowie z Romanem Honetem na temat poezji Juliusza Gabryela.
Roman Honet: Są poeci od razu w pełni ukształtowani. A są odmienni, którzy muszą długo siebie szukać. Giennadij Ajgi urokliwie i trafnie porównał kształtujących się poetów do owieczek w czuwaskim obejściu, które nie wiadomo czemu z reguły rodzą się zimą, więc na zewnątrz mogą zamarznąć. Dlatego przenosi się je do izby: żeby nie zamarzły. I te jagnięta, ledwie się w nocy urodziły, rano zaraz wstają na nogi, zaczynają trykać się łbami, bóść. A pod wieczór już skaczą. „Są poeci, którzy szczęśliwym zrządzeniem losu rodzą się właśnie tacy. Od razu stają na własnych nogach” – zapisał Ajgi. Czy twoim zdaniem Juliusz Gabryel był poetą, który od początku, od wydania debiutanckiego tomu Hemoglobina w 2003 roku, „stał na własnych nogach”?
Radosław Wiśniewski: Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej strony – tak, masz rację, debiut Julka to głos pełny, ukształtowany, to wiersz, który ma już swoją metodę. Z drugiej strony – jak poucza Mózgowicz Witkacego – „Samo się nie myśli. Tak jak grzmi samo i samo się błyska”. Julek, tak jak zapewne wszyscy w tamtym czasie, zaczynał w lokalnym klubie literackim w Kluczborku, publikował w antologiach, brał udział w konkursach i dopracowywał swój styl. Szło mu to bardzo szybko, szybciej niż innym. Coś w nim chciało się niezwłocznie ujawnić, a on temu czemuś oddał chyba całą swoją twórczą energię. Patrzę na to z dystansu i widzę w tym coś zupełnie naturalnego. Mam na myśli to, że kiedy cię nic nie rozprasza, kiedy lokujesz życiową energię w jednej, konkretnej rzeczy – chociaż kogoś może bawić nazywanie poezji konkretem – to po prostu szybciej przychodzą efekty. Szło mu szybciej, szło sprawniej, bo się nie rozpraszał, bo miał talent, którego być może wielu z nas miało mniej. Posługując się liczbą mnogą, mam na myśli całą tę bandę ludzi z lokalnych środowisk, małych miasteczek, poetów i poetek pogranicza, jak o sobie w żartach mówiliśmy, ponieważ trzydzieści kilometrów od wielkiego miasta czuliśmy się wszyscy jak na przestronnym, rozległym pograniczu – w dużej odległości od realnej granicy państwa. Kluczbork, Namysłów, Brzeg, Nowa Ruda, Kłodzko, Świdnica, Zgorzelec, Olesno, Nysa, Prudnik, Bełchatów – potężne zadupie nas wydało. I z nas wszystkich być może to właśnie Julek miał talent, który wynosił go ponad innych. Gabryel nie rozpraszał się na pierdoły; jeśli już pisał, to nie dzienniki, nie szkice, notatki, recenzje, prozy poetyckie czy prozy, ale teksty, które dało się podnieść do rangi wiersza. Najpierw rozważał, czy w danym przypadku jest to możliwe. Jeżeli było, szedł tym tropem, jeżeli nie – nie rozmieniał się na drobne.
Warto przypomnieć, że Twój pierwszy tom wierszy, Nikt z przydomkiem, ukazał się w tym samym roku co debiutancki zbiór Gabryela. Wobec tego mogliście zawrzeć braterstwo krwi w poniemieckim bunkrze, mogliście także – z tego samego powodu – pić sobie z dzióbków. Albo mogliście się poróżnić, i to śmiertelnie, czasem bywa i tak. A jak było naprawdę, bez ironizowania i popadania w skrajności?
U nas na prowincji nawet tych bunkrów nie było zbyt wiele, a mój debiut ukazał się rok później, co z perspektywy minionego czasu i tak nie ma znaczenia, ponieważ nadal – teraz, czyli dwadzieścia lat później – możemy mówić, że to był ten sam czas. Myślę, że nasze braterstwo dojrzewało, potrzeba mu było trochę oderwania się od bieżącego kontekstu. We wzajemnych relacjach mieliśmy także czas, kiedy nie rozmawialiśmy w ogóle. Julek potrafił być przykry i agresywny, wydawało się, że relacja została ostatecznie pogrzebana, chociaż nawet wtedy żywiłem podziw dla jego nieujarzmionej wyobraźni poetyckiej. Kiedy ukazały się Laboratoria – było to w 2006 roku – napisałem szczerą recenzję do „Odry”, w niej zdjąłem przed tą książką czapkę. Nie gadaliśmy ze sobą, więc było mi trochę żal, ale jakoś umiałem oddzielić nasze relacje, bliskie – bo złe relacje także potrafią być bliskie – od pisania.
Środowisko literackie jest małe, więc praca nad oddzielaniem sfer tego rodzaju musi być wykonywana cały czas, i to uczciwie. Ludzie uważają, że jeśli deklarujesz się jako kumpel poety czy poetki, to pewnie nigdy źle o tym swoim dobrym kumplu czy przyjacielu nie napiszesz, nie powiesz, ale w moim przypadku – nic bardziej mylnego. Jeżeli założymy, że chodzi nam o to samo, czyli o dobro tego, co powstaje w ramach aktu twórczego, to nie ma tutaj miejsca na miłosierdzie dla ego. Dla dobra tekstu i autora czy autorki jestem zobowiązany powiedzieć: „zejdź z tej drogi, bo błądzisz” – i powiedzieć to w taki sposób, w jaki uznam za słuszny. To właśnie ja powinienem to zrobić pierwszy, zanim mój bliźni, brat czy siostra w literach, zbłądzi na amen i nie zdoła się go albo jej wyciągnąć z bagna. Chociaż, wiesz, to oddzielanie w moim przypadku nie jest procesem intelektualnym, ale intuicyjnym, chyba że intuicje uznamy za tę część intelektu, która działa, lecz nie wyraża się przez słowa, konstrukcje zdaniowe.
Wspomniane przez ciebie „zdjęcie czapki” rozumiem jako znak szacunku. Może nawet wyraz zachwytu czy ekscytacji. Skąd ten symboliczny gest właśnie wówczas wobec Gabryela? Lub precyzyjniej: jak sam powiedziałeś, wobec jego książki?
Chyba trudno mi rozdzielić Gabryela od jego wierszy i książek, a życie i śmierć od literatury. Gdybyśmy rozmawiali o kimś bardziej odległym – byłoby mi łatwiej. 2006 rok okazał się czasem niezmiernie trudnym, do wszystkich chorób Julka dopałętała się i ta psychiczna, on na początku jej nie rozpoznawał, dlatego się nie leczył, ale leciał. Administratorzy dawnego serwisu nieszuflada.pl pewnie wiedzą na ten temat coś więcej. O tym, co Julek pod setką najdziwniejszych nicków tam wyczyniał i wypisywał, nie chcieli mi powiedzieć ani wówczas, ani teraz pewnie nie byliby specjalnie chętni. Próbował zachowywać się w sposób zniesławiający swoich byłych – tak wówczas należało to nazwać – kolegów i koleżanki. Jeden nick pamiętam do dzisiaj – „Idę do Pendżabu przez dwa h”. Zresztą to brzmi jak tytuł wiersza. Laboratoria były wtedy jedynym komunikatem, jaki w ciągu wielu miesięcy otrzymałem od Julka, a ściślej – od jego wydawcy. W ogóle nie miałem ochoty tego czytać, ale oczywiście ciekawość okazała się silniejsza. Otworzyłem i w jednej chwili zrozumiałem, jak można rozdzielać myślenie o człowieku od myślenia o jego dziele – mimo wszystko. To bardzo dobra książka, po prostu bardzo dobra, nawet jeżeli pisał ją Julek, który w tamtym czasie wszystkich traktował nie najlepiej. To w ogóle nie ma znaczenia. To okrutne, ale to nie ma znaczenia.
Zatrzymajmy się przy „całej tej bandzie ludzi z lokalnych środowisk, małych miasteczek, poetów i poetek pogranicza”. Co sprawiło, że powstała właśnie ta grupa ludzi? Możesz powiedzieć o tym coś więcej? Mógłbyś tamten czas, także Juliusza Gabryela, pełniej opisać? Jeździliście razem na konkursy poetyckie? Na spotkania autorskie? Czy relacje między członkami tej „bandy” – skądinąd byłoby świetnie, gdybyś o jej uczestniczkach i uczestnikach wspomniał w kilku słowach – były bliskie i ważne? Czy było to raczej koleżeństwo wynikające ze wspólnej słabości do słowa pisanego? A może przyjaźń?
Trudno powiedzieć, że ta grupa kiedyś powstała. Przecież nie tworzyliśmy osobnej formacji literackiej, a raczej sieć powiązanych drobnych grup, w których mówienie wierszem było sposobem na coś. Może na beznadzieję małych miasteczek, z których wyszliśmy, gdzie to, czego chcieliśmy, trzeba było sobie samemu stworzyć? Ostatnia dekada ubiegłego wieku to czas tego, co za Januszem Sławińskim nazwano „zanikiem centrali”. I od tego chyba się zaczęło. W powietrzu był pewien fluid, dzięki któremu ludzie wierzyli, że to, co ważne, może teraz dziać się gdziekolwiek – znaczący zespół teatralny może powstać w Nowej Soli, impreza literacka nad Wisłokiem, galeria we wsi na Pogórzu Sudeckim. Przez chwilę nawet się wydawało, że rzeczywiście tak się dzieje. W każdym mieście czy miasteczku coś się rodziło – a to zespół rockowy, a to grupa literacka.
To było skromne, niezbyt głębokie uniwersum, w którym się wychowywaliśmy. Julek wyszedł z kluczborskiego Klubu Sc(h)alonych Tfurcuff, ale obok, w Olesnie, istniał Klub Żółtego Słonia, w Namysłowie Klub Wena, w Bełchatowie grupa „Za 5 minut 18”, w Trójmieście zaś cały konglomerat formacji i konstelacji: Wrzesień, Paraliż. Wymieniam dalej: w Ostrowi Mazowieckiej działała Manufaktura Kluczy, w Świdnicy Arterie, w Nowej Rudzie Ogma, z której potem wypączkowali Poeci ’97, a w Gliwicach istniał klub literacki o nazwie, jeśli dobrze pamiętam, Perełka. W każdym razie było tego trochę. Nawet jeśli byłeś samotnym elektronem, to mogłeś się gdzieś pokazać, miałeś oparcie. Ponieważ we wspomnianych kręgach nie było jakichś wielkich ambicji ani zadęcia, a raczej – tak dzisiaj myślę – traktowanie literatury jako sposobu przeżywania świata wspólnie, więc to rodziło relacje: od znajomości przez koleżeństwo aż po przyjaźnie. Spotkać się – to było dużo ważniejsze niż coś, co może gdzieś kiedyś nazywano karierą literacką. A skoro się spotkać, to także słuchać. Dzisiaj wydaje mi się to aż dziwne, że na tamtych zlotach i spotkaniach w powiatowych domach kultury naprawdę nawzajem się słuchaliśmy, chociaż oczywiście nie wszyscy byli równo utalentowani i nie wszystkich słuchało się równie lekko. Dzisiaj wydaje mi się dziwne także to, że z tego kręgu – czy może kręgów – pochodzili między innymi tacy ludzie jak Gabryel.
Tadeusz Gajcy w poemacie Do potomnego zapisał: „Kochałem tak jak ty zapewne, / ale mi serca dano skąpo / na miłość moją niepotrzebną, / bowiem stawały nad epoką, / której imiona dajesz teraz / olbrzymia śmierć i przerażenie”. Wspomniany zapis wyraźnie odnosi się do przeżycia pokoleniowego, to straszliwie wyświechtany termin, wolałbym mówić o przeżywaniu samego siebie. O tym, że człowiek przeżywa swoje zmysły, swoją cielesność, prawie że swoje atomy. Czemu albo komu nadawał imiona Juliusz Gabryel? Czego mu „dano skąpo”?
Jestem chyba słabym egzegetą, jeśli chodzi o poezję Gabryela. Jego najbardziej odjechane konstrukcje wyobraźniowe mają dla mnie zupełnie konkretne powiązania z życiem. Jeżeli gdzieś w wierszu pojawi się drzewo jak eksplodująca nerka, to ja wiem, które to było drzewo, gdzie rosło, zresztą może nadal rośnie, i pamiętam, kiedy Julek powiedział – a była to mgła, noc i kilka piw za nami – że to drzewo to eksplodująca nerka. To czyni ze mnie kiepskiego interpretatora, złego krytyka, chociaż może udało mi się nieźle towarzyszyć człowiekowi. To są dwie zupełnie różne ścieżki. Niemniej sądzę, że Juliusz tropił życie, zajmowała go witalność – pomimo wszystko. W wierszach znajdziesz głównie owo „mimo wszystko”, ale na pierwszym planie – przynajmniej teraz tak myślę – było u Julka pierwotne zdziwienie tym, że coś jest, że jest on sam, który potrafi to zobaczyć i ma narzędzia, żeby spróbować to opowiedzieć. Tutaj zbliżamy się niebezpiecznie do granicy banału i może nawet byłby to banał, gdyby nie fakt, że Gabryel przez większość swojego życia rzeczywiście tańczył na dosyć cienkiej linie. Było mu blisko.
Przede wszystkim dano mu skąpo czasu. Dano mu skąpo życia. Teraz powiedziałeś, że przez większość tego życia tańczył na dosyć cienkiej linie. Czy mógłbyś rozwinąć to dość enigmatyczne stwierdzenie? Zwłaszcza że kiedyś napisałeś o Juliuszu Gabryelu: „Mówiłem ci, żebyś wychodził z domu, nawet jak nie masz po co, patrzył na ludzi, rozmawiał z kasjerkami, bo nasze spotkania są raz na jakiś czas, a ty masz żyć i pisać. Mówiłem bierz leki, bo bez nich odpływasz nam i znikasz”. Jak mu pomagałeś? Samo „mówiłem, mówiłem” nie zawsze bywa efektywną formą pomocy. Chociaż zdarzają się sytuacje, kiedy nic więcej zrobić nie można.
Były to choroby fizyczne, które go wytelepały w dzieciństwie, plus kolejne, które go nie opuściły w dorosłości, do tego przywlokła się choroba psychiczna. A to wszystko po latach wzmacniała samotność człowieka pozostającego najczęściej bez pracy, a więc także bez autonomii finansowej, chociaż nie bez zabezpieczenia –zawsze mógł liczyć na rodzinę. To w jakimś sensie także opowieść o tym, jak Polska z tej wspólnoty małych ojczyzn rozpadała się na monady zadupi. Ponieważ nagle się okazywało, że dojechanie bez samochodu z Brzegu do Namysłowa czy Kluczborka to wyprawa trudniejsza niż z Krakowa do Warszawy. Jeśli mieszkało się w Kluczborku i nie posiadało samochodu, niewiele można było zrobić, żeby narzucić się światu, a sam świat coraz rzadziej do owych miast i miasteczek zaglądał, wbrew coraz bardziej kolorowej i nachalnej opowieści o sukcesie i awansie w kraju i zagrodzie.
Zresztą widzę to po naszym stowarzyszeniu w Brzegu. Ciągle funkcjonuje, ale już nie ma w nim ludzi spoza Brzegu, którzy mieliby do nas na przykład dziesięć, dwanaście czy siedemnaście kilometrów – bez samochodu nie dotrą. Więc było tak, że owszem, widywaliśmy się, niemniej spotkanie z Julkiem nie było łatwym do wykonania zadaniem: on musiał być w dobrej formie, ja musiałem mieć jak do niego podskoczyć, ewentualnie on musiał znaleźć sposób na wypad do Brzegu czy do Wrocławia. Te spotkania, odbywające się zaledwie kilka razy w roku, nie mogły stanowić dla Julka oparcia w jego trudnej codzienności, o której zresztą siłą rzeczy wiedziałem jednie trochę – o wszystkim nie wiedziałem i do dzisiaj nie wiem.
Mimo to próbowaliśmy chłopaka podtrzymać – wspólnie z redaktorem Orskim pomogliśmy mu napisać wniosek o stypendium socjalne do Fundacji Szymborskiej, a później do ministra kultury. Gdy Juliusz dostawał te kilka tysięcy do łapy, z których nikomu nie musiał się tłumaczyć – jak choćby z renty w ZUS – znowu odżywał na kilka miesięcy, znowu był sprawczy. Ale zdarzały się sytuacje, kiedy nagle o drugiej w nocy ktoś pisał esemesa, że Julek znowu jest w szpitalu psychiatrycznym w Opolu na oddziale zamkniętym. To co można było zrobić? A urojenia w schizofrenii są wredne. Jako prześladowców w pierwszym rzędzie wskazuje się ludzi, którzy są najbliżej ciebie, więc ci ludzie obrywają pierwsi, i to paskudnie.
Sam zresztą na początku nie rozumiałem, co się dzieje. Myślałem, że Juliusz w pewnym okresie życia postanowił być sam i agresywnie – w wyłącznie jemu znanym celu – zrywał wszystkie bliskie relacje. Każdy, kto przez jakiś czas był z nim blisko, od niego oberwał – oberwał odłamkiem tej choroby. Na to wszystko nakładały się lata braku kontaktu Juliusza z synem. Nie chcę wchodzić w temat jego relacji i historii osobistych, nie mam do tego żadnych uprawnień, ale osią jego świata był syn. Lecz życie tak się ułożyło, że przez osiem ostatnich lat Juliusz go nie widział – i to również jest napisane wprost w wielu wierszach, których niezwykłe obrazy ludzie uznają za część imaginarium Gabryela. Sam widzę wyraźnie, w którym miejscu to imaginarium się kończy i przechodzi gładko, bez żadnych zadziorów, w ból, samotność, nigdy nieukojoną tęsknotę. Co na taką tęsknotę poradzisz koledze, przyjacielowi? Możesz zrobić najwyżej to, co przyjaciele Hioba: rozerwać szaty, obsypać głowę popiołem i siedzieć z cierpiącym w milczeniu.
Starotestamentową opowieść o trzech przyjaciołach Hioba, którzy siedzieli przy nim przez siedem dni i nocy, nie wypowiadając do niego ani słowa, ponieważ wiedzieli, jak głęboko cierpi, można uznać za rodzaj milczącego współczucia wobec bezsilności i nieszczęścia bliskiego im człowieka. Tyle że we wspomnianym wcześniej tomie Laboratoria wizja tej ogromnie ważnej więzi – mam na myśli przyjaźń – przedstawia się inaczej. Gabryel zapisał: „Przyjaciele zostali zaprojektowani, / żeby zdychać”. To radykalne słowa, znacznie mniej patetyczne niż biblijna postawa milczenia. W innym wierszu, pochodzącym także z tego tomu, również znajdują się wersy o wymowie odległej od biblijnego dostojeństwa: „Pieprz Ojców Kościoła, mały. / Znajdź sobie małą i pomódl się do niej”. Dostrzegam tu złość, a równocześnie niezmiernie czułe wyznanie, ale przede wszystkim widzę bezbrzeżne opuszczenie, wszechobejmującą i przerażającą pustkę po utracie wszystkich dookoła. Zastanawiałem się wielokrotnie: czy to rzeczywiście prawdziwa samotność czy może młodzieńczy eksces „biednego chłopca, który lubił robić z siebie biednego chłopca”? Jak odbierałeś to wówczas, gdy ukazały się Laboratoria? Jak czytasz to dzisiaj, po ponad sześciu latach od śmierci Juliusza Gabryela?
Na pewno jego świat, zwłaszcza w tamtych ostatnich latach, to nie jest opowieść o legendarnych ekscesach, lecz kronika samotności, o której wiem bardzo niewiele, tyle, ile Julek chciał opowiedzieć wprost albo pośrednio. W licznych wierszach życie gładko ześlizgiwało się w przestrzeń czystej wyobraźni, ale ten sam proces przebiegał także w drugą stronę. Jak mówiłem, Laboratoria ukazały się wtedy, kiedy ostatnia choroba Gabryela – jeszcze niezdiagnozowana – robiła największe spustoszenie wokół niego i pewnie w nim samym. Wiele jego wierszy jest pisanych z perspektywy centrum tego stanu opuszczenia. Wówczas nikt tego nie rozumiał.
Nie chcę wchodzić w skórę Gabryela, ponieważ nie mam do tego prawa, ale między 2006 a 2018 rokiem wydarzyło się bardzo wiele: od całkowitego zerwania kontaktów z otoczeniem przez reakcje podobne do stalkingu po mozolny powrót i walkę o wydanie kolejnych wierszy, czyli zbioru Płyn Lugola. Zajęło nam to sześć lat i ponownie nas do siebie zbliżyło. Ale to jest także historia o tym, że cierpienie w chorobie psychicznej nie jest ani trochę mniej realne niż w chorobie fizycznej – że ono nie ma w sobie nic z romantyzmu. Krąży gdzieś pewien stereotyp, że autor, któremu lekko odbija, pisze lepsze wiersze; czasem także zrównuje się zwiększony poziom wrażliwości i chłonności wyobraźni z chorobą psychiczną, taką czy inną. Ale choroba to głównie spustoszenie, tym większe, im mniej ją rozumiesz. Jeżeli jej nie widzisz, to nie wiesz, że wzięła cię w posiadanie – i to ona sobie z tobą gada, a nie na odwrót. Mogę powiedzieć tyle, że nam – czyli mnie i Julkowi – udało się w te dwanaście lat coś podnieść z gruzów, lecz wielu innych ludzi wtedy odpadło. I to chyba na zawsze.
Co ty, jako jego przyjaciel, myślisz dzisiaj o Juliuszu Gabryelu? Czy to wciąż żywa historia? Na jakim tle go widzisz, co jest tym tłem?
Kumpel powiedział mi tuż przed pogrzebem Julka, że musiał przyjechać, bo to w pewnym sensie także trochę nasz pogrzeb. Nie chodzi wyłącznie o relacje osobiste, o świadomość, że kiedy znika ci „z planu zdjęciowego” ktoś pokroju Juliusza, znika również część ciebie samego. Chodzi także o to, że zostaje zamknięta jakaś historia wspólna, że już się nie odrodzi, nie ruszy na nowo. W jakimś sensie tamten świat, który wydał Gabryela, stał się zamkniętym rozdziałem. To z jednej strony. Z drugiej – mnie samego dziwi, że jego poezja zachowała w sobie sporo żywotności, śmiałości, że znajduje nowych odbiorców, że rezonuje.
W pewnym sensie uchyliłeś się przed odpowiedzią na pytanie o tło. Myślę, że tak jak dla Stachury czy Milczewskiego-Bruna tego rodzaju tłem – oczywiście, że w uproszczeniu – była Polska dworców autobusowych, knajp, barów czy nocnych pociągów, tak dla Juliusza Gabryela owym tłem była Polska początku XXI wieku. Kluczbork wówczas – najogólniej rzecz ujmując – wyglądał inaczej niż Warszawa, więc poeta mieszkający w Kluczborku znajdował się raczej na marginesie społecznego docenienia. Jak widzisz to teraz? Jak to pamiętasz?
Owszem, tak. Co więcej: on pozostawał na marginesie społecznego docenienia nie tylko w Warszawie czy Krakowie, ale też w samym Kluczborku. Mimo to tamten świat wydaje mi się nieco bardziej barwny i demokratyczny niż obecny, gdzie mamy recydywę centrali, siedzącej, i to nieźle, na z góry upatrzonych pozycjach. To była Polska, w której istniały trzy, może cztery ważne nagrody literackie, ale za to było kilkadziesiąt czasopism literackich, w tym kilka, może nawet kilkanaście naprawdę istotnych. Teraz jest na odwrót: mamy kilkanaście nagród literackich i festiwali multiplikujących z grubsza te same zestawy nagradzanych. Wszystkie te przedsięwzięcia służą – przynajmniej tak deklarują ich organizatorzy – promocji czytelnictwa, tymczasem to czytelnictwo leży na dnie i bulgocze z cicha. Festiwali było mniej, ale było dużo rozmaitych spotkań z poezją, zlotów, zbiegów, otwartych trybun, konkursów o laur kosmicznego koperka.
Wspominam o tym, chociaż wiem, że może przemawiać przeze mnie jakiś rodzaj mitologizacji własnej młodości. Może więc tak: lepiej nie było, ale tliła się jakaś nadzieja, że będzie lepiej. Teraz nie ma już nadmiernych złudzeń. W Warszawie przyznają Literacką Nagrodę „Nike”. Jej wręczenie na wielkiej, słynnej na całą Polskę gali pozwoli laureatowi lub laureatce na zakup dziesięciu, może piętnastu metrów kwadratowych mieszkania w atrakcyjnej lokalizacji, co sporo mówi o tym, czym dzisiaj jest literatura w funkcjonującym systemie nagrodyzmu. Wówczas tło było zgrzebne, ale mieliśmy nadzieję i jakoś więcej ludzi wokół. Niedawno mój kolega wspominał, że w kiosku obok przystanku PKS-u w swoich Ołdrzychowicach Kłodzkich mógł kupić pismo literackie i poczytać je w drodze do liceum w Kłodzku. Teraz nie ma ani pisma, ani kiosku, ani PKS-ów. To już nie wróci, trzeba szukać jakichś innych form bycia wokół wiersza.
Więc kolega nie kupi sobie pisma literackiego w kiosku w Ołdrzychowicach Kłodzkich, żeby je później czytać w drodze do liceum w Kłodzku. Wspominam o tym bez sarkazmu, raczej w zamyśleniu, ponieważ świetnie pamiętam nie tak odległy czas, gdy pisma literackie mnożyły się bez granic. Przynajmniej tak mogło się wydawać. Rolę tradycyjnego pośrednika między poetą a czytelnikiem pełnił wtedy krytyk. Jednak skomplikowany i hermetyczny język krytyki współczesnej często tego rodzaju relacje utrudnia, a czasem nawet wyklucza. Krytyka ustąpiła pola wydawcom, a także czytelnikom. Oni dzisiaj sami oceniają teksty, sami wypowiadają się o książkach – na przykład na portalach i forach internetowych czy w internetowych księgarniach. Sądzę również, że stopień zaawansowania hermetyzmu języka krytycznego jest odwrotnie proporcjonalny do możliwości, jakie odsłania przed czytelnikiem dokonująca się dzisiaj rewolucja technologiczna. Czy trzeba zatem eksperymentować?
Próbowałem sam – jako autor, promotor, prezes stowarzyszenia – najróżniejszych form podawania poezji, ale wydaje mi się, że nadal podstawą jest to, od czego zaczynaliśmy wiele lat temu: literatura jako sposób na bycie. Także jako sposób na bycie razem, na uczestnictwo w jakimś kręgu, w którym dla każdego znajdzie się chwila posłuchania, przestrzeń na jego głos. Myślę – to chyba niezbyt odkrywcze – że w literaturze, poezji, najważniejsza jest przestrzeń dialogiczna, przestrzeń spotkania, w niej nawet poezja wywiedziona z głębi samotności, taka jak Gabryela, jakoś tę samotność przekracza. A nie wiem, czy formy alienacji nie staną się jednym z największych wyzwań, o ile już nim nie są, dla nas tutaj, którzyśmy tu zostali po tym, jak Gabryel „wziął i odleciał”.
Może warto dodać, że eksperymenty przeprowadza się właśnie w laboratoriach. Dziękuję ci za rozmowę.