Podejrzewam, że bez trudu mogłabym napisać osobny tekst o tym, jak przed lekturą ostatniego tomu poezji Krystyny Miłobędzkiej go sobie wyobrażałam. Wraz z wieloma czytelniczkami miałam sporo czasu, by intensywnie o nim myśleć. Zastanawiać się, jakie sprawy mogą dojść w nim do głosu i jak będzie brzmieć ten głos. Przygotowywać się, czyli po prostu czytać wszystko, co poetka dotąd napisała.
Ale przede wszystkim zwyczajnie cieszyć się, że w ogóle powstaje taki tom, zdawałoby się – niemożliwy. Czekamy na niego co najmniej od pięciu lat, czyli od publikacji jest/jestem, obszernego wyboru poezji Miłobędzkiej, który zamyka siedem raczej krótkich zapisów, wydzielonych w osobnej części, już wówczas zatytułowanej więcej nic i zapowiadającej, co nie jest największym z lekturowych zaskoczeń, strukturę nowego tomu. Bo jak się okazuje, te teksty wyznaczają ramy wydanej właśnie, pośmiertnej książki Miłobędzkiej; jeden z nich umieszczony został niemal na samym początku, wszystkie inne znalazły się – ułożone wprawdzie w zmienionej kolejności i rozdzielone – na końcu; pozostały więc ostatnimi słowami poetki. Ale o kształcie tomu więcej nic można było też spekulować na podstawie dwóch poprzednich zbiorów autorki – gubionych (2008) i dwunastu wierszy w kolorze (2012), które, choć opublikowane zostały w ciągu zaledwie kilku lat, dzieli istotna cezura; drugi z nich ukazał się dwa lata po śmierci męża poetki, filozofa i eseisty Andrzeja Falkiewicza, pierwszego i najważniejszego czytelnika jej tekstów. Ten – jak się teraz okazało – przedostatni tom tym bardziej „przejrzyściejący”, prześwietlony, że dosłownie wielobarwny, choć niemal pozbawiony obrazów, mocno już przenicowany, pomyślany niczym próba generalna znikania, zdawał się zapowiadać kształt i kierunek rozwoju dalszych zapisów poetyckich Miłobędzkiej, jeśli miałyby one w ogóle powstawać. Bez Falkiewicza, który od czasu debiutu autorki pomagał jej podejmować decyzje w sprawie zakończenia prac nad daną książką – bez mężczyzny, którego wsparcie, jak nieraz przyznawała, było jej potrzebne, by pisać, mimo że literacko różniło ich tak wiele. Zresztą jego (nie)obecności w więcej nic trudno nie zauważyć, trudno ją też nazwać dyskretną.
W każdym razie po nowym tomie spodziewałam się może najbardziej tego, że, jak w dwóch poprzednich, autorka będzie sprawdzać, ile jeszcze, o ile więcej „niczego” zmieści się w granicach języka – że znajdzie swój sposób, by między słowami radykalnie się wycofać, a nawet wyrzec się swojego miejsca w świecie, że choreografii „niczego” na (niemal) białej kartce poświęci jeszcze więcej uwagi. Nie były to zresztą intuicje zupełnie chybione. Tyle że tym razem Miłobędzka nie poprzestała na eksperymentach, które ostatnio ją zajmowały: z rozmazywaniem obrazów, rozpraszaniem podmiotowości, zacieraniem konturów konkretnego i raczej rozpoznawalnego „ja”. Ponownie wpuściła w swoje teksty wyraźne refleksy osobistego doświadczenia, a nawet porwanej, choć całkiem czytelnej linearnej narracji. Zarazem zagęściła i zaciemniła nowe zapisy poetyckie. Zaryzykowałabym nawet podejrzenie, że tytułowe „więcej” zyskuje w tym tomie miejscami samodzielność.
A jednak z wielu różnych powodów nie sposób było się na ten zbiór w pełni przygotować. Może sama autorka też nie była na niego przygotowana. Wciąż, po wielokrotnej lekturze, nie potrafię pozbyć się wrażenia, że z tyloma nowymi słowami (z ponad pięćdziesięciu zapisów) Miłobędzkiej pozostaję bez słów, że istotnie pozostaję z niczym (tylko czy tym z tytułu?) i mocno improwizuję. Ma to, rzecz jasna, pewien związek z dystansem między moją perspektywą a punktem widzenia dziewięćdziesięciokilkulatki. Nie wydaje mi się, bym dziś potrafiła dotrzeć wyobraźnią w te miejsca, z których pochodzą przynajmniej niektóre zapisy Miłobędzkiej, ot tak dorosnąć do jej strat i słabości. Nie tylko w tym sensie więcej nic okazuje się tomem z przyszłością. Mam zarazem poczucie, że metryką jedynie się usprawiedliwiam, zgłaszając to nieprzygotowanie. I tyleż sfrustrowana, co pogubiona, zastanawiam się, czy zakładając, że to zamierzony efekt, skutek analogicznych doświadczeń autorki, nie dokonuję nadużycia interpretacyjnego. Zawieszam pytanie o charakter pęknięcia, z którego pochodzą nowe zapisy poetyckie Miłobędzkiej. Spróbuję jednak zapytać, jak do tego pęknięcia doszło, co w tym tomie sprawia, że pozostaję z niczym, i co z tego wynika.

W krótkiej nocie edytorskiej Jarosław Borowiec, przyjaciel Miłobędzkiej i wydawca jej utworów, a także nieformalny opiekun jej twórczości, zdradza, że składające się na zawartość tomu „zapisy z ostatnich kilkunastu lat życia zgodnie z decyzją Autorki miały ukazać się pośmiertnie”. Poetka, przypomnę, zmarła 17 kwietnia 2025 roku, niecałe dwa miesiące przed swoimi dziewięćdziesiątymi trzecimi urodzinami (przypadającymi na 8 czerwca). Łatwo byłoby zbudować zgrabną narrację wokół tej decyzji, będącej przejawem dyskrecji i skromności charakterystycznych dla Miłobędzkiej („zawsze obok na tle wszystkiego”), ale też do pewnego stopnia jej wmawianych, potwierdzających wizerunek wycofanej „niedzielnej pisarki”, nieskłonnej narzucać się ze swoim zdaniem. Sądzę jednak, że Miłobędzkiej, przenikliwej intelektualistce, której poezja bynajmniej się nie przytrafiała, która na jej sprawy miała wyraźne poglądy (i tym więcej wątpliwości), która traktowała ją jak najpoważniej (więc bez patosu czy afektacji), która bywała nieustępliwa, mogło chodzić o coś więcej. Decyzja, by nie stać się uczestniczką własnego pożegnania, jest oczywiście decyzją, by pożegnać się na własnych zasadach, i właśnie jako taka zdaje się bezpośrednio wynikać z pomysłu Miłobędzkiej na język. Może więc autorka nie oddała przedwcześnie tej książki – wskutek czego rozstała się jednocześnie z życiem i z pisaniem – bo chciała rzeczywiście przeżyć swoje ostatnie słowa i konsekwentnie nie narzucać ich życiu, a więc domknąć poszukiwania przyległości słowa do świata, do doświadczeń. Dwadzieścia lat wcześniej notowała (choć zdaje się, że z nieco inną intencją): „pisz pisz aż w pisaniu znikniesz”.
Tym, na co jednak można było się przygotować, czego można było się spodziewać, jest zaskoczenie, które przynosi już pierwszy tekst z więcej nic – trochę pewnie zaczepny, trochę przewrotny i świadczący też chyba o bezradności poetki wobec wszystkiego, co mogłoby wymagać wyrażenia za pomocą słów. „[Z]acznij od niechcenia”, mówi w utworze Miłobędzka, która najwyraźniej lubiła zaskakiwać, także samą siebie (dowodów na to jest co najmniej tyle, ile jej książek); w innym miejscu tego tomu zapisała: „te pewne siebie te od razu całe te w ciemno mówione / skąd się biorą / słowa na to wszystko”. Zaryzykowałabym parafrazę i przypuszczenie, że zaczyna „po nic” i że to mocny powód, wyraźny, tylko pozornie paradoksalny cel. Zwłaszcza kiedy poetka dopowiada jeszcze z pewną niefrasobliwością: „tak sobie nie z wielkiej łzy…”. Bo prawda jest taka, że jakiejkolwiek postawy by nie przyjęła, bardziej elegijnej czy autoironicznej, można by ją tłumaczyć właściwościami stylu senilnego i w ten sposób ujednoznaczniać. Miłobędzka trochę się temu przeciwstawia, ale też poniekąd na to godzi, i mimo wszystko „próbuje wyjść na swoje”. Jest doskonale świadoma, z jakiej perspektywy pisze i z jakiej najwygodniej będzie czytać jej teksty, patrzy na nie z ukosa: „ułożona zapakowana wepchnięta pochowana / gdzie bądź gdziekolwiek gdzie tylko / ma się cała na pamiątkę / że tu była że się działa / sama przez się”.
Próbując ustalić genezę tytułowej frazy tego tomu, można by nie tylko skorzystać z licznych podpowiedzi zawartych w samym zbiorze, lecz także sięgnąć na przykład do chętnie cytowanego zapisu z bodaj najpopularniejszej książki Miłobędzkiej, czyli z Po krzyku (2004): „rozbierz się z Krystyny / z dziecka matki kobiety / lokatorki kochanki turystki żony // zostaje rozbieranie / smugi zrzucanych ubrań / lekkie ruchy, nic więcej”. Tak jak poetka odwróciła szyk dwóch ostatnich słów, tak też na pierwszych kilkunastu stronach nowej książki, wyraźnie retrospektywnych, zawróciła tamte ruchy. Można by powiedzieć, że Miłobędzka zrobiła powtórkę ze wszystkich swoich najważniejszych „szarych spraw”, że nieprzygotowanej czytelniczce podsunęła autobiograficzny skrót, bardzo jednak osobliwy, doraźny, bo w pracy nad zapisem konsekwentnie wystrzegała się trybu wspominania jako niewiarygodnego, zbyt statycznego. „W najgłębszej nocy w środku dnia” wywołuje wciąż żywe w niej stany, wrażenia, oddźwięki, drobiny przeszłości, sprawdza, które przechowały się w języku, a które musi dopiero językiem aktualizować. Odzywają się w niej więc dziecięce wyliczanki, „ciuciubabki” – kosmogoniczne zabawy, jak się okazało, na życie, bo od tych gier słownych zaczęło się jej idiomatyczne podchodzenie do świata, przejęzyczanie go sobie. Autorka wraca do tragicznego wydarzenia z 1949 roku – do przywoływanego we wcześniejszych utworach wypadku górskiego, w którym na jej oczach zginął jej ojciec; jednak powrót ten jest już tylko odliczaniem czasu płynącego między nimi dwojgiem – wstecz i do przodu. Miłobędzka czerpie ze wspomnień o pierwszych, nasyconych emocjami latach macierzyństwa, o trudzie układania się z najbliższym człowiekiem, nawiązuje do aspiracji pisarskich, wątpliwości i coraz wyraźniej przeczuwanych powinności, a także do „krwawych lekcji” okresu stanu wojennego, który zostawił ją bez rozstrzygnięć, raczej z obserwacjami niż pytaniami: „schować czy zachować twarz…”.
Zamykając tę sekwencję zapisów poetyckich, Miłobędzka wysuwa podejrzenie, że kawałki „ja” wydobywa także po to, by dowiedzieć się „o tym co [w niej – A.J.] niezbudzone nie może usunąć…”, co zajmuje miejsce, co wciąż potrzebuje być wysłuchane, ale co może nie wynikać ze spraw, które tak głęboko ją angażowały, i co zarazem jeszcze poddaje się zapisowi. Wpuszcza w swoje teksty myśl, że wszystkie jej role i aktywności można by wymienić na „nic” – na „nic”, poza którym istnienie nie potrzebuje innego sensu i które zarazem wcale nie unieważnia całej tej przeszłej krzątaniny, którego właśnie dzięki niej można doświadczyć. „Nic” w zapisach Miłobędzkiej, zasilające wielką tradycję filozoficzną i poetycką, od jakiegoś już czasu pełni funkcję szczególnego pryzmatu (jak kiedyś okulary do oglądania anaglifów), pozwala ustawić perspektywę, znaleźć miarę, zejść się ze światem, raczej jednak chwilowo. Z tą myślą poetka formułuje słowa zanotowane w gubionych: „wszystko jedno ze mną (i ja w tym wszystko) / i bez ja (wszystko)”.
Jednak tym razem mocniej zaznacza, że w „nic” potrzebuje zmieścić (naj)większe straty: utratę męża, ale i tę nadchodzącą – samej siebie, przygotowuje się do tego wyzwania. Sprawdza więc, jakie pozycje „nic” zajmuje w języku, w jakie związki często wchodzi, czy są one dla niej przekonujące; zresztą równocześnie stara się rozluźniać napięcia między słowami, odsuwa słowa, a nawet wymienia je na wielokropki. Prowadzi w tym tomie, jak podpowiada Borowiec w nocie edytorskiej, „rozmowy z ciszą”, która to formuła – przypuszczalnie – pochodzi bezpośrednio od poetki i pozostaje dość enigmatyczna („gdybym jeszcze wiedziała do kogo to mówię”). Niekiedy wydaje się odnosić do niestabilnej kondycji jej znikliwego Boga, ani specjalnie ludzkiego, ani osobowego – to jego Miłobędzka może pytać w osobnym cyklu za mnie za siebie (dziewięć notatek przed snem): „jak to ciebie po kawałku skleja / jak ty to sobie klei”. Ale równie dobrze może za pomocą tych fraz rozmawiać z samą sobą, z siebie wydobywać ciszę, niczego i nikogo wcześniej w niej nie zagłuszając, ani tęsknoty, ani żalu, ani bezradności („wypadłam sobie z rąk / nie mam się czego chwycić // z niczego nie mogę się unieść / ciebie unieść”). Co najważniejsze, zdobywając się na te słowa, czyli wszystkie słowa nowego tomu, daje odpór słowom zbyt łatwym, zbyt szybkim, swoimi zapisami poetyckimi nie tyle dosięga, ile doświadcza straty – i je również doświadcza stratą; „mówiące coś moje nic” z jednego z utworów najlepiej może charakteryzuje próby, którym autorka poddaje język. Przez owe próby Miłobędzka zdaje się mówić, że kruche „nic” to jednak więcej niż odcinające „coś”. Nazywa bliskości. Ukazuje formy trwania w niej. Bo tom więcej nic, tak samo jak Anaglify – debiutancki cykl utworów Miłobędzkiej z początku lat 60., w postaci osobnego zbioru wydany dopiero w 2021 roku – jest tomem miłosnym (co niełatwo zrazu po nim poznać).
Choć trudno pominąć okoliczności, w jakich ukazuje się więcej nic i z jakich wyrasta, to zarazem ten konkretny kontekst biograficzny, o którym wspomina Miłobędzka, nie ogranicza jej zapisów. Ostatecznie mówią one, że stawka to zgadzać się na wszelkie okoliczności, zdobyć się na przygodność, powiedzieć życiu i sobie – bez obojętności czy poczucia wyższości, bez pretensji czy przejawów rezygnacji – „to nic”: „spadam lecę ginę / bez echa bez zatrzymania / w domu w pokoju w środku tej kartki / w środku czegoś jasnego / to nic to dobrze / usłysz to nic”. I wciąż się tak samo, tak bardzo starać, „żeby mijające nie minąć”, „przetłumaczyć sobie […] świergot”, nie wyrzekać się go ani żadnej rzeczy. Miłobędzka zawsze powątpiewała, by można było przygotować się na życie, raczej obserwowała to, co życie przygotowało dla niej. W ostatnim tomie utrwaliła próby powrotu do świadomej wymiany ze światem, kluczowej dla jej poezji, ale podejmowanej wówczas, gdy zostało się z niczym. W żadnym razie jednak niekwestionowanej z tego powodu (bo życie – powtarzała też Miłobędzka – nie jest nikomu winne specjalnego traktowania), choć niekoniecznie ocalającej, raczej bezwarunkowej, tyle że może jeszcze bardziej wymagającej językowo..
W Anaglifach znalazł się tekst do tej pory może niedoczytany: „W kałamarzu siedzą pofarbowane myśli. […] Najczęściej używa się myśli z wierzchu – zupełnie wodnistych. Na samym dnie myśli są tak gęste, że wydają się już tylko kawałkiem kałamarza”. Dopiero dziś okazuje się, że ten kałamarz był klepsydrą. Choć Miłobędzka mogłaby się wzbraniać przed takim sugestiami, nawet w ostatnich zapisach pozostała podejrzliwa wobec ich kształtu: „po co ci tyle słów / co chcesz nimi zdobić”. Zależało jej, by teksty były gęste własną gęstością języka, nie doświadczeń, z których się wzięły. Tę myśl zanotowała w szczególnym kontekście – w tomie Pamiętam (1992), zbiorze utworów ze stanu wojennego: „gdyby… gdyby z tej wojny pozostał jeden dobry wiersz”. Miłobędzka odkrywała sens pisania „po nic”, ale obawiała się pisania „na nic”. Wierzyła, że czasem dopiero w poezji można pochwycić, a nawet odkryć sens jakiegoś kawałka wewnętrznej rzeczywistości, spraw przeżytych, i zarazem wciąż zastanawiała się nad niekoniecznością utrwalania słów: „nie zapisane lśnienia / skąd się biorą / gdzie przepadają”. Odpowiedzią na te pytania może być warstwa wizualna tomu; teksty zamieszczone w więcej nic są jak gdyby dyskretnie podzielone na części, których nie zaznaczono w spisie treści, sugerują je jedynie grafiki rozrzuconych po książce delikatnych gałązek – trudno stwierdzić, czy suchych, czy gotowych jeszcze zakwitnąć. Z kilku można by pewnie zrobić procę, ale przede wszystkim można by pisać nimi na piasku albo układać z nich znaki – tak sobie, od niechcenia. Są w tej książce niczym ślady wypuszczonych słów – dają miejsce słowom, które wpływają na język i na indywidualne światy.
Jeden z utworów z tomu Pokrewne (1970) autorka zakończyła zdaniem: „Zadanie moje: NIC przygotować dla wszystkiego stworzenia, co w tak lichą skorupę zechce”. To zadanie – w którym mieści się wysiłek egzystencjalny i poetycki na całe życie, tak intensywny, że majuskuła z czasem stała się zbędna – zmieniło się w dar. Miłobędzka stwarza możliwość, by za pośrednictwem jej ostatnich zapisów, ze środka doświadczenia wewnętrznej nieciągłości, które odciska się na kondycji języka, znaleźć się (i zgubić siebie) w kontakcie z niczym, bez zastępczych słów (takich jak nadzieja).