Ogórek nie świeci, drogie dzieci

Ogó­rek Kon­stan­te­go Ilde­fon­sa Gał­czyń­skie­go nie śpie­wał, choć tego pra­gnął, i to gorą­co. Ogó­rek Miro­sła­wa Kuli­sza nie świe­ci, bo stał się przed­mio­tem eks­pe­ry­men­tów Gusta­wa, elek­try­ka pata­ła­cha. Jeśli ogó­rek nie świe­ci, „i to o żad­nej porze, / to widać z woli nie­ba, / praw­do­po­dob­nie nie może”. A gdy­by nawet mógł, to lite­ra­tu­ra stra­ci­ła­by wiel­ki temat – darem­nych ocze­ki­wań i zawie­dzio­nych nadziei. Kulisz w debiu­tanc­kim zbio­rze opo­wia­dań Dla­cze­go ogó­rek nie świe­ci (Wydaw­nic­two Lira, 2025) nie roz­wią­zu­je tytu­ło­wej zagad­ki. W zamian za to pusz­cza wodze fan­ta­zji, opi­su­je sen­ne marze­nia, a przede wszyst­kim dez­orien­tu­je nad­mia­rem przy­pad­ko­wych opo­wie­ści.

Książ­ka Kuli­sza przy­po­mi­na brud­no­pis sur­re­ali­sty. Bo jak ina­czej wytłu­ma­czyć kolaż luź­no zwią­za­nych ze sobą tek­stów, opar­tych na moty­wie snu i meto­dzie wol­nych sko­ja­rzeń? Pięt­na­ście opo­wia­dań (z cze­go jed­no tytu­ło­we) to pęka­ty worek z pro­ble­ma­mi współ­cze­sne­go świa­ta – groch z kapu­stą i pomie­sza­nie z poplą­ta­niem. A że świat nasz widzi­my ogrom­ny i wiel­kie jego powietrz­ne prze­strze­nie, to i wąt­ki ska­czą od scen z życia na pol­skiej pro­win­cji do nie­ludz­kiej kome­dii świa­to­wych kor­po­ra­cji. Od kro­je­nia ogór­ka do prze­mo­cy domo­wej i alko­ho­li­zmu. Od neo­na­zi­zmu w Ame­ry­ce do prze­śla­do­wań irań­skich jogi­nów. A jed­nak wszyst­kie te tek­sty w zamy­śle auto­ra powin­ny być czy­ta­ne razem, o czym świad­czą upo­rczy­we powro­ty tych samych moty­wów – prze­mo­cy, dzie­ciń­stwa, snu, domu i kor­po­ra­cji, a tak­że posta­ci: Gusta­wa, Aldo­ny, Oliw­ki, Pau­li, Alin­ki i Hani. Jeśli cokol­wiek napraw­dę łączy te opo­wie­ści, to jest to duch klę­ski i stra­co­nych złu­dzeń.

Zbyt łatwo uspra­wie­dli­wia się jed­nak brak dys­cy­pli­ny fabu­lar­nej sur­re­ali­stycz­ną kon­wen­cją. Gdy już nic się nie klei, zosta­je nad­re­alizm, ostat­nia deska ratun­ku przed wyro­kiem gło­szą­cym, że książ­ka nie nada­je się do dru­ku. W koń­cu zawsze moż­na zasła­niać się blur­bo­wy­mi for­mu­ła­mi o, daj­my na to, hip­no­ty­zu­ją­cej nar­ra­cji pro­wa­dzą­cej czy­tel­ni­ka po labi­ryn­tach wyobraź­ni. Fry­wol­ne prze­sko­ki od snu do snu, łama­nie chro­no­lo­gii, tema­ty­ka dzie­ciń­stwa i kry­ty­ka insty­tu­cji nie wystar­czą, żeby okre­ślić pro­zę mia­nem sur­re­ali­stycz­nej. Potwier­dza to przy­kład zbio­ru opo­wia­dań Aldo­ny Kop­kie­wicz Pan­na Den­na i inne zmy­śle­nia (Loka­tor, 2024). Nie dość, że autor­ka pró­bu­je stwo­rzyć uprosz­czo­ny kata­log współ­cze­snych bolą­czek spo­łecz­nych, to jesz­cze czy­ni to w for­mie baj­ki z nachal­nym mora­łem. Zarów­no Kulisz, jak i Kop­kie­wicz prze­drzeź­nia­ją język kor­po­ra­cji, z lękiem myślą o koń­cu świa­ta i wszech­obec­nej prze­mo­cy, a wszyst­ko to na gra­ni­cy śmie­chu i łka­nia. Kulisz nie sili się jed­nak na przy­po­wieść i alu­zje. Klei histo­rie z pro­stych, czę­sto nie­kom­plet­nych obraz­ków, któ­rych odczy­ta­nie nie wyma­ga od odbior­cy szcze­gól­nych zdol­no­ści inter­pre­ta­cyj­nych. Co wię­cej, histo­rie te są tak oczy­wi­ste, że każ­dy zna ich dal­szy ciąg.

Od począt­ku wia­do­mo, że dla ośmio­let­niej Oliw­ki pierw­sza komu­nia będzie „wiel­kim prze­ży­ciem” z racji bia­łe­go wian­ka z ser­dusz­kiem, sukien­ki z gor­se­tem, stu­ka­ją­cych buci­ków, rowe­ru typu góral i nie­co­dzien­ne­go zastrzy­ku gotów­ki. Do łań­cu­cha sko­ja­rzeń moż­na docze­pić jesz­cze sło­wo o opłat­ku i scho­la­stycz­ne roz­my­śla­nia o onto­lo­gii cor­po­ris Chri­sti (czy moż­na wyda­lić Pana Jezu­sa?). W takim siel­skim entourage’u aż pro­si się o rodzin­ną awan­tu­rę. I to tak­że zapew­nia Kulisz – ojciec boha­ter­ki zamiast w koście­le sie­dzi „w pier­dlu”, i to za pohań­bie­nie nie­let­niej (autor nie oszczę­dza nam przy tym szcze­gó­ło­wych opi­sów gwał­tu). Na koniec mode­lo­we roz­cza­ro­wa­nie – mat­ka bie­rze komu­nij­ne „dwa tysi” i „pięć­set zie­lo­nych” od ciot­ki z Mel­bo­ur­ne, aby opła­cić adwo­ka­ta, któ­ry wycią­gnie ojca z wię­zie­nia. Opo­wia­da­nie koń­czy się pare­ne­tycz­ną sen­ten­cją: „I wte­dy Oliw­ka umar­ła po raz pierw­szy”. Nie dość, że to tele­no­we­lo­wa, to jesz­cze prze­bra­na za grec­ką tra­ge­dię.

To może young adult? Mamy w koń­cu kło­po­ty rodzin­ne, szkol­ne i ser­co­we – pierw­szy papie­ros, waka­cje u bab­ci, rosną­ce pier­si, a przede wszyst­kim filo­zo­ficz­ne dyle­ma­ty wie­ku doj­rze­wa­nia. Kulisz wyli­cza je nawet w opo­wia­da­niu Weso­łe mia­stecz­ko: „czy jestem ład­na? czy jestem głu­pia? czy chłop­cy coś we mnie widzą? dla­cze­go Aldo­na jest o mnie zazdro­sna? czy on mi się napraw­dę podo­ba? czy wszy­scy się na mnie uwzię­li?”. Dzie­cię­ce boha­ter­ki Kuli­sza mają ser­ce, a raczej ser­cąt­ko, i w nie patrza­ją, i uczu­ciem obda­rza­ją nie­doj­rza­łych do miło­ści chło­pa­ków. Do tego zesta­wu kło­po­tów nasto­lat­ków wystar­czy dodać szkol­ne stra­chy przed „dyrą”, wypa­da­ją­ce z tor­by pod­pa­ski, „prysz­czo­fo­bię” i modo­wy przy­mus nosze­nia bluz z Mon­ster High. W opa­rach vice­roy­ów uno­si się reto­rycz­ne „kie­dy powiem sobie dość”, bo prze­cież to już nie­dłu­go, sko­ro ojciec leży pija­ny na osie­dlo­wej ław­ce, mat­ka haru­je na śmierć, a po robo­cie zasy­pia przy tele­wi­zo­rze, oglą­da­jąc Gang Olse­na. Goni­twa utar­tych moty­wów, zna­nych skąd­inąd w cie­kaw­szym wyda­niu z opo­wia­dań Natal­ki Susz­czyń­skiej (Chip­sy dla gości) czy z debiu­tanc­kie­go zbio­ru Wydrąż mi rodzi­nę w serze Alek­san­dry Kasprzak, w któ­rym temat pijań­stwa i rodzin­nych opre­sji ogry­wa­ny jest nie­mal w każ­dym roz­dzia­le.

Mirosław Kulisz, „Dlaczego ogórek nie świeci”, Warszawa: Wydawnictwo Lira, 2025.

Dla­cze­go ogó­rek nie świe­ci oprócz histo­rii o skrzyw­dzo­nych dzie­ciach – nie­kie­dy rodem z seria­li para­do­ku­men­tal­nych – zawie­ra tak­że pro­za­icz­ne histo­rie o zagi­nio­nym psie (Lola), o utra­cie sma­ku po covi­dzie (Any­żo­wy kogut), o zaba­wie pinia­tą na uro­dzi­no­wym balu (Piña­ta), szkol­nym tur­nie­ju ping-pon­ga (Weso­łe mia­stecz­ko), gołę­bich odcho­dach (Porzą­dek dzio­ba­nia), pisa­niu wier­szy o prze­bi­śnie­gach (Weso­łe mia­stecz­ko) czy pie­le­niu grzą­dek w bab­ci­nym ogród­ku (Dziec­ko kuku­ry­dzy). Peł­nią one funk­cje prze­rwy na rekla­mę. Po sce­nie gwał­tu i pie­kiel­nych awan­tur (gdy pija­ny ojciec wra­ca do domu i roz­pa­la ogni­sko na środ­ku poko­ju, jak w tytu­ło­wym opo­wia­da­niu) nale­ży się widzom odpo­czy­nek. Tro­chę pie­sków, gołę­bi i poezji, żeby łatwiej było przejść do kolej­nych pro­ble­mów, tym razem glo­bal­nych.

„Jestem botem. Robię ambient krwią i potem” – rapu­je nie­mal po masłow­sku boha­ter­ka opo­wia­da­nia Fever. Świat nie koń­czy się na domo­wym ogród­ku i szkol­nej ław­ce. Ist­nie­ją prze­cież wiel­kie kor­po­ra­cje, na przy­kład Uni­ted Tobac­co, gdzie pro­du­ku­je się e‑smokingowe gadże­ty, uży­wa takich słów, jak „zaso­by ludz­kie” i „smart­ny”, a zda­nia wień­czy się fra­zą „hany-bany”, aby lepiej tra­fiać do mło­dych. W sali kon­fe­ren­cyj­nej zamiast krze­seł znaj­du­ją się huś­taw­ki, żeby pra­cow­nik zawsze był w ruchu i nie osia­dał na lau­rach. W koń­cu „w fir­mie jest napraw­dę bar­dzo miło”, wszy­scy wspól­nie kro­czą w pocho­dzie ku wol­no­ści i spraw­czo­ści; „uni­ted we are strong”, jak gło­si fir­mo­wy slo­gan. Przy oka­zji sprze­da się nowe liqu­idy o sma­ku księ­ży­co­we­go pyłu, wyra­zi tro­skę o kli­mat przez wło­że­nie eko­lo­gicz­ne­go tiszer­tu i potań­czy na zakła­do­wej impre­zie do mło­dzie­żo­wych szla­gie­rów.

Do tego saty­rycz­ne­go obraz­ka Kulisz nie dokła­da nicze­go nowe­go; wszyst­ko to zdą­ży­li­śmy już prze­czy­tać (cho­ciaż­by u Micha­ła R. Wiśniew­skie­go) czy nabyć pra­wem kul­tu­ro­wej osmo­zy. Opo­wia­da­nie Fever koń­czy się sce­ną nar­ko­tycz­ne­go transu, pod­czas któ­re­go w opa­rach absur­du (a raczej instru­men­tal­ne­go rozu­mu) wyła­nia się astro­nau­ta, pół robot, pół czło­wiek, wcie­le­nie nowe­go sma­ku elek­try­ków. Postać śpie­wa pio­sen­kę Peg­gy Lee: „Fever when you hold me tight”, wiesz­cząc, że koniec świa­ta nadej­dzie wte­dy, gdy licz­ba pod­grze­wa­czy na kilo­metr kwa­dra­to­wy prze­kro­czy war­tość kry­tycz­ną. Wów­czas zgod­nie z pla­nem nastą­pi „bum”, ale zanim to się sta­nie, tańcz­my, „uni­ted”, w kapi­ta­li­stycz­nym koro­wo­dzie śmier­ci.

Podob­ne ambi­cje dia­gno­stycz­ne wyka­zu­je autor w opo­wia­da­niu Koniec zdjęć. Gru­pa pro­du­cen­tów, reży­se­rów i mon­ta­ży­stów nagry­wa rekla­mę wody czer­pa­nej z pol­skich Beski­dów. A że w Pol­sce mróz i zaspy, to zespół jedzie do sło­necz­ne­go Chi­le w poszu­ki­wa­niu zie­lo­nych drzew i czy­stych źró­de­łek. I znów ten sam sche­mat prze­siąk­nię­tej angielsz­czy­zną kor­po­mo­wy: „nie jeste­śmy okej z tym drze­wem”. I znów te same „kla­jent ser­wi­sy” i inne sty­li­za­cje w prze­sad­nym nagro­ma­dze­niu. Ni stąd, ni zowąd gru­pa mar­ke­tin­gow­ców zja­wia się w domu Pabla Neru­dy w Val­pa­ra­iso, co ma chy­ba tłu­ma­czyć wybór mot­ta, zaczerp­nię­te­go przez Kuli­sza z Dwu­dzie­stu wier­szy o miło­ści i jed­nej pie­śni roz­pa­czy: „Myśmy nawet ten zmierzch stra­ci­li. Nikt nas nie widział z ręka­mi złą­czo­ny­mi tego wie­czo­ra”. Nie­ste­ty autor nie roz­wi­ja tego wąt­ku, każe swo­im boha­te­rom opo­wia­dać nie­cie­ka­we aneg­do­ty o stu­denc­kich miło­ściach i roz­ga­dy­wać się na temat ubio­ru chi­lij­skie­go akto­ra, któ­ry zagra w rekla­mie wody „Pol­ski Zdrój”. Docho­dzą do tego banal­ne trud­no­ści w komu­ni­ka­cji w obcym języ­ku; sło­wa łamią się pod naka­zem odgór­ne­go todo bien, wszyst­ko ma być dobrze. Opo­wia­da­nie koń­czy się smęt­nym afo­ry­zmem prze­drzeź­nia­ją­cym Cze­sła­wa Miło­sza: „I wiem już – inne­go raju nie będzie”. Reży­ser ogła­sza koniec zdjęć, gałę­zie „beskidz­kie­go” drze­wa zosta­ją ścię­te. Kulisz dołą­cza do zaprzę­gu jeźdź­ców apo­ka­lip­sy. Neru­da miał rację, nie cze­ka­my już nawet na zmierzch. I Miłosz się nie mylił, nie wie­rzy­my, że sta­je się już.

Wyścig sko­ja­rzeń nie słu­ży pro­zie Kuli­sza. Prze­ła­do­wu­je tekst przy­pad­ko­wy­mi szcze­gó­ła­mi, co roz­bi­ja kom­po­zy­cję, któ­ra nie jest przez to bar­dziej sur­re­ali­stycz­na, a po pro­stu mało dopra­co­wa­na. Tak­że język nie doga­nia myślo­to­ku, co skut­ku­je nie­zręcz­ny­mi sfor­mu­ło­wa­nia­mi: „Kie­dy była wście­kła, jej krok wyda­wał się pełen zło­ści” lub „Jak się z cze­goś cie­szy­ła, ten sam krok od razu sta­wał się rado­sny i ener­gicz­ny” (Pierw­szy raz). Do tego docho­dzą nie­czy­tel­ne sty­li­za­cje, bodaj­że paro­die beł­ko­tu na rau­szu: „sze­kej­cie, chło­pasz­ko­wie” (Koniec zdjęć), pró­by pasti­szo­wa­nia Biblii – „Naraz z obło­ków dymu wynu­rza się ręka­wi­ca z kew­la­ru i zde­cy­do­wa­nym szarp­nię­ciem uno­si mnie pod nie­bio­sa. […] Zie­mia zosta­je w dole i wiem, że to on. On za tym wszyst­kim stoi” (Fever) – a tak­że draż­nią­ca w swym nad­mia­rze kor­po­ra­cyj­na i uczniow­ska gwa­ra. Sty­li­stycz­ny cha­os i zgiełk tema­tów nie przy­wo­dzą na myśl obco­wa­nia z Nie­sa­mo­wi­tym, i pew­nie nawet nie­sto­sow­nie tego ocze­ki­wać. Czę­ste alu­zje sek­su­al­ne wywo­łu­ją jedy­nie nie­smak (boha­ter stę­ka na widok gołę­bia nabi­ja­ne­go na kolec w Porząd­ku dzio­ba­nia; śli­mak afry­kań­ski w A kuku roz­sy­ła mokre poca­łun­ki), a nawią­za­nia do popkul­tu­ry ogra­ni­cza­ją się do radio­wych prze­bo­jów („lecę, bo chcę”, „nad­cią­ga noc kome­ty” – Fever). W wie­lu frag­men­tach napraw­dę nie wia­do­mo, czyj język imi­tu­je autor; styl potocz­ny mie­sza się z ludo­wą gwa­rą, by nagle oka­zać się uczniow­skim slan­giem, i to jesz­cze rodem z Aka­de­mii Pana Klek­sa („rany, ale z cie­bie mejo­za” – Weso­łe mia­stecz­ko).

Kulisz nie panu­je nad reje­stra­mi: skład­nia nie­za­mie­rze­nie się archa­izu­je, gdy ma uda­wać mowę codzien­ną („Chło­pa­czy­sków sta­do dnia jed­ne­go na furt­ce się buja­ło” – Dziec­ko kuku­ry­dzy), sło­wa prze­obra­ża­ją się w dziw­ne nowo­two­ry („Chłop­taś wydy­ma war­dże­lo” – Fever), a gdy bra­ku­je już wła­ści­we­go języ­ka, pozo­sta­ją ono­ma­to­pe­je („I gwiaz­dy naten­tych­miast wszyst­kie się w kupę zbi­ja­ją i do Oliw­ki zzzium” – Pierw­szy raz). „Sło­wa to tyl­ko puste dźwię­ki. Wydmusz­ki. Coś tam może i dzwo­ni, ale w któ­rym koście­le?” – oto jed­na z nie­licz­nych traf­nych reflek­sji nad języ­kiem zawar­ta w tej książ­ce.

Głów­nym man­ka­men­tem zbio­ru Dla­cze­go ogó­rek nie świe­ci jest kom­po­zy­cja. Opo­wia­da­nie, gatu­nek naj­okrut­niej­szy, poka­zu­je dobit­nie nie­do­sko­na­ło­ści w struk­tu­rze i dyna­mi­ce tek­stu. Nie wia­do­mo, dla­cze­go w jed­nej książ­ce znaj­du­ją się szcze­gó­ło­we opi­sy prze­mo­cy domo­wej, pierw­szej komu­nii, zagi­nio­ne­go psa, a zaraz póź­niej festy­nu e‑smokingowego i wypra­wy do Chi­le. Nie wia­do­mo, dla­cze­go w tytu­ło­wym opo­wia­da­niu autor naj­pierw porów­nu­je ojca do Dave’a Gaha­na, potem poru­sza temat neo­na­zi­stow­skiej dziel­ni­cy w Long Island i eks­pe­ry­men­tów elek­trycz­nych z ogór­kiem, a wresz­cie koń­czy tekst szek­spi­row­ską sce­ną, w któ­rej trzy kubań­skie cza­row­ni­ce nama­wia­ją sza­lo­ne­go elek­try­ka do kup­na butów. Gustaw wra­ca do domu i dostrze­ga podłuż­ny zie­lo­ny neon, „coś jak­by ogó­rek”. Chcia­ło­by się powie­dzieć – a jed­nak się świe­ci. Lecz co z tym zro­bić? „Pyta­nie to […] / posta­wio­ne tak śmia­ło, / choć­by z naj­więk­szym bólem / roz­wią­zać by nale­ża­ło”.

– absolwentka filozofii, doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UAM.

więcej →

scenarzysta, copywriter, tancerz.

więcej →

Powiązane teksty