Anioły grawitacji (o kulturowych kontekstach powieści Thomasa Pynchona „Tęcza grawitacji”)

Zwiastowanie

Jako tłu­macz 49 idzie pod mło­tek i były pyn­cho­no­log – bo jest i taka nisza w stu­diach lite­rac­kich – pod­ją­łem się misji nie­moż­li­wej, to jest wiwi­sek­cji Tęczy gra­wi­ta­cji Tho­ma­sa Pyn­cho­na – hiper­tek­stu, assemblage’u cyta­tów i tra­dy­cji. Rze­czy­wi­ście, na ponad ośmiu­set stro­ni­cach tej powie­ści, gęstej od zna­czeń jak syrop, mnó­stwo jest odnie­sień do innych tek­stów kul­tu­ry. Muszę jed­nak na wstę­pie uczy­nić pew­ne mało filo­lo­gicz­ne zastrze­że­nie: autor Tęczy gra­wi­ta­cji nie prze­sia­dy­wał w uni­wer­sy­tec­kich biblio­te­kach i sal­kach kino­wych po to, by nawią­zy­wać dia­log z tra­dy­cją. Było zupeł­nie ina­czej: Pyn­chon chciał, by Tęcza… sta­ła się nie tyle kata­lo­giem zapo­ży­czo­nych tro­pów, ile odmie­rza­ją­cą spra­wie­dli­wość wagą, na któ­rej sza­li trze­ba poło­żyć całe doświad­cze­nie ludz­ko­ści i wszyst­kie jej pra­gnie­nia.

Zanim przyj­dzie mi tę myśl roz­wi­nąć, chcę przy­wo­łać dwa lite­rac­kie wzor­ce jako umow­ne punk­ty odnie­sie­nia. Pierw­szy to oczy­wi­ście wyda­ny w 1922 roku Ulis­ses Jame­sa Joyce’a. Na kil­ku­set stro­nach jak w bez­li­ku krzy­wych luster Joy­ce przed­sta­wia jeden dubliń­ski dzień pary boha­te­rów, któ­rzy będąc naj­zwy­klej­szy­mi zja­da­cza­mi chle­ba, rów­no­cze­śnie są, w kon­se­kwent­nie wypro­wa­dza­nym zna­cze­niu, Ody­se­uszem oraz jego synem Tele­ma­chem. Ulis­ses jaki jest, każ­dy widzi – jego rdze­niem jest gorz­ki kon­trast mię­dzy epo­sem Home­ra a pospo­li­to­ścią nasze­go dzi­siaj. Każ­dy roz­dział z powie­ści Joyce’a to odbi­cie kolej­ne­go epi­zo­du z Ody­sei, każ­dy topo­gra­ficz­ny czy języ­ko­wy szcze­gół nawią­zu­je tam do strof sprzed trzech tysię­cy lat oraz do sze­re­gu innych tra­dy­cji i tek­stów, od świę­tych pism po bru­ko­we roman­se. Ulis­ses to zatem powieść z grun­tu iro­nicz­na, rzecz o kon­wul­sjach wiel­kiej tra­dy­cji w cza­sach ahi­sto­rycz­nych, mer­kan­tyl­nych, miesz­czań­skich. Ulis­ses to tak­że od zawsze ogród roz­ko­szy biblio­tecz­nych dla bada­czy lite­ra­tu­ry, roz­pi­sa­ny na cząst­ki ele­men­tar­ne w tysiącu mono­gra­fii i stu­diów.

Czy Pyn­chon czy­tał Ulis­se­sa? Oczy­wi­ście, że tak. Ale czy jego meto­da lite­rac­ka i podej­ście do tra­dy­cji są iden­tycz­ne z tymi Joyce’a? Bynaj­mniej, cho­ciaż mogli­by­śmy tak sądzić. Jed­nak, jak chcę uka­zać, wła­ści­wa dro­ga ku miej­scu, gdzie Tęcza gra­wi­ta­cji doty­ka naszej zie­mi, nie pro­wa­dzi przez zaku­rzo­ną biblio­te­kę. A sko­ro o biblio­te­kach mowa, dru­gim punk­tem odnie­sie­nia nie­chaj tu będzie wyda­ne nie­mal pół wie­ku temu Imię róży wło­skie­go pisa­rza i semio­ty­ka Umber­ta Eco. Pro­fe­sor Eco twier­dził, że Imię róży, pokaź­ny tom opo­wia­da­ją­cy o zbrod­ni w śre­dnio­wiecz­nym wło­skim klasz­to­rze, napi­sał tro­chę z prze­ko­ry. Sko­ro filo­lo­dzy całe­go świa­ta tru­dzą się nad roz­plą­ty­wa­niem roz­licz­nych wąt­ków Ulis­se­sa, pron­to! – oto powieść kry­mi­nal­na (jeden z jej głów­nych boha­te­rów po pyn­cho­now­sku zwie się Wil­hel­mem z Baske­rvil­le), w któ­rej klucz do zagad­ki jak z ksią­żek Arthu­ra Conan Doyle’a ukry­to w prze­past­nej klasz­tor­nej biblio­te­ce. Obfi­tym księ­go­zbio­rem wła­da tam mnich Jor­ge z Bur­gos, w któ­rym każ­dy czy­tel­nik odkry­je argen­tyń­skie­go mistrza pro­zy labi­ryn­tów, Jor­ge­go Bor­ge­sa. Ale są tu też moty­wy z Dan­te­go, z Apo­ka­lip­sy św. Jana, oczy­wi­ście rów­nież z Szek­spi­ra i roman­sów rycer­skich. Imię róży to zatem seria inte­lek­tu­al­nych puła­pek, alu­zji i histo­rycz­nych odnie­sień nie­wy­cho­dzą­cych poza obręb kon­wen­cji – jed­nym sło­wem: powieść Eco to gra, któ­ra tyl­ko uda­je powieść kry­mi­nal­ną czy w ogó­le „nor­mal­ną” książ­kę, rodzaj eru­dy­cyj­ne­go sudo­ku pro­zą. Czy podob­ną zaba­wą z tra­dy­cją, z mnó­stwem tro­pów i zaga­dek, rodza­jem książ­ko­we­go esca­pe roomu, jest rów­nież Tęcza gra­wi­ta­cji?

Choć we wszyst­kich wspo­mnia­nych utwo­rach – Joyce’a, Eco i Pyn­cho­na – mamy do czy­nie­nia z lite­rac­kim (wręcz nad­mia­ro­wym) bogac­twem i nar­ra­cyj­ną ener­gią, uwa­żam, że wra­że­nie podo­bień­stwa łączą­ce­go te trzy dzie­ła i trzy stra­te­gie lite­rac­kie jest złud­ne. W Tęczy gra­wi­ta­cji, według Tony’ego Tan­ne­ra naj­waż­niej­szym dzie­le lite­ra­tu­ry od cza­sów Ulis­se­sa, Pyn­chon zmie­rza w rady­kal­nie innym kie­run­ku niż iro­nicz­ny Joy­ce w Ulis­se­sie czy ludycz­ny Eco w Imie­niu róży. Ludwig Wit­t­gen­ste­in pisał, że „jedy­nym zada­niem filo­zo­fii jest nauczyć muchę, jak uciec ze szkla­nej mucho­łap­ki”. W Tęczy gra­wi­ta­cji Tho­mas Pyn­chon pró­bu­je poka­zać ludz­ko­ści dro­gę wyj­ścia z men­tal­nej i fak­tycz­nej nie­wo­li, jaką nam zgo­to­wa­ła zor­ga­ni­zo­wa­na w sys­te­my, nie­sły­cha­nie zło­żo­na, zło­wro­ga współ­cze­sność. W przy­pad­ku Tęczy… lite­rac­kie tro­py i tra­dy­cje są zatem jedy­nie wisien­ką na tor­cie.

Czym zmierzyć „Tęczę grawitacji”?

Tęcza gra­wi­ta­cji, któ­ra po raz pierw­szy zosta­ła opu­bli­ko­wa­na na począt­ku lat 70. i któ­rej wzno­wie­nie w zna­ko­mi­tym prze­kła­dzie Rober­ta Sudo­ła zapo­wia­da­ne jest na wrze­sień bie­żą­ce­go roku, wpi­sy­wa­ła się w dwu­dzie­sto­wiecz­ną kate­go­rię tak zwa­nej powie­ści ency­klo­pe­dycz­nej, sta­no­wią­cej swe­go rodza­ju feno­men lite­rac­ki. Powie­ścia­mi ency­klo­pe­dycz­ny­mi nazy­wa­no nie­zwy­kle obszer­ne tomy zawie­ra­ją­ce bez­lik wąt­ków, posta­ci i eru­dy­cyj­nych infor­ma­cji. Prze­ciw­ni­cy tego gatun­ku okre­śla­li utwo­ry Tho­ma­sa Pyn­cho­na, Dona DeLil­lo, Wil­lia­ma Gad­di­sa czy – póź­niej – Wil­lia­ma Vol­l­man­na i Davi­da Foste­ra Wallace’a jako trud­ne, nie­zro­zu­mia­łe, nie­po­trzeb­nie gęste. A prze­cież w opty­ce pono­wo­cze­snych czy­tel­ni­ków, uwię­zio­nych w samym środ­ku nie­skoń­cze­nie zło­żo­nych sys­te­mów spo­łecz­nych, powie­ści te mia­ły pew­ną nie­zby­wal­ną war­tość: zamiast, jak Franz Kaf­ka czy Joseph Hel­ler, przed­sta­wiać ten spo­łecz­ny i poli­tycz­ny labi­rynt ale­go­rycz­nie, w posta­ci zam­ku czy armii, wymie­nie­ni wcze­śniej auto­rzy uka­zy­wa­li swo­ich boha­te­rów – dru­gich nas! – jako dzie­ci i wycho­wan­ków owych sys­te­mów, impul­sów, tech­no­lo­gii i zło­wro­gich, opre­syj­nych prak­tyk współ­cze­sno­ści. To z kolei pozwa­la­ło i wciąż pozwa­la czy­tel­ni­kom wej­rzeć i choć­by czę­ścio­wo pojąć wła­sne miej­sce w teraź­niej­szo­ści, a być może rów­nież dostrzec per­spek­ty­wę wyzwo­le­nia jed­nost­ki z tego miej­sca. Tęcza gra­wi­ta­cji to zatem, owszem, dzie­ło ency­klo­pe­dycz­ne, z tych do zabra­nia ze sobą na bez­lud­ną wyspę. Nie w eru­dy­cyj­nym wyko­rzy­sty­wa­niu tra­dy­cji tkwi jed­nak jej siła, lecz w fak­cie, że Tęcza… to sum­ma wszyst­kie­go: naszych pra­gnień, lęków, wie­dzy – tych sprzed pięć­dzie­się­ciu dwóch lat i tych dzi­siej­szych.

Czy­tel­ni­kom, któ­rzy ważąc w dło­ni cięż­ki tom tej powie­ści, waha­ją się przed pod­ję­ciem decy­zji o lek­tu­rze, nale­ży się wpro­wa­dze­nie w ten tekst, tyleż genial­ny, co kon­tro­wer­syj­ny. Akcja powie­ści toczy się w wojen­nej Euro­pie 1944 i 1945 roku. Głów­nym spo­śród ponad czte­ry­stu (!) boha­te­rów jest mło­dy jan­ke­ski porucz­nik Tyro­ne Slo­th­rop, pra­cu­ją­cy dla alianc­kie­go wywia­du w Lon­dy­nie. Jego los w oso­bli­wy spo­sób spla­ta się z glo­bal­nym spi­skiem zawią­za­nym wokół hitle­row­skie­go pro­gra­mu pro­duk­cji bali­stycz­nych rakiet V‑2, słu­żą­cych mię­dzy inny­mi do ostrza­łu Lon­dy­nu. W dzie­ciń­stwie Slo­th­rop stał się czę­ścią eks­pe­ry­men­tu prze­pro­wa­dza­ne­go przez naukow­ców, któ­rzy wie­le lat póź­niej zasi­li­li sze­re­gi nazi­stów. Wsku­tek tego pro­ce­de­ru doro­sły już porucz­nik wykry­wa (dozna­jąc wzwo­du) miej­sca, w któ­rych wkrót­ce ude­rzą rakie­ty. Slo­th­rop ucie­ka „opie­ku­nom” i wędru­je przez ruiny Euro­py, poszu­ku­jąc, podob­nie jak cała tru­pa innych posta­ci, tajem­ni­czej rakie­ty nr 00000.

Osnu­ta na wyda­rze­niach histo­rycz­nych akcja peł­na jest odnie­sień do kul­tu­ry maso­wej, fil­mów, moty­wów scien­ce-fic­tion, muzy­ki kla­sycz­nej i popu­lar­nej, a bywa, że i do czy­stej por­no­gra­fii. Zasad­ni­cze moty­wy w Tęczy gra­wi­ta­cji to zależ­ność mię­dzy ludz­ki­mi zacho­wa­nia­mi a tech­no­lo­gią, przy­tła­cza­ją­ca per­spek­ty­wa glo­bal­nej zagła­dy, a tak­że z grun­tu kontr­kul­tu­ro­wy sprze­ciw wobec sys­te­mów maso­we­go znie­wo­le­nia ste­ro­wa­nych przez zagad­ko­wych, para­no­icz­nych „Onych”, ukry­tych wład­ców nasze­go świa­ta.

Metoda w szaleństwie

Nie spo­sób więc iry­tu­ją­co genial­ną powieść Pyn­cho­na trak­to­wać jako tekst stric­te lite­rac­ki: moc­no osa­dzo­ny w tej czy innej tra­dy­cji, czer­pią­cy obfi­cie z dzieł wcze­śniej­szych – dzie­ło mozol­nie i z satys­fak­cją budo­wa­ne przez auto­ra na moc­nym kul­tu­ro­wym fun­da­men­cie. Ana­li­zu­jąc Tęczę…, war­to zacząć od uka­za­nia Pyn­cho­now­skiej meto­dy – na przy­kła­dzie epic­kie­go wręcz opi­su bla­tu biur­ka w lon­dyń­skim biu­rze porucz­ni­ka Slo­th­ro­pa:

[N]a biur­ku Slo­th­ro­pa widać okrop­ny bała­gan. Ostat­ni raz poli­tu­ra drew­nia­ne­go bla­tu oglą­da­ła świat w 1942 roku. Śmie­ci poukła­da­ły się z grub­sza w war­stwy, spa­ja­ne biu­ro­kra­tycz­ną mast­ką się­ga­ją­cą nie­za­wod­nie same­go pod­ło­ża, któ­ra skła­da się z milio­nów maleń­kich czer­wo­nych i brą­zo­wych paprosz­ków po gum­ce do wycie­ra­nia, spi­ral­nych wiór­ków po tem­pe­ro­wa­nych ołów­kach, wyschnię­tych plam po kawie i her­ba­cie, śla­dów cukru i mle­ka w prosz­ku, mnó­stwa popio­łu ze szlu­gów, pstryk­nię­tych pal­ca­mi mikro­sko­pij­nych dro­bi­nek zaschnię­te­go tuszu wydłu­ba­nych z taśm do maszy­ny do pisa­nia, z roz­kła­da­ją­ce­go się kle­ju intro­li­ga­tor­skie­go i roz­kru­szo­nych na mia­zgę table­tek aspi­ry­ny. Dalej idą poroz­sy­py­wa­ne spi­na­cze do papie­ru, kamycz­ki do zapal­ni­czek mar­ki Zip­po, ela­stycz­ne gum­ki, zszyw­ki, nie­do­pał­ki i zgnie­cio­ne pacz­ki po papie­ro­sach, zbłą­ka­ne zapał­ki, szpil­ki, sta­lów­ki piór, ogryz­ki kre­dek we wszyst­kich kolo­rach […], a na tym wszyst­kim war­stwa zapo­mnia­nych nota­tek, sza­rych okła­dek po kart­kach żyw­no­ścio­wych, nume­ry tele­fo­nów, listy bez odpo­wie­dzi, postrzę­pio­ne kal­ki, nagry­zmo­lo­ne akor­dy na uku­le­le do kil­ku­na­stu pio­se­nek, mię­dzy inny­mi John­ny Dough­boy zna­lazł różę w Irlan­dii […] no i na ogół, chy­ba że ktoś pod­krad­nie albo wyrzu­ci, numer „News of the World” gdzieś w środ­ku tego wszyst­kie­go, bo Slo­th­rop jest wier­nym czy­tel­ni­kiem tej gaze­ty.

Oto w całej prze­ra­ża­ją­cej roz­cią­gło­ści lite­rac­ka meto­da Pyn­cho­na: uka­zać kul­tu­ro­we dzie­dzic­two ludz­ko­ści jako pozle­pia­ne wza­jem­nie ze sobą Wszyst­ko, a następ­nie utwo­rzyć z tego cha­osu wła­sne, ośle­pia­ją­co jasne prze­sła­nie. W swo­jej powie­ści Mao II Don DeLil­lo mówi: „Przy­szłość nale­ży do tłu­mów” – a zatem do cha­osu, takie­go jak ten z opi­sa­ne­go wyżej biu­ra. Pyn­chon una­ocz­nia nam, że próż­no – i na tym biur­ku, i we współ­cze­snym świe­cie – szu­kać porząd­ku­ją­cej ten bała­gan, usta­la­ją­cej kie­run­ki, naczel­nej zasa­dy, czy to w posta­ci uświę­co­nej tra­dy­cji, czy świę­te­go tek­stu. W poło­wie XIX wie­ku angiel­ski ese­ista Mat­thew Arnold zale­cał wła­dzom prze­ra­żo­nym tłu­mem pro­le­ta­riu­szy zasie­dla­ją­cych mia­sta wpro­wa­dze­nie edu­ka­cji nio­są­cej nowym milio­nom „sło­dycz i świa­tło”. Boha­te­ro­wie Pyn­cho­na ist­nie­ją jed­nak w świe­cie, któ­re­mu bli­żej do wszech­ogar­nia­ją­cej potę­gi sys­te­mów i ubez­wła­sno­wol­nie­nia jed­no­stek. Jeśli cokol­wiek nie­sie współ­cze­snym „sło­dycz i świa­tło”, to jest to rzą­do­wa pro­pa­gan­da (trud­no więc mówić o real­nej war­to­ści takie­go prze­ka­zu). Kla­sycz­na nar­ra­cja wraz z porząd­kiem tra­dy­cji roz­pa­da­ją się, tak jak w zakoń­cze­niu powie­ści dosłow­nie roz­pa­da się sam jej boha­ter, Slo­th­rop. O ile James Joy­ce kazał swo­je­mu Daeda­lu­so­wi okre­ślać histo­rię jako kosz­mar (choć zna­ny i upo­rząd­ko­wa­ny!), z któ­re­go mło­dy boha­ter usi­łu­je się obu­dzić, o tyle Pyn­chon uka­zu­je histo­rię i tra­dy­cję – z ich porząd­ku­ją­cy­mi nar­ra­cja­mi, wyzna­cza­ją­cy­mi kształt prze­strze­ni spo­łecz­nej – jako wiel­kie śmiet­ni­sko. W takim uję­ciu rów­nież sama opo­wieść sta­je się pro­ble­ma­tycz­na, podob­nie jak jej związ­ki z tra­dy­cją, unie­waż­nio­ną przez wła­sny nad­miar.

Okładka książki Thomasa Pynchona pod tytułem „Tęcza grawitacji”.
Thomas Pynchon, „Tęcza grawitacji”, tłum. Robert Sudół, Warszawa: ArtRage, 2025.

Ścieżki przez świat Pynchona

Nie sza­cow­ne książ­ki z biblio­tecz­ne­go rega­łu będą więc budul­cem kosmo­su Tęczy gra­wi­ta­cji, lecz idee, „kil­ka myśli, co – nie­no­we!”. Powieść Pyn­cho­na jest pod tym wzglę­dem wszyst­ko­żer­na. Nawią­za­nia do nauki i tech­no­lo­gii prze­pla­ta­ją się w niej z alu­zja­mi reli­gij­ny­mi, lite­rac­ką tra­dy­cją moder­ni­zmu, poezją o śmier­ci i zaświa­tach, obra­za­mi rodem z kine­ma­to­gra­fii, popkul­tu­rą i muzy­ką. Według mnie pod­sta­wo­wym punk­tem odnie­sie­nia jest tu nara­sta­ją­ca stop­nio­wo w tek­ście, z roz­dzia­łu na roz­dział, idea coun­ter­for­ce – anar­chi­stycz­nej, two­rzą­cej się ad hoc wspól­no­ty, któ­ra będzie umia­ła się prze­śli­znąć przez oka sta­lo­wej sie­ci wię­żą­cej ludz­kość. Odpo­wie­dzią boha­te­rów powie­ści na żela­zną klat­kę sys­te­mów są unik, drwi­na, dezer­cja, uciecz­ka w prze­bra­nia albo nar­ko­ty­ki, kom­pro­mi­ta­cja usta­lo­ne­go porząd­ku. Jed­nym sło­wem – kar­na­wa­li­za­cja jako for­ma bun­tu prze­ciw­ko nie­wol­ni­cze­mu porząd­ko­wi i hie­rar­chiom.

Klu­czo­wym sub­tek­stem Tęczy gra­wi­ta­cji, nigdzie w tej powie­ści nie­na­zwa­nym, lecz oczy­wi­stym, jest idea odwró­ce­nia porząd­ku, tak fan­ta­stycz­nie opi­sa­na przez Micha­iła Bach­ti­na w jego stu­diach nad tek­sta­mi Fra­nço­is Rabelais’go i Fio­do­ra Dosto­jew­skie­go. Kar­na­wał to u Bach­ti­na zna­ny ze śre­dnio­wiecz­nych festi­wa­li czas „odwró­co­ne­go porząd­ku świa­ta”, kie­dy podzia­ły kla­so­we czy auto­ry­te­ty zosta­ją tym­cza­so­wo zawie­szo­ne. Król sta­je się bła­znem, a zwy­kli ludzie mogą paro­dio­wać wła­dzę. W kar­na­wa­ło­wej prze­strze­ni – takiej jak Pyn­cho­now­ska powo­jen­na „Stre­fa” w bez­pań­skich, poko­na­nych Niem­czech – wszy­scy uczest­ni­cy są rów­ni, a nor­my spo­łecz­ne i moral­ne ule­ga­ją roz­luź­nie­niu, co sprzy­ja spon­ta­nicz­no­ści i kre­atyw­no­ści. Odpo­wie­dzią boha­te­rów na komu­ni­ka­ty i roz­ka­zy z góry jest bach­ti­now­ski śmiech – siła wyzwa­la­ją­ca, któ­ra pozwa­la na bunt przez paro­dię, saty­rę i gro­te­sko­we przed­sta­wie­nia cia­ła (patrz Slo­th­rop wędru­ją­cy przez Meklem­bur­gię w kostiu­mie świ­ni) oraz życia w ogó­le. Kar­na­wał jest rów­nież prze­strze­nią wie­lo­gło­so­wo­ści, w któ­rej róż­ne per­spek­ty­wy, gło­sy i punk­ty widze­nia współ­ist­nie­ją, two­rząc dyna­micz­ną inte­rak­cję. Wszyst­kie te czyn­ni­ki bun­tu uka­zu­je Pyn­chon naj­za­baw­niej w spo­wi­tej chmu­rą mari­hu­ano­we­go dymu dys­ku­sji pary roz­bit­ków w opusz­czo­nym ber­liń­skim miesz­ka­niu z trze­ciej czę­ści powie­ści:

Ja nie jestem za Beetho­ve­nem jako Beetho­ve­nem – dowo­dzi Gustav – lecz za Beetho­ve­nem jako repre­zen­tan­tem nie­miec­kiej dia­lek­ty­ki, włą­cza­nia coraz więk­szej licz­by nut do ska­li, cze­go kul­mi­na­cją jest dode­ka­fo­nicz­na demo­kra­cja, w któ­rej wszyst­kie nuty są jed­na­ko­wo sły­sza­ne. Beetho­ven był jed­nym z archi­tek­tów muzycz­nej wol­no­ści: pomi­mo głu­cho­ty pod­dał się koniecz­no­ści dzie­jo­wej. Ros­si­ni wyco­fał się w wie­ku trzy­dzie­stu sze­ściu lat, latał za baba­mi i utył, Beetho­ven tym­cza­sem prze­żył życie wypeł­nio­ne tra­ge­dią i wiel­ko­ścią.

– No to co z tego? – brzmi dyżur­na odpo­wiedź Säu­re­go na takie argu­men­ty. – A co ty byś zro­bił? Cho­dzi o to – prze­ry­wa­jąc typo­we wrza­skli­we pro­te­sty Gusta­va – że czło­wiek dobrze się czu­je przy muzy­ce Ros­si­nie­go. A słu­cha­jąc Beetho­ve­na, myśli tyl­ko o tym, żeby jak naj­szyb­ciej naje­chać Pol­skę. Oda do rado­ści, aku­rat. Facet nie miał nawet poczu­cia humo­ru. Powiem ci – potrzą­sa­jąc chu­dą pię­ścią – wię­cej wznio­sło­ści jest w wer­blu ze Sro­ki zło­dziej­ki niż w całej Dzie­wią­tej Sym­fo­nii. Z Ros­si­nim rzecz pole­ga na tym, że kochan­ko­wie zawsze się zej­dą, osa­mot­nie­nie zosta­nie prze­zwy­cię­żo­ne, a czy ci się to podo­ba, czy nie, to wła­śnie jest wiel­ki ruch dośrod­ko­wy Świa­ta. Pośród intryg w posta­ci chci­wo­ści, małost­ko­wo­ści i nad­uży­wa­nia wła­dzy poja­wia się miłość. Całe gów­no prze­mie­nia się w zło­to. Otwie­ra się wyłom w murze, wdra­pu­je­my się na bal­kon – posłu­chaj!

Kar­na­wał to jed­nak rów­nież tym­cza­so­wość, chwi­lo­we tyl­ko zawie­sze­nie bro­ni. Żela­zny porzą­dek pręd­ko wra­ca na miej­sce. Pyn­chon dzie­li z Bach­ti­nem kar­na­wał jako uni­wer­sal­ną zasa­dę lite­rac­ką i kul­tu­ro­wą, mani­fe­sta­cję wol­no­ści, kre­atyw­no­ści i oba­la­nia sztyw­nych ram spo­łecz­nych – lecz zasa­dę pro­wi­zo­rycz­ną. Przy oka­zji: trud­no się dzi­wić, że – wca­le licz­ni – kry­ty­cy twór­czo­ści Pyn­cho­na widzie­li w jego podej­ściu do spo­łecz­ne­go świa­ta mło­dzień­czą nie­doj­rza­łość, a w drwi­nie – brak należ­nej powa­gi i uni­ka­nie odpo­wie­dzial­no­ści, ludz­kiej czy poli­tycz­nej. Tęcza… to z tej per­spek­ty­wy książ­ka dla bia­łych chłop­ców z pry­wat­nych szkół, któ­rzy marzą o uciecz­ce od rodzi­ców. Uwa­gi te przy­po­mi­na­ją jed­nak sytu­ację, w któ­rej zna­lazł się jeden z twór­ców dzie­lą­cych epo­kę z Tęczą gra­wi­ta­cji, czy­li Frank Zap­pa. Pyta­ny o swój eks­tra­wa­ganc­ki, hip­pi­sow­ski strój, Zap­pa stwier­dził podob­no, że „gar­ni­tu­ry są dla ludzi nor­mal­nych – czy­li smut­nych”. Tych pogo­dzo­nych z fak­tem, że są tyl­ko try­bi­ka­mi wiel­kie­go, obo­jęt­ne­go na ich los i uczu­cia sys­te­mu.

Żelazna klatka nauki

Sko­ro arcy­waż­nym tema­tem Tęczy gra­wi­ta­cji jest pod­po­rząd­ko­wa­nie jed­nost­ki świec­kim sys­te­mom opar­tym na odkry­ciach nauko­wych i wyna­laz­kach tech­nicz­nych, zauwa­żal­na w powie­ści obfi­tość odnie­sień do nauki i tech­no­lo­gii nie może zaska­ki­wać. Rakie­ta V‑2, obok bom­by ato­mo­wej szczy­to­we osią­gnię­cie tech­no­lo­gicz­ne cza­sów woj­ny, była zło­żo­nym z tysię­cy czę­ści zbio­ro­wym dzie­łem stwo­rzo­nym po to, by nieść śmierć. Pyn­chon wpla­ta w tekst por­tre­ty takich naukow­ców, jak rakie­to­wiec Wer­n­her von Braun i ojciec nowo­cze­snej che­mii Frie­drich August Keku­lé. Nad nie­świa­do­mym nicze­go porucz­ni­kiem Slo­th­ro­pem pochy­la się cały sztab uczniów Zyg­mun­ta Freu­da i Iwa­na Paw­ło­wa (tego od odru­chów warun­ko­wych). Bar­dzo inte­re­su­ją­cą z tej per­spek­ty­wy, choć fik­cyj­ną posta­cią jest powie­ścio­wy Franz Pökler, w uję­ciu Pyn­cho­na jeden z twór­ców poci­sku V‑2, uczest­ni­czą­cy w dal­szych bada­niach przy­mu­so­wo, gdyż jego córecz­ka zna­la­zła się w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Sta­ty­styk Roger Mexi­co wyja­śnia swo­jej dziew­czy­nie, a przy oka­zji rów­nież czy­tel­ni­kom, zawi­ło­ści roz­kła­du Pois­so­na na przy­kła­dzie lon­dyń­skich eks­plo­zji kolej­nych rakiet. Z punk­tu widze­nia Pyn­cho­na, z wykształ­ce­nia fizy­ka, przez kil­ka lat zatrud­nio­ne­go w zakła­dach Boein­ga, wszech­obec­na w Tęczy… nauka jedy­nie uda­je abs­trak­cyj­ną wie­dzę wprzę­gnię­tą w służ­bę postę­pu. Rakie­ty bali­stycz­ne, gaz tru­ją­cy, mate­ma­tycz­ne mode­le zada­wa­nia śmier­ci – dla auto­ra są to wszyst­ko nie tyl­ko narzę­dzia nie­wo­le­nia spo­łe­czeństw, lecz tak­że obja­wy zbio­ro­we­go, mniej czy bar­dziej pod­świa­do­me­go, pędu ku zagła­dzie.

Fizyka i metafizyka

A ponie­waż Pyn­cho­now­ska nowo­cze­sność z kart Tęczy gra­wi­ta­cji tyl­ko pozor­nie jest racjo­nal­na i wie­dzie nas ku rakie­to­wym mia­stom szczę­śli­wo­ści, jej pre­cy­zyj­nie uka­za­ną sio­strą bliź­niacz­ką jest meta­fi­zy­ka, czyn­nik irra­cjo­nal­ny i takaż tra­dy­cja. Zim­ny racjo­na­lizm pęka, jak w sce­nach z taj­ne­go ośrod­ka w Peene­műn­de. Pyn­chon umiesz­cza tam naukow­ca, Fah­rin­ge­ra, „face­ta od aero­dy­na­mi­ki”,

któ­ry w Peene­mün­de bez prze­rwy cho­dził do lasu z łukiem do kyudo i wiąz­ką spra­so­wa­nej sło­my, by ćwi­czyć oddech – napnij cię­ci­wę, puść. Zakra­wa­ło to na aro­gan­cję w okre­sie, kie­dy jego kole­gów dopro­wa­dzał do obłę­du tak zwa­ny Folg­sam­ke­it­fak­tor, czy­li pro­blem, by dłu­ga oś Rakie­ty we wszyst­kich punk­tach pozo­sta­ła stycz­na z wyty­czo­nym torem lotu. Dla Fah­rin­ge­ra A‑4 był dużą japoń­ską strza­łą. Zaszła koniecz­ność zjed­no­cze­nia się z Rakie­tą, tra­jek­to­rią i celem – „nie kie­ru­jesz nią, lecz się pod­da­jesz, wycho­dzisz z roli Strzel­ca. Akt jest nie­po­dziel­ny. Ty sta­jesz się jed­no­cze­śnie agre­so­rem i ofia­rą, rakie­tą i para­bo­licz­nym torem i…”. Pökler nie miał zie­lo­ne­go poję­cia, o czym facet gada.

Rakie­ta nie jest li tyl­ko urzą­dze­niem i narzę­dziem – dla Fah­rin­ge­ra, ale i dla zabłą­ka­ne­go w Niem­czech murzyń­skie­go ple­mie­nia z Kala­ha­ri – V‑2 jest przed­mio­tem boskiej czci i bra­mą do wymia­ru mistycz­ne­go. Przed­sta­wia­jąc irra­cjo­nal­ną i para­nor­mal­ną stro­nę wszyst­kich ludz­kich wysił­ków, Pyn­chon opi­su­je sze­ro­ko w Tęczy… sean­se spi­ry­ty­stycz­ne, pró­by odczy­ty­wa­nia cudzych snów (przez agen­cje szpie­gow­skie!) oraz spe­cjal­ną pla­ców­kę badaw­czą zna­ną jako „Bia­łe Nawie­dze­nie”, gdzie nad alianc­kim zwy­cię­stwem mozo­lą się jasno­wi­dze, taro­ci­ści, adep­ci tele­pa­tii, media spi­ry­ty­stycz­ne i mnó­stwo innych posta­ci, któ­rym dale­ko do racjo­nal­ne­go świa­to­po­glą­du. Meta­fi­zycz­ny wymiar jest w powie­ści Pyn­cho­na doty­kal­nym fak­tem – co wię­cej, bywa tak­że wprzę­gnię­ty w sys­tem jako jego skład­nik. Albo tak się wład­com woj­ny i poko­ju tyl­ko wyda­je.

Anioły i wybrańcy

Jed­nak Pyn­cho­now­skie zaświa­ty, zagad­ko­wa pod­szew­ka tego, co zna­my, są czymś innym niż wyzwo­leń­czy kar­na­wał. Wymiar meta­fi­zycz­ny wobec ludz­kich prób prze­zwy­cię­że­nia śmier­ci pozo­sta­je obo­jęt­ny – niczym ów olbrzy­mi anioł zauwa­żo­ny w Tęczy… przez zało­gę samo­lo­tu zrzu­ca­ją­ce­go bom­by na por­to­wą Lube­kę. „Bom­bow­ce wyko­ny­wa­ły skręt i piko­wa­ły, Bał­tyk już zasnu­ty cału­nem roz­ża­rzo­ne­go dymu, i wła­śnie wte­dy uka­zał się Anioł: krysz­tał­ki lodu z sykiem spły­wa­ły z tyl­nych kra­wę­dzi skrzy­deł, zanu­rzo­nych nie­bez­piecz­nie głę­bo­ko, roz­war­tych, kie­dy wtar­gnę­li w nową bia­łą otchłań…” Anio­ły nie tra­fi­ły do Tęczy gra­wi­ta­cji przy­pad­ko­wo. Autor wda­je się bowiem w swo­isty zaświa­to­wy dia­log z poetą, któ­ry z anio­łów uczy­nił jeden z naj­waż­niej­szych sym­bo­li swo­jej poezji – z Raine­rem Marią Ril­kem. Pyn­chon cytu­je Ril­ke­go w Tęczy… wie­lo­krot­nie i w wie­lu kon­tek­stach, z któ­rych pod­sta­wo­wym jest wła­śnie nie­ludz­ka obo­jęt­ność tego, co boskie, wobec ludz­kiej mia­zgi, krwi i bło­ta.

Dru­gim wymia­rem Tęczy gra­wi­ta­cji, któ­ry umow­nie nazwę tu reli­gij­nym, jest pro­te­stan­tyzm, zarów­no w wyda­niu bostoń­skich przod­ków porucz­ni­ka Slo­th­ro­pa, jak i w wer­sji kal­wiń­skiej. Ludzie zamiesz­ku­ją­cy świat Tęczy… pozo­sta­ją podzie­le­ni: na tych Wybra­nych i tych Pomi­nię­tych, na wybrań­ców z oświe­co­nej eli­ty i na wyrzut­ków, zła­ma­sów, ludzi zbęd­nych, więc ska­za­nych na potę­pie­nie. Odrzu­ce­nie potra­fi jed­nak być bło­go­sła­wień­stwem, na przy­kład wśród przed­sta­wi­cie­li wspo­mnia­ne­go ple­mie­nia Here­ro z Kala­ha­ri, dla któ­rych wycze­ki­wa­nym hasłem jest: „zosta­li­śmy pomi­nię­ci” – pomi­nię­ci w zaszczy­tach i bogac­twie, ale też pod­czas selek­cji na nie­biań­skiej ram­pie. Dopó­ki nikt z moż­nych nie zwra­ca na nas uwa­gi, może­my spo­koj­nie żyć i podą­żać tro­pem wła­snych szczęść i obse­sji, takich jak rakie­ta numer 00000. Rów­nież ril­ke­ań­skie jest ciche poże­gna­nie ze Slo­th­ro­pem, psy­chicz­nie coraz bar­dziej roz­człon­ko­wa­nym i w tej chmu­rze wła­snych posta­ci wta­pia­ją­cym się w rzecz­ny bieg natu­ry.

Cytaty i klatki

Tekst Tęczy gra­wi­ta­cji obfi­tu­je w lite­rac­kie cyta­ty i zapo­ży­cze­nia, ale mistrzo­wie pod­po­wia­da­ją­cy Pyn­cho­no­wi fra­zy tej powie­ści to nie tyl­ko James Joy­ce, Her­man Melvil­le od peł­ne­go wie­lo­ryb­ni­czej wie­dzy Moby Dic­ka, cyto­wa­na raz i dru­gi Emi­ly Dic­kin­son czy Vla­di­mir Nabo­kov, u któ­re­go Pyn­chon stu­dio­wał lite­ra­tu­rę na Uni­wer­sy­te­cie Cor­nel­la. Trop Melville’a, auto­ra z XIX wie­ku, jest o tyle istot­ny, że Pyn­chon prze­jął od roda­ka zarów­no epic­ki cha­rak­ter snu­tej opo­wie­ści, jak i temat zbio­ro­wej obse­sji. Bia­ły wie­lo­ryb jest swe­go rodza­ju pre­fi­gu­ra­cją rakie­ty 00000. Z Melvil­lem dzie­li rów­nież Pyn­chon fascy­na­cję wpły­wem, jaki na zacho­wa­nie ludzi wywie­ra tech­no­lo­gia, nie­waż­ne, czy wie­lo­ryb­ni­cza czy rakie­to­wa. Na stro­ni­cach Tęczy… gosz­czą też woj­sko­we i musi­ca­lo­we pio­sen­ki (nie­któ­re auten­tycz­ne, inne będą­ce autor­ską fan­ta­zją), opę­tań­cze haiku, wspo­mnie­nia poje­dyn­czych ujęć z fil­mów tam­tej epo­ki, od King Kon­ga po obra­zy z małą Shir­ley Tem­ple i sce­ny z bur­le­ski czy nie­mej kome­dii fil­mo­wej. Moż­na odkryć w Tęczy… cyta­ty z Siód­mej pie­czę­ci Ing­ma­ra Berg­ma­na i z Orfe­usza Jeana Coc­te­au – z fil­mów, w któ­rych, tak jak w powie­ści Pyn­cho­na, obec­ne są moty­wy śmier­tel­no­ści i śle­pe­go losu, śla­dy tego, co nad­re­al­ne. Uzu­peł­nie­nie sta­no­wią zawar­te w Tęczy… rela­cje histo­rycz­ne (jak ta o zagła­dzie Here­rów w 1904 roku) czy dane doty­czą­ce wojen­nej eska­pa­dy roz­bi­tej pod japoń­ską Cuszi­mą eska­dry admi­ra­ła Roże­stwien­skie­go.

Tęcza gra­wi­ta­cji jest powie­ścią glo­bal­ną, o czym świad­czy już sam autor­ski zamysł, by w jed­nym dzie­le ująć całą ludz­ką wie­dzę i kul­tu­rę. Czy książ­ka zacho­wa­ła jed­nak swo­ją aktu­al­ność? Od zakoń­cze­nia dru­giej woj­ny świa­to­wej mija wła­śnie osiem­dzie­siąt lat, od pre­mie­ry opu­su Pyn­cho­na upły­nę­ły pięć­dzie­siąt dwa lata – a prze­cież w lite­ra­tu­rze postęp wyda­je się rów­nie szyb­ki jak w tech­no­lo­giach: okrzy­cza­ne pozy­cje sprzed dwóch dekad idą w nie­pa­mięć, chy­ba że mimo tem­pa kul­tu­ro­we­go prze­mi­ja­nia trwa­ją jako trud­na do prze­łknię­cia cie­ka­wost­ka (jak Nie­wy­czer­pa­ny żart Wallace’a). Wro­giem wiel­kich powie­ści ency­klo­pe­dycz­nych, takich jak Tęcza… i jej sio­stry, jest jed­nak nie tyl­ko nie­pa­mięć. Od 1973 roku, od daty pre­mie­ry naj­więk­szej powie­ści Pyn­cho­na, zmie­ni­ło się coś bar­dzo waż­ne­go: wraz z koń­cem zim­nej woj­ny uzna­li­śmy, że cały hor­ror ato­mo­wej zagła­dy, lada chwi­la gro­żą­cej nasze­mu świa­tu, to rów­nież relikt prze­szło­ści. Fakt, zim­na woj­na była jed­nym z sil­ni­ków Pyn­cho­now­skiej rakie­ty. Ale czy jedy­nym? Gdy­by tak było, Tęcza… wylą­do­wa­ła­by tam, gdzie Polo­wa­nie na Czer­wo­ny Paź­dzier­nik Toma Clancy’ego i inne tech­no­th­ril­le­ry o zmierz­chu sowiec­kie­go impe­rium: w kuble lite­rac­kiej histo­rii. Nie boimy się już ato­mo­wej zagła­dy, ale mimo to nasz lęk trwa. Zamiast per­spek­ty­wy natych­mia­sto­wej apo­ka­lip­sy mamy dziś nie­wy­po­wie­dzia­ną powszech­ną woj­nę bez począt­ku i koń­ca. Obro­śli­śmy w pla­ne­tar­ną sieć, dła­wią­cą nas już nie cen­zu­rą, jak daw­ne mono­po­le wła­dzy, ale nad­mia­rem infor­ma­cji. Co z tego, że znik­nę­ły łagry i cen­zu­ra, sko­ro nadal są z nami nazi­stow­ska psy­cho­lo­gia spo­łecz­na i tech­no­lo­gicz­ne pra­gnie­nie śmier­ci, con amo­re opi­sy­wa­ne w Tęczy gra­wi­ta­cji? Cho­ciaż więc czy­tel­nik czę­sto ma wra­że­nie, że Pyn­cho­now­ska eru­dy­cja to tyl­ko swe­go rodza­ju żart, w isto­cie jest to zasło­na dym­na, wiel­ki sen ukry­wa­ją­cy napraw­dę istot­ne tre­ści: reflek­sję nad kon­dy­cją jed­nost­ki w erze wiel­kich sys­te­mów, ści­ga­ją­cych się o pierw­szeń­stwo w grze o powszech­ną zagła­dę.

Zakończenie

I może wła­śnie w tym odkry­ciu tkwi praw­dzi­wa moc Tęczy gra­wi­ta­cji, prze­są­dza­ją­ca o aktu­al­no­ści powie­ści. Śla­dy tych czy innych kul­tu­ro­wych wpły­wów, prze­wrot­ne cyta­ty i moty­wy z dzie­lo­nych przez nas z auto­rem mitów nie są tu bowiem naj­istot­niej­sze. (Spra­gnio­ny odkryć badacz może z powo­dze­niem ana­li­zo­wać ele­men­ty zaczerp­nię­te przez Pyn­cho­na z wie­lu innych źró­deł, cho­ciaż­by z mitów orfic­kich – cze­góż bowiem w tej powie­ści nie ma?) Przez pięć­dzie­siąt dwa lata Tęcza gra­wi­ta­cji docze­ka­ła się mnó­stwa ana­liz, a – jak wspo­mnia­łem – pyn­cho­no­lo­gia jest dziś uzna­nym kie­run­kiem aka­de­mic­kim. Co autor miał na myśli, gdy two­rzył tę rakie­to­wą para­bo­lę – o podwój­nym zna­cze­niu, odsy­ła­ją­cym i do tra­jek­to­rii lotu, i do przy­po­wie­ści – roz­cią­gnię­tą na kil­ku­set stro­nach? Z tych czy innych pobu­dek nadal dokła­da­my kolej­ne czło­ny do rakie­ty i żar­tu­je­my sobie z daw­nych cza­sów – jak w fiń­skim fil­mie Żela­zne nie­bo, w któ­rym nazi­ści wra­ca­ją na Zie­mię z taj­nej bazy księ­ży­co­wej na pokła­dzie UFO zdob­ne­go w swa­sty­ki. (Cie­ka­we, swo­ją dro­gą, że żaden frag­ment Tęczy… nie docze­kał się ekra­ni­za­cji).

Moż­na wręcz powie­dzieć, że arty­stycz­ną meto­dę Pyn­cho­na włą­czy­li­śmy do pod­sta­wo­we­go reper­tu­aru nowej lite­ra­tu­ry. Nie dzi­wi nas dzi­siaj i nie prze­ra­ża, że w kolej­nych roz­dzia­łach Tęczy… demiurg-nar­ra­tor uka­zu­je coraz to nowych boha­te­rów, wjeż­dża­jąc kame­rą tek­stu w ich życie tyl­ko po to, by zaraz ruszyć tro­pem następ­nej napo­tka­nej posta­ci i uczy­nić następ­ne zbli­że­nie… Ale prze­cież fil­my Luisa Buñu­ela czy Davi­da Lyn­cha daw­no zdą­ży­ły nas przy­zwy­cza­ić do zmien­nej, ulot­nej per­spek­ty­wy, do szyb­kich wnik­nięć w psy­che kolej­nych akto­rów, do obda­rza­nia oso­bo­wo­ścią nawet mar­twych przed­mio­tów i pej­za­ży. Podob­nym spo­so­bem na bły­ska­wicz­ny trucht przez miga­ją­ce zna­cze­nia stał się dla nas dzi­siaj inter­net, nio­są­cy nam serie migo­tli­wych obra­zów: śmiesz­nych, obsce­nicz­nych, cza­sem prze­ra­ża­ją­cych – i bez wyjąt­ku ulot­nych. A prze­cież domy­śla­my się, po pyn­cho­now­sku, że inter­net to nie ogród nie­win­nych bajek (przy oka­zji, w Tęczy… są rów­nież obec­ne nawią­za­nia do legend i baśni, nie tyl­ko bra­ci Grimm – wsze­la­kie prze­ja­wy ludo­wej poesis, łącz­nie z Polish Jokes). Wręcz prze­ciw­nie: za pozor­nie nie­szko­dli­wą, prze­pa­la­ją­cą nasz czas roz­ryw­ką cza­ją się wiel­kie kon­cer­ny, mocar­ny kapi­tał, a kto wie, czy nie glo­bal­ny spi­sek jasz­czu­rów uda­ją­cych ludzi. Tho­mas Pyn­chon, któ­ry dożył naszych cza­sów, nie­wąt­pli­wie uznał­by ten stan rze­czy za zna­jo­my i nie tak odle­gły od jego wizji uzna­wa­nych pół stu­le­cia temu za nie­smacz­ne i cho­re.

Przy­wo­ła­ne wcze­śniej Imię róży to pro­za, któ­ra czy­ni wiel­kie pomni­ki kul­tu­ry pion­ka­mi w bła­hej – osta­tecz­nie – towa­rzy­skiej grze w klasz­tor­ne trup­ki, łatwej w kon­sump­cji jak nie­gdyś kry­mi­na­ły Aga­thy Chri­stie. Tym­cza­sem Tęczy gra­wi­ta­cji, powie­ści gęstej, trud­nej, iry­tu­ją­cej i w wie­lu miej­scach moc­no obsce­nicz­nej, bar­dzo dale­ko do komer­cyj­ne­go ide­ału i sta­tu­su nie­kon­tro­wer­syj­ne­go best­sel­le­ra. Dla kogo jest zatem ta powieść prze­zna­czo­na? Czy tyl­ko dla ama­to­rów łami­głó­wek i pasjo­na­tów wyzna­ją­cych pry­mat Tek­stu nad sza­rą real­no­ścią póź­ne­go kapi­ta­li­zmu? Tęcza gra­wi­ta­cji, wbrew swej wie­lo­mów­no­ści i bez­li­ko­wi wąt­ków, jest zwię­złym mani­fe­stem wska­zu­ją­cym kie­ru­nek tym wszyst­kim, któ­rym nie w smak pokor­na egzy­sten­cja w brzu­chu Lewia­ta­na. To powieść dla ludzi wyklę­tych przez spo­łecz­ne sys­te­my, nie­pa­su­ją­cych do nich, odrzu­co­nych. Powieść dla fre­aków, dla pomy­lo­nych i nawet dla świń (świ­niom poświę­ca Pyn­chon w Tęczy… cały sze­reg czu­łych odnie­sień, korzyst­nych bar­dziej dla zwi­sło­uchych stwo­rzeń niż dla rodza­ju ludz­kie­go – kła­nia się tu nam Jona­than Swift?). To powieść dla wszyst­kich, któ­rzy nie potra­fią się zado­mo­wić w dzi­siej­szej wspól­no­cie i któ­rych razi obraz ludz­kiej ani­my zde­rzo­nej z zim­ny­mi noża­mi prze­my­sło­wej rzeź­ni zwa­nej cywi­li­za­cją.

Tęcza gra­wi­ta­cji przy­swa­ja wpraw­dzie w bra­wu­ro­wy spo­sób ogrom nasze­go kul­tu­ro­we­go dzie­dzic­twa, lecz jej war­tość nie tkwi w eru­dy­cyj­nej para­dzie cyta­tów ani w ukło­nach wobec tej czy innej tra­dy­cji. Cały ten poli­fo­nicz­ny i anar­chicz­ny bagaż jest jed­nak tyl­ko jed­nym z fila­rów wie­ży Babel, jaką jest ta powieść, i zapew­ne nie tym naj­waż­niej­szym. Dzie­ło to mia­ło stać się sum­mą wszyst­kich tek­stów kul­tu­ry, wszyst­kich tech­no­lo­gii, wszyst­kich mitów i legend – skła­da­ją­cych się osta­tecz­nie na nagą wizję zagła­dy. Moż­na powie­dzieć, że jest kalej­do­sko­po­wym snem o ludz­ko­ści. Błę­dem było­by jed­nak inter­pre­to­wać tę powieść tak, jak Zyg­munt Freud odczy­ty­wał marze­nia sen­ne – to jest w prze­ko­na­niu, że chwy­ta­jąc się tego czy inne­go sym­bo­lu (albo kul­tu­ro­we­go cyta­tu), da się ten gobe­lin snu roz­pruć, sku­tecz­nie go roz­plą­tać. Pod tym wzglę­dem Pyn­chon jest w Tęczy gra­wi­ta­cji raczej adep­tem Car­la Jun­ga, psy­cho­ana­li­ty­ka, któ­ry z ludz­kich snów budo­wał frak­ta­lo­wą baśń o zbio­ro­wej pod­świa­do­mo­ści. Zamiast, posił­ku­jąc się poży­czo­ny­mi sym­bo­la­mi, pró­bo­wać „roz­wią­zać kom­pleks” współ­cze­sno­ści, Pyn­chon wybie­ra meto­dę, któ­rą sam nazy­wa knot­ting into. Real­ność, ta nama­cal­na i ta poza­świa­do­ma, nie roz­plą­tu­je się dla czy­tel­ni­ka Tęczy gra­wi­ta­cji, lecz prze­ciw­nie, wikła się coraz bar­dziej – do chwi­li, kie­dy przez gma­twa­ni­nę wąt­ków, cyta­tów, mitów czy tra­dy­cji ujrzy­my nagle bia­łe świa­tło praw­dy o naszym cza­sie.

– pisarz, tłumacz, prawnik.

więcej →

Fallback Avatar

– amerykański prozaik, jeden z najwybitniejszych pisarzy współczesnych.

więcej →

Powiązane teksty