Zwiastowanie
Jako tłumacz 49 idzie pod młotek i były pynchonolog – bo jest i taka nisza w studiach literackich – podjąłem się misji niemożliwej, to jest wiwisekcji Tęczy grawitacji Thomasa Pynchona – hipertekstu, assemblage’u cytatów i tradycji. Rzeczywiście, na ponad ośmiuset stronicach tej powieści, gęstej od znaczeń jak syrop, mnóstwo jest odniesień do innych tekstów kultury. Muszę jednak na wstępie uczynić pewne mało filologiczne zastrzeżenie: autor Tęczy grawitacji nie przesiadywał w uniwersyteckich bibliotekach i salkach kinowych po to, by nawiązywać dialog z tradycją. Było zupełnie inaczej: Pynchon chciał, by Tęcza… stała się nie tyle katalogiem zapożyczonych tropów, ile odmierzającą sprawiedliwość wagą, na której szali trzeba położyć całe doświadczenie ludzkości i wszystkie jej pragnienia.
Zanim przyjdzie mi tę myśl rozwinąć, chcę przywołać dwa literackie wzorce jako umowne punkty odniesienia. Pierwszy to oczywiście wydany w 1922 roku Ulisses Jamesa Joyce’a. Na kilkuset stronach jak w bezliku krzywych luster Joyce przedstawia jeden dubliński dzień pary bohaterów, którzy będąc najzwyklejszymi zjadaczami chleba, równocześnie są, w konsekwentnie wyprowadzanym znaczeniu, Odyseuszem oraz jego synem Telemachem. Ulisses jaki jest, każdy widzi – jego rdzeniem jest gorzki kontrast między eposem Homera a pospolitością naszego dzisiaj. Każdy rozdział z powieści Joyce’a to odbicie kolejnego epizodu z Odysei, każdy topograficzny czy językowy szczegół nawiązuje tam do strof sprzed trzech tysięcy lat oraz do szeregu innych tradycji i tekstów, od świętych pism po brukowe romanse. Ulisses to zatem powieść z gruntu ironiczna, rzecz o konwulsjach wielkiej tradycji w czasach ahistorycznych, merkantylnych, mieszczańskich. Ulisses to także od zawsze ogród rozkoszy bibliotecznych dla badaczy literatury, rozpisany na cząstki elementarne w tysiącu monografii i studiów.
Czy Pynchon czytał Ulissesa? Oczywiście, że tak. Ale czy jego metoda literacka i podejście do tradycji są identyczne z tymi Joyce’a? Bynajmniej, chociaż moglibyśmy tak sądzić. Jednak, jak chcę ukazać, właściwa droga ku miejscu, gdzie Tęcza grawitacji dotyka naszej ziemi, nie prowadzi przez zakurzoną bibliotekę. A skoro o bibliotekach mowa, drugim punktem odniesienia niechaj tu będzie wydane niemal pół wieku temu Imię róży włoskiego pisarza i semiotyka Umberta Eco. Profesor Eco twierdził, że Imię róży, pokaźny tom opowiadający o zbrodni w średniowiecznym włoskim klasztorze, napisał trochę z przekory. Skoro filolodzy całego świata trudzą się nad rozplątywaniem rozlicznych wątków Ulissesa, pronto! – oto powieść kryminalna (jeden z jej głównych bohaterów po pynchonowsku zwie się Wilhelmem z Baskerville), w której klucz do zagadki jak z książek Arthura Conan Doyle’a ukryto w przepastnej klasztornej bibliotece. Obfitym księgozbiorem włada tam mnich Jorge z Burgos, w którym każdy czytelnik odkryje argentyńskiego mistrza prozy labiryntów, Jorgego Borgesa. Ale są tu też motywy z Dantego, z Apokalipsy św. Jana, oczywiście również z Szekspira i romansów rycerskich. Imię róży to zatem seria intelektualnych pułapek, aluzji i historycznych odniesień niewychodzących poza obręb konwencji – jednym słowem: powieść Eco to gra, która tylko udaje powieść kryminalną czy w ogóle „normalną” książkę, rodzaj erudycyjnego sudoku prozą. Czy podobną zabawą z tradycją, z mnóstwem tropów i zagadek, rodzajem książkowego escape roomu, jest również Tęcza grawitacji?
Choć we wszystkich wspomnianych utworach – Joyce’a, Eco i Pynchona – mamy do czynienia z literackim (wręcz nadmiarowym) bogactwem i narracyjną energią, uważam, że wrażenie podobieństwa łączącego te trzy dzieła i trzy strategie literackie jest złudne. W Tęczy grawitacji, według Tony’ego Tannera najważniejszym dziele literatury od czasów Ulissesa, Pynchon zmierza w radykalnie innym kierunku niż ironiczny Joyce w Ulissesie czy ludyczny Eco w Imieniu róży. Ludwig Wittgenstein pisał, że „jedynym zadaniem filozofii jest nauczyć muchę, jak uciec ze szklanej muchołapki”. W Tęczy grawitacji Thomas Pynchon próbuje pokazać ludzkości drogę wyjścia z mentalnej i faktycznej niewoli, jaką nam zgotowała zorganizowana w systemy, niesłychanie złożona, złowroga współczesność. W przypadku Tęczy… literackie tropy i tradycje są zatem jedynie wisienką na torcie.
Czym zmierzyć „Tęczę grawitacji”?
Tęcza grawitacji, która po raz pierwszy została opublikowana na początku lat 70. i której wznowienie w znakomitym przekładzie Roberta Sudoła zapowiadane jest na wrzesień bieżącego roku, wpisywała się w dwudziestowieczną kategorię tak zwanej powieści encyklopedycznej, stanowiącej swego rodzaju fenomen literacki. Powieściami encyklopedycznymi nazywano niezwykle obszerne tomy zawierające bezlik wątków, postaci i erudycyjnych informacji. Przeciwnicy tego gatunku określali utwory Thomasa Pynchona, Dona DeLillo, Williama Gaddisa czy – później – Williama Vollmanna i Davida Fostera Wallace’a jako trudne, niezrozumiałe, niepotrzebnie gęste. A przecież w optyce ponowoczesnych czytelników, uwięzionych w samym środku nieskończenie złożonych systemów społecznych, powieści te miały pewną niezbywalną wartość: zamiast, jak Franz Kafka czy Joseph Heller, przedstawiać ten społeczny i polityczny labirynt alegorycznie, w postaci zamku czy armii, wymienieni wcześniej autorzy ukazywali swoich bohaterów – drugich nas! – jako dzieci i wychowanków owych systemów, impulsów, technologii i złowrogich, opresyjnych praktyk współczesności. To z kolei pozwalało i wciąż pozwala czytelnikom wejrzeć i choćby częściowo pojąć własne miejsce w teraźniejszości, a być może również dostrzec perspektywę wyzwolenia jednostki z tego miejsca. Tęcza grawitacji to zatem, owszem, dzieło encyklopedyczne, z tych do zabrania ze sobą na bezludną wyspę. Nie w erudycyjnym wykorzystywaniu tradycji tkwi jednak jej siła, lecz w fakcie, że Tęcza… to summa wszystkiego: naszych pragnień, lęków, wiedzy – tych sprzed pięćdziesięciu dwóch lat i tych dzisiejszych.
Czytelnikom, którzy ważąc w dłoni ciężki tom tej powieści, wahają się przed podjęciem decyzji o lekturze, należy się wprowadzenie w ten tekst, tyleż genialny, co kontrowersyjny. Akcja powieści toczy się w wojennej Europie 1944 i 1945 roku. Głównym spośród ponad czterystu (!) bohaterów jest młody jankeski porucznik Tyrone Slothrop, pracujący dla alianckiego wywiadu w Londynie. Jego los w osobliwy sposób splata się z globalnym spiskiem zawiązanym wokół hitlerowskiego programu produkcji balistycznych rakiet V‑2, służących między innymi do ostrzału Londynu. W dzieciństwie Slothrop stał się częścią eksperymentu przeprowadzanego przez naukowców, którzy wiele lat później zasilili szeregi nazistów. Wskutek tego procederu dorosły już porucznik wykrywa (doznając wzwodu) miejsca, w których wkrótce uderzą rakiety. Slothrop ucieka „opiekunom” i wędruje przez ruiny Europy, poszukując, podobnie jak cała trupa innych postaci, tajemniczej rakiety nr 00000.
Osnuta na wydarzeniach historycznych akcja pełna jest odniesień do kultury masowej, filmów, motywów science-fiction, muzyki klasycznej i popularnej, a bywa, że i do czystej pornografii. Zasadnicze motywy w Tęczy grawitacji to zależność między ludzkimi zachowaniami a technologią, przytłaczająca perspektywa globalnej zagłady, a także z gruntu kontrkulturowy sprzeciw wobec systemów masowego zniewolenia sterowanych przez zagadkowych, paranoicznych „Onych”, ukrytych władców naszego świata.
Metoda w szaleństwie
Nie sposób więc irytująco genialną powieść Pynchona traktować jako tekst stricte literacki: mocno osadzony w tej czy innej tradycji, czerpiący obficie z dzieł wcześniejszych – dzieło mozolnie i z satysfakcją budowane przez autora na mocnym kulturowym fundamencie. Analizując Tęczę…, warto zacząć od ukazania Pynchonowskiej metody – na przykładzie epickiego wręcz opisu blatu biurka w londyńskim biurze porucznika Slothropa:
[N]a biurku Slothropa widać okropny bałagan. Ostatni raz politura drewnianego blatu oglądała świat w 1942 roku. Śmieci poukładały się z grubsza w warstwy, spajane biurokratyczną mastką sięgającą niezawodnie samego podłoża, która składa się z milionów maleńkich czerwonych i brązowych paproszków po gumce do wycierania, spiralnych wiórków po temperowanych ołówkach, wyschniętych plam po kawie i herbacie, śladów cukru i mleka w proszku, mnóstwa popiołu ze szlugów, pstrykniętych palcami mikroskopijnych drobinek zaschniętego tuszu wydłubanych z taśm do maszyny do pisania, z rozkładającego się kleju introligatorskiego i rozkruszonych na miazgę tabletek aspiryny. Dalej idą porozsypywane spinacze do papieru, kamyczki do zapalniczek marki Zippo, elastyczne gumki, zszywki, niedopałki i zgniecione paczki po papierosach, zbłąkane zapałki, szpilki, stalówki piór, ogryzki kredek we wszystkich kolorach […], a na tym wszystkim warstwa zapomnianych notatek, szarych okładek po kartkach żywnościowych, numery telefonów, listy bez odpowiedzi, postrzępione kalki, nagryzmolone akordy na ukulele do kilkunastu piosenek, między innymi Johnny Doughboy znalazł różę w Irlandii […] no i na ogół, chyba że ktoś podkradnie albo wyrzuci, numer „News of the World” gdzieś w środku tego wszystkiego, bo Slothrop jest wiernym czytelnikiem tej gazety.
Oto w całej przerażającej rozciągłości literacka metoda Pynchona: ukazać kulturowe dziedzictwo ludzkości jako pozlepiane wzajemnie ze sobą Wszystko, a następnie utworzyć z tego chaosu własne, oślepiająco jasne przesłanie. W swojej powieści Mao II Don DeLillo mówi: „Przyszłość należy do tłumów” – a zatem do chaosu, takiego jak ten z opisanego wyżej biura. Pynchon unaocznia nam, że próżno – i na tym biurku, i we współczesnym świecie – szukać porządkującej ten bałagan, ustalającej kierunki, naczelnej zasady, czy to w postaci uświęconej tradycji, czy świętego tekstu. W połowie XIX wieku angielski eseista Matthew Arnold zalecał władzom przerażonym tłumem proletariuszy zasiedlających miasta wprowadzenie edukacji niosącej nowym milionom „słodycz i światło”. Bohaterowie Pynchona istnieją jednak w świecie, któremu bliżej do wszechogarniającej potęgi systemów i ubezwłasnowolnienia jednostek. Jeśli cokolwiek niesie współczesnym „słodycz i światło”, to jest to rządowa propaganda (trudno więc mówić o realnej wartości takiego przekazu). Klasyczna narracja wraz z porządkiem tradycji rozpadają się, tak jak w zakończeniu powieści dosłownie rozpada się sam jej bohater, Slothrop. O ile James Joyce kazał swojemu Daedalusowi określać historię jako koszmar (choć znany i uporządkowany!), z którego młody bohater usiłuje się obudzić, o tyle Pynchon ukazuje historię i tradycję – z ich porządkującymi narracjami, wyznaczającymi kształt przestrzeni społecznej – jako wielkie śmietnisko. W takim ujęciu również sama opowieść staje się problematyczna, podobnie jak jej związki z tradycją, unieważnioną przez własny nadmiar.

Ścieżki przez świat Pynchona
Nie szacowne książki z bibliotecznego regału będą więc budulcem kosmosu Tęczy grawitacji, lecz idee, „kilka myśli, co – nienowe!”. Powieść Pynchona jest pod tym względem wszystkożerna. Nawiązania do nauki i technologii przeplatają się w niej z aluzjami religijnymi, literacką tradycją modernizmu, poezją o śmierci i zaświatach, obrazami rodem z kinematografii, popkulturą i muzyką. Według mnie podstawowym punktem odniesienia jest tu narastająca stopniowo w tekście, z rozdziału na rozdział, idea counterforce – anarchistycznej, tworzącej się ad hoc wspólnoty, która będzie umiała się prześliznąć przez oka stalowej sieci więżącej ludzkość. Odpowiedzią bohaterów powieści na żelazną klatkę systemów są unik, drwina, dezercja, ucieczka w przebrania albo narkotyki, kompromitacja ustalonego porządku. Jednym słowem – karnawalizacja jako forma buntu przeciwko niewolniczemu porządkowi i hierarchiom.
Kluczowym subtekstem Tęczy grawitacji, nigdzie w tej powieści nienazwanym, lecz oczywistym, jest idea odwrócenia porządku, tak fantastycznie opisana przez Michaiła Bachtina w jego studiach nad tekstami François Rabelais’go i Fiodora Dostojewskiego. Karnawał to u Bachtina znany ze średniowiecznych festiwali czas „odwróconego porządku świata”, kiedy podziały klasowe czy autorytety zostają tymczasowo zawieszone. Król staje się błaznem, a zwykli ludzie mogą parodiować władzę. W karnawałowej przestrzeni – takiej jak Pynchonowska powojenna „Strefa” w bezpańskich, pokonanych Niemczech – wszyscy uczestnicy są równi, a normy społeczne i moralne ulegają rozluźnieniu, co sprzyja spontaniczności i kreatywności. Odpowiedzią bohaterów na komunikaty i rozkazy z góry jest bachtinowski śmiech – siła wyzwalająca, która pozwala na bunt przez parodię, satyrę i groteskowe przedstawienia ciała (patrz Slothrop wędrujący przez Meklemburgię w kostiumie świni) oraz życia w ogóle. Karnawał jest również przestrzenią wielogłosowości, w której różne perspektywy, głosy i punkty widzenia współistnieją, tworząc dynamiczną interakcję. Wszystkie te czynniki buntu ukazuje Pynchon najzabawniej w spowitej chmurą marihuanowego dymu dyskusji pary rozbitków w opuszczonym berlińskim mieszkaniu z trzeciej części powieści:
Ja nie jestem za Beethovenem jako Beethovenem – dowodzi Gustav – lecz za Beethovenem jako reprezentantem niemieckiej dialektyki, włączania coraz większej liczby nut do skali, czego kulminacją jest dodekafoniczna demokracja, w której wszystkie nuty są jednakowo słyszane. Beethoven był jednym z architektów muzycznej wolności: pomimo głuchoty poddał się konieczności dziejowej. Rossini wycofał się w wieku trzydziestu sześciu lat, latał za babami i utył, Beethoven tymczasem przeżył życie wypełnione tragedią i wielkością.
– No to co z tego? – brzmi dyżurna odpowiedź Säurego na takie argumenty. – A co ty byś zrobił? Chodzi o to – przerywając typowe wrzaskliwe protesty Gustava – że człowiek dobrze się czuje przy muzyce Rossiniego. A słuchając Beethovena, myśli tylko o tym, żeby jak najszybciej najechać Polskę. Oda do radości, akurat. Facet nie miał nawet poczucia humoru. Powiem ci – potrząsając chudą pięścią – więcej wzniosłości jest w werblu ze Sroki złodziejki niż w całej Dziewiątej Symfonii. Z Rossinim rzecz polega na tym, że kochankowie zawsze się zejdą, osamotnienie zostanie przezwyciężone, a czy ci się to podoba, czy nie, to właśnie jest wielki ruch dośrodkowy Świata. Pośród intryg w postaci chciwości, małostkowości i nadużywania władzy pojawia się miłość. Całe gówno przemienia się w złoto. Otwiera się wyłom w murze, wdrapujemy się na balkon – posłuchaj!
Karnawał to jednak również tymczasowość, chwilowe tylko zawieszenie broni. Żelazny porządek prędko wraca na miejsce. Pynchon dzieli z Bachtinem karnawał jako uniwersalną zasadę literacką i kulturową, manifestację wolności, kreatywności i obalania sztywnych ram społecznych – lecz zasadę prowizoryczną. Przy okazji: trudno się dziwić, że – wcale liczni – krytycy twórczości Pynchona widzieli w jego podejściu do społecznego świata młodzieńczą niedojrzałość, a w drwinie – brak należnej powagi i unikanie odpowiedzialności, ludzkiej czy politycznej. Tęcza… to z tej perspektywy książka dla białych chłopców z prywatnych szkół, którzy marzą o ucieczce od rodziców. Uwagi te przypominają jednak sytuację, w której znalazł się jeden z twórców dzielących epokę z Tęczą grawitacji, czyli Frank Zappa. Pytany o swój ekstrawagancki, hippisowski strój, Zappa stwierdził podobno, że „garnitury są dla ludzi normalnych – czyli smutnych”. Tych pogodzonych z faktem, że są tylko trybikami wielkiego, obojętnego na ich los i uczucia systemu.
Żelazna klatka nauki
Skoro arcyważnym tematem Tęczy grawitacji jest podporządkowanie jednostki świeckim systemom opartym na odkryciach naukowych i wynalazkach technicznych, zauważalna w powieści obfitość odniesień do nauki i technologii nie może zaskakiwać. Rakieta V‑2, obok bomby atomowej szczytowe osiągnięcie technologiczne czasów wojny, była złożonym z tysięcy części zbiorowym dziełem stworzonym po to, by nieść śmierć. Pynchon wplata w tekst portrety takich naukowców, jak rakietowiec Wernher von Braun i ojciec nowoczesnej chemii Friedrich August Kekulé. Nad nieświadomym niczego porucznikiem Slothropem pochyla się cały sztab uczniów Zygmunta Freuda i Iwana Pawłowa (tego od odruchów warunkowych). Bardzo interesującą z tej perspektywy, choć fikcyjną postacią jest powieściowy Franz Pökler, w ujęciu Pynchona jeden z twórców pocisku V‑2, uczestniczący w dalszych badaniach przymusowo, gdyż jego córeczka znalazła się w obozie koncentracyjnym. Statystyk Roger Mexico wyjaśnia swojej dziewczynie, a przy okazji również czytelnikom, zawiłości rozkładu Poissona na przykładzie londyńskich eksplozji kolejnych rakiet. Z punktu widzenia Pynchona, z wykształcenia fizyka, przez kilka lat zatrudnionego w zakładach Boeinga, wszechobecna w Tęczy… nauka jedynie udaje abstrakcyjną wiedzę wprzęgniętą w służbę postępu. Rakiety balistyczne, gaz trujący, matematyczne modele zadawania śmierci – dla autora są to wszystko nie tylko narzędzia niewolenia społeczeństw, lecz także objawy zbiorowego, mniej czy bardziej podświadomego, pędu ku zagładzie.
Fizyka i metafizyka
A ponieważ Pynchonowska nowoczesność z kart Tęczy grawitacji tylko pozornie jest racjonalna i wiedzie nas ku rakietowym miastom szczęśliwości, jej precyzyjnie ukazaną siostrą bliźniaczką jest metafizyka, czynnik irracjonalny i takaż tradycja. Zimny racjonalizm pęka, jak w scenach z tajnego ośrodka w Peeneműnde. Pynchon umieszcza tam naukowca, Fahringera, „faceta od aerodynamiki”,
który w Peenemünde bez przerwy chodził do lasu z łukiem do kyudo i wiązką sprasowanej słomy, by ćwiczyć oddech – napnij cięciwę, puść. Zakrawało to na arogancję w okresie, kiedy jego kolegów doprowadzał do obłędu tak zwany Folgsamkeitfaktor, czyli problem, by długa oś Rakiety we wszystkich punktach pozostała styczna z wytyczonym torem lotu. Dla Fahringera A‑4 był dużą japońską strzałą. Zaszła konieczność zjednoczenia się z Rakietą, trajektorią i celem – „nie kierujesz nią, lecz się poddajesz, wychodzisz z roli Strzelca. Akt jest niepodzielny. Ty stajesz się jednocześnie agresorem i ofiarą, rakietą i parabolicznym torem i…”. Pökler nie miał zielonego pojęcia, o czym facet gada.
Rakieta nie jest li tylko urządzeniem i narzędziem – dla Fahringera, ale i dla zabłąkanego w Niemczech murzyńskiego plemienia z Kalahari – V‑2 jest przedmiotem boskiej czci i bramą do wymiaru mistycznego. Przedstawiając irracjonalną i paranormalną stronę wszystkich ludzkich wysiłków, Pynchon opisuje szeroko w Tęczy… seanse spirytystyczne, próby odczytywania cudzych snów (przez agencje szpiegowskie!) oraz specjalną placówkę badawczą znaną jako „Białe Nawiedzenie”, gdzie nad alianckim zwycięstwem mozolą się jasnowidze, tarociści, adepci telepatii, media spirytystyczne i mnóstwo innych postaci, którym daleko do racjonalnego światopoglądu. Metafizyczny wymiar jest w powieści Pynchona dotykalnym faktem – co więcej, bywa także wprzęgnięty w system jako jego składnik. Albo tak się władcom wojny i pokoju tylko wydaje.
Anioły i wybrańcy
Jednak Pynchonowskie zaświaty, zagadkowa podszewka tego, co znamy, są czymś innym niż wyzwoleńczy karnawał. Wymiar metafizyczny wobec ludzkich prób przezwyciężenia śmierci pozostaje obojętny – niczym ów olbrzymi anioł zauważony w Tęczy… przez załogę samolotu zrzucającego bomby na portową Lubekę. „Bombowce wykonywały skręt i pikowały, Bałtyk już zasnuty całunem rozżarzonego dymu, i właśnie wtedy ukazał się Anioł: kryształki lodu z sykiem spływały z tylnych krawędzi skrzydeł, zanurzonych niebezpiecznie głęboko, rozwartych, kiedy wtargnęli w nową białą otchłań…” Anioły nie trafiły do Tęczy grawitacji przypadkowo. Autor wdaje się bowiem w swoisty zaświatowy dialog z poetą, który z aniołów uczynił jeden z najważniejszych symboli swojej poezji – z Rainerem Marią Rilkem. Pynchon cytuje Rilkego w Tęczy… wielokrotnie i w wielu kontekstach, z których podstawowym jest właśnie nieludzka obojętność tego, co boskie, wobec ludzkiej miazgi, krwi i błota.
Drugim wymiarem Tęczy grawitacji, który umownie nazwę tu religijnym, jest protestantyzm, zarówno w wydaniu bostońskich przodków porucznika Slothropa, jak i w wersji kalwińskiej. Ludzie zamieszkujący świat Tęczy… pozostają podzieleni: na tych Wybranych i tych Pominiętych, na wybrańców z oświeconej elity i na wyrzutków, złamasów, ludzi zbędnych, więc skazanych na potępienie. Odrzucenie potrafi jednak być błogosławieństwem, na przykład wśród przedstawicieli wspomnianego plemienia Herero z Kalahari, dla których wyczekiwanym hasłem jest: „zostaliśmy pominięci” – pominięci w zaszczytach i bogactwie, ale też podczas selekcji na niebiańskiej rampie. Dopóki nikt z możnych nie zwraca na nas uwagi, możemy spokojnie żyć i podążać tropem własnych szczęść i obsesji, takich jak rakieta numer 00000. Również rilkeańskie jest ciche pożegnanie ze Slothropem, psychicznie coraz bardziej rozczłonkowanym i w tej chmurze własnych postaci wtapiającym się w rzeczny bieg natury.
Cytaty i klatki
Tekst Tęczy grawitacji obfituje w literackie cytaty i zapożyczenia, ale mistrzowie podpowiadający Pynchonowi frazy tej powieści to nie tylko James Joyce, Herman Melville od pełnego wielorybniczej wiedzy Moby Dicka, cytowana raz i drugi Emily Dickinson czy Vladimir Nabokov, u którego Pynchon studiował literaturę na Uniwersytecie Cornella. Trop Melville’a, autora z XIX wieku, jest o tyle istotny, że Pynchon przejął od rodaka zarówno epicki charakter snutej opowieści, jak i temat zbiorowej obsesji. Biały wieloryb jest swego rodzaju prefiguracją rakiety 00000. Z Melvillem dzieli również Pynchon fascynację wpływem, jaki na zachowanie ludzi wywiera technologia, nieważne, czy wielorybnicza czy rakietowa. Na stronicach Tęczy… goszczą też wojskowe i musicalowe piosenki (niektóre autentyczne, inne będące autorską fantazją), opętańcze haiku, wspomnienia pojedynczych ujęć z filmów tamtej epoki, od King Konga po obrazy z małą Shirley Temple i sceny z burleski czy niemej komedii filmowej. Można odkryć w Tęczy… cytaty z Siódmej pieczęci Ingmara Bergmana i z Orfeusza Jeana Cocteau – z filmów, w których, tak jak w powieści Pynchona, obecne są motywy śmiertelności i ślepego losu, ślady tego, co nadrealne. Uzupełnienie stanowią zawarte w Tęczy… relacje historyczne (jak ta o zagładzie Hererów w 1904 roku) czy dane dotyczące wojennej eskapady rozbitej pod japońską Cuszimą eskadry admirała Rożestwienskiego.
Tęcza grawitacji jest powieścią globalną, o czym świadczy już sam autorski zamysł, by w jednym dziele ująć całą ludzką wiedzę i kulturę. Czy książka zachowała jednak swoją aktualność? Od zakończenia drugiej wojny światowej mija właśnie osiemdziesiąt lat, od premiery opusu Pynchona upłynęły pięćdziesiąt dwa lata – a przecież w literaturze postęp wydaje się równie szybki jak w technologiach: okrzyczane pozycje sprzed dwóch dekad idą w niepamięć, chyba że mimo tempa kulturowego przemijania trwają jako trudna do przełknięcia ciekawostka (jak Niewyczerpany żart Wallace’a). Wrogiem wielkich powieści encyklopedycznych, takich jak Tęcza… i jej siostry, jest jednak nie tylko niepamięć. Od 1973 roku, od daty premiery największej powieści Pynchona, zmieniło się coś bardzo ważnego: wraz z końcem zimnej wojny uznaliśmy, że cały horror atomowej zagłady, lada chwila grożącej naszemu światu, to również relikt przeszłości. Fakt, zimna wojna była jednym z silników Pynchonowskiej rakiety. Ale czy jedynym? Gdyby tak było, Tęcza… wylądowałaby tam, gdzie Polowanie na Czerwony Październik Toma Clancy’ego i inne technothrillery o zmierzchu sowieckiego imperium: w kuble literackiej historii. Nie boimy się już atomowej zagłady, ale mimo to nasz lęk trwa. Zamiast perspektywy natychmiastowej apokalipsy mamy dziś niewypowiedzianą powszechną wojnę bez początku i końca. Obrośliśmy w planetarną sieć, dławiącą nas już nie cenzurą, jak dawne monopole władzy, ale nadmiarem informacji. Co z tego, że zniknęły łagry i cenzura, skoro nadal są z nami nazistowska psychologia społeczna i technologiczne pragnienie śmierci, con amore opisywane w Tęczy grawitacji? Chociaż więc czytelnik często ma wrażenie, że Pynchonowska erudycja to tylko swego rodzaju żart, w istocie jest to zasłona dymna, wielki sen ukrywający naprawdę istotne treści: refleksję nad kondycją jednostki w erze wielkich systemów, ścigających się o pierwszeństwo w grze o powszechną zagładę.
Zakończenie
I może właśnie w tym odkryciu tkwi prawdziwa moc Tęczy grawitacji, przesądzająca o aktualności powieści. Ślady tych czy innych kulturowych wpływów, przewrotne cytaty i motywy z dzielonych przez nas z autorem mitów nie są tu bowiem najistotniejsze. (Spragniony odkryć badacz może z powodzeniem analizować elementy zaczerpnięte przez Pynchona z wielu innych źródeł, chociażby z mitów orfickich – czegóż bowiem w tej powieści nie ma?) Przez pięćdziesiąt dwa lata Tęcza grawitacji doczekała się mnóstwa analiz, a – jak wspomniałem – pynchonologia jest dziś uznanym kierunkiem akademickim. Co autor miał na myśli, gdy tworzył tę rakietową parabolę – o podwójnym znaczeniu, odsyłającym i do trajektorii lotu, i do przypowieści – rozciągniętą na kilkuset stronach? Z tych czy innych pobudek nadal dokładamy kolejne człony do rakiety i żartujemy sobie z dawnych czasów – jak w fińskim filmie Żelazne niebo, w którym naziści wracają na Ziemię z tajnej bazy księżycowej na pokładzie UFO zdobnego w swastyki. (Ciekawe, swoją drogą, że żaden fragment Tęczy… nie doczekał się ekranizacji).
Można wręcz powiedzieć, że artystyczną metodę Pynchona włączyliśmy do podstawowego repertuaru nowej literatury. Nie dziwi nas dzisiaj i nie przeraża, że w kolejnych rozdziałach Tęczy… demiurg-narrator ukazuje coraz to nowych bohaterów, wjeżdżając kamerą tekstu w ich życie tylko po to, by zaraz ruszyć tropem następnej napotkanej postaci i uczynić następne zbliżenie… Ale przecież filmy Luisa Buñuela czy Davida Lyncha dawno zdążyły nas przyzwyczaić do zmiennej, ulotnej perspektywy, do szybkich wniknięć w psyche kolejnych aktorów, do obdarzania osobowością nawet martwych przedmiotów i pejzaży. Podobnym sposobem na błyskawiczny trucht przez migające znaczenia stał się dla nas dzisiaj internet, niosący nam serie migotliwych obrazów: śmiesznych, obscenicznych, czasem przerażających – i bez wyjątku ulotnych. A przecież domyślamy się, po pynchonowsku, że internet to nie ogród niewinnych bajek (przy okazji, w Tęczy… są również obecne nawiązania do legend i baśni, nie tylko braci Grimm – wszelakie przejawy ludowej poesis, łącznie z Polish Jokes). Wręcz przeciwnie: za pozornie nieszkodliwą, przepalającą nasz czas rozrywką czają się wielkie koncerny, mocarny kapitał, a kto wie, czy nie globalny spisek jaszczurów udających ludzi. Thomas Pynchon, który dożył naszych czasów, niewątpliwie uznałby ten stan rzeczy za znajomy i nie tak odległy od jego wizji uznawanych pół stulecia temu za niesmaczne i chore.
Przywołane wcześniej Imię róży to proza, która czyni wielkie pomniki kultury pionkami w błahej – ostatecznie – towarzyskiej grze w klasztorne trupki, łatwej w konsumpcji jak niegdyś kryminały Agathy Christie. Tymczasem Tęczy grawitacji, powieści gęstej, trudnej, irytującej i w wielu miejscach mocno obscenicznej, bardzo daleko do komercyjnego ideału i statusu niekontrowersyjnego bestsellera. Dla kogo jest zatem ta powieść przeznaczona? Czy tylko dla amatorów łamigłówek i pasjonatów wyznających prymat Tekstu nad szarą realnością późnego kapitalizmu? Tęcza grawitacji, wbrew swej wielomówności i bezlikowi wątków, jest zwięzłym manifestem wskazującym kierunek tym wszystkim, którym nie w smak pokorna egzystencja w brzuchu Lewiatana. To powieść dla ludzi wyklętych przez społeczne systemy, niepasujących do nich, odrzuconych. Powieść dla freaków, dla pomylonych i nawet dla świń (świniom poświęca Pynchon w Tęczy… cały szereg czułych odniesień, korzystnych bardziej dla zwisłouchych stworzeń niż dla rodzaju ludzkiego – kłania się tu nam Jonathan Swift?). To powieść dla wszystkich, którzy nie potrafią się zadomowić w dzisiejszej wspólnocie i których razi obraz ludzkiej animy zderzonej z zimnymi nożami przemysłowej rzeźni zwanej cywilizacją.
Tęcza grawitacji przyswaja wprawdzie w brawurowy sposób ogrom naszego kulturowego dziedzictwa, lecz jej wartość nie tkwi w erudycyjnej paradzie cytatów ani w ukłonach wobec tej czy innej tradycji. Cały ten polifoniczny i anarchiczny bagaż jest jednak tylko jednym z filarów wieży Babel, jaką jest ta powieść, i zapewne nie tym najważniejszym. Dzieło to miało stać się summą wszystkich tekstów kultury, wszystkich technologii, wszystkich mitów i legend – składających się ostatecznie na nagą wizję zagłady. Można powiedzieć, że jest kalejdoskopowym snem o ludzkości. Błędem byłoby jednak interpretować tę powieść tak, jak Zygmunt Freud odczytywał marzenia senne – to jest w przekonaniu, że chwytając się tego czy innego symbolu (albo kulturowego cytatu), da się ten gobelin snu rozpruć, skutecznie go rozplątać. Pod tym względem Pynchon jest w Tęczy grawitacji raczej adeptem Carla Junga, psychoanalityka, który z ludzkich snów budował fraktalową baśń o zbiorowej podświadomości. Zamiast, posiłkując się pożyczonymi symbolami, próbować „rozwiązać kompleks” współczesności, Pynchon wybiera metodę, którą sam nazywa knotting into. Realność, ta namacalna i ta pozaświadoma, nie rozplątuje się dla czytelnika Tęczy grawitacji, lecz przeciwnie, wikła się coraz bardziej – do chwili, kiedy przez gmatwaninę wątków, cytatów, mitów czy tradycji ujrzymy nagle białe światło prawdy o naszym czasie.