Podawać w wątpliwość własne łzy

Co teraz, panie Bertoldzie?

Na począ­tek wyzna­nie: piszę ten tekst jako oso­ba, któ­ra wzru­sza się na wszyst­kim. Nie­sły­cha­nie łatwo pod­da­ję się trig­ge­rom emo­cjo­nal­nym. Ostat­nio popła­ka­łam się na fina­ło­wym odcin­ku net­fli­xo­we­go show z mło­dy­mi rape­ra­mi Nowe Roz­da­nie: Rhy­thm + Flow Pol­ska i to chy­ba nie jest naj­bar­dziej eks­tre­mal­ny przy­pa­dek mojej reak­cji emo­cjo­nal­nej na jakiś tekst kul­tu­ry. Jestem ide­al­ną naiw­ną odbior­czy­nią więk­szo­ści nar­ra­cyj­nych socjo­tech­nik – dla­te­go moja rela­cja z kate­go­ria­mi emo­cji i empa­tii w kry­ty­ce jest tak trud­na. Dacie mi do ręki roman­ta­sy? Będę pod­nie­co­na. Dacie holo­po­lo? Będę wzru­szo­na. Dacie hor­ror opar­ty na naj­bar­dziej utar­tych kli­szach? Nie będę mogła spać przez trzy dni. Czy to zna­czy, że te tek­sty są dobre? Nie­ko­niecz­nie. Czy zna­czy, że dzia­ła­ją? O tak.

W przy­pad­ku gatun­ko­wej fik­cji kry­tycz­ne roz­mon­to­wa­nie tego, co tekst z nami robi, nie jest szcze­gól­nie trud­ne. To, że z wypie­ka­mi na twa­rzy prze­czy­ta­łam Fourth Wing Rebec­ki Yar­ros, nie zmie­nia fak­tu, że widzę jak na dło­ni naiw­ną wizję poli­ty­ki, jaką autor­ka pró­bu­je mi sprze­dać w swo­jej powie­ści, a tak­że to, jak dale­ce świat przed­sta­wio­ny jest chwiej­ny w struk­tu­rze. Mam jed­nak z tyłu gło­wy fakt, że świa­to­twór­stwo dla Yar­ros jest głów­nie prze­dłu­że­niem i budo­wa­niem kon­tek­stu dla roz­cią­gnię­tej fan­ta­zji ero­tycz­nej – i myślę sobie, że to jest w porząd­ku. Dopó­ki naiw­na wizja poli­tycz­na słu­ży pod­nie­ce­niu, a nie na odwrót (ktoś łowi nas na węd­kę pod­nie­ce­nia, żeby nas prze­ko­nać do naiw­nej wizji poli­tycz­nej), to zasad­ni­czo wszyst­ko jest w porząd­ku, pozo­sta­je­my w dość nie­win­nym kon­tek­ście. Fan­ta­zje rzą­dzą się swo­imi pra­wa­mi i musi­my to zaak­cep­to­wać, żeby nie zwa­rio­wać. Wrzu­ca­nie wszyst­kie­go w dys­kurs szko­dli­wo­ści para­li­żu­je naszą radość ze swo­bod­nej roz­ryw­ki. Jeśli więc ktoś powie mi, że Fourth Wing to dobra książ­ka, nie będę z tą oso­bą wcho­dzi­ła w kry­tycz­no­li­te­rac­ki spór, dopó­ki będzie­my roz­ma­wia­li wyłącz­nie o aspek­cie ero­tycz­nym. Jeśli zmie­ni się to w dys­ku­sję o poli­ty­ce (jeśli znaj­dzie się choć jeden czy­tel­nik, któ­ry pochła­nia Fourth Wing, żeby na tej pod­sta­wie prze­my­śleć sobie na przy­kład dys­kurs anty­uchodź­czy) – boy, oh boy, wte­dy ktoś będzie musiał mnie trzy­mać.

Zda­je się zresz­tą, że to, o czym opo­wia­dam, nie jest aneg­do­tą, ale ilu­stra­cją sze­rzej roz­po­zna­nej zasa­dy. Jed­nym z gło­sów w trwa­ją­cej od 2018 roku (czy­li od pol­skie­go wyda­nia Tatu­aży­sty z Auschwitz Heather Mor­ris) dys­ku­sji o holo­kau­sto­wym kiczu był ten zabra­ny przez Jana Boro­wi­cza, kul­tu­ro­znaw­cę i psy­cho­te­ra­peu­tę, człon­ka Zespo­łu Badań Pamię­ci o Zagła­dzie Insty­tu­tu Kul­tu­ry Pol­skiej na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. W wywia­dzie prze­pro­wa­dzo­nym przez Woj­cie­cha Szo­ta[1] badacz zapy­ta­ny o to, co naj­bar­dziej zasko­czy­ło go w tek­stach przy­na­le­żą­cych do tak zwa­ne­go holo­po­lo, odparł: „że jed­nak wzru­sza. Nawet jak się nie chce, jak się wie, że to wszyst­ko jest nasta­wio­ne na to, by wyci­snąć z nas łzę, to trud­no unik­nąć wzru­sze­nia”.

Mimo tego, że książ­ki z gatun­ku holo­po­lo ewi­dent­nie dzia­ła­ją (czy­li wywo­łu­ją taką reak­cję, jaką mia­ły wywo­łać), kry­ty­ka nie mia­ła raczej wąt­pli­wo­ści, jak je war­to­ścio­wać[2]. Tu bowiem spra­wa była jasna: wywo­ły­wa­ne przez te nar­ra­cje wzru­sze­nie zaciem­nia praw­dzi­wy obraz rze­czy­wi­sto­ści. Holo­kau­sto­wy kicz kar­mi się naszy­mi emo­cja­mi, żeby sprze­dać nam naiw­ne baj­ki o tym, że dobro zawsze zwy­cię­ża. Przez popeł­nia­nie masy fak­to­gra­ficz­nych błę­dów auto­rzy tego nur­tu zakła­mu­ją obraz histo­rii i odda­la­ją wszyst­kie naj­trud­niej­sze pyta­nia o Zagła­dę. A w takiej sytu­acji emo­cjo­nal­ne oddzia­ły­wa­nie tek­stu sta­je się pro­ble­mem dla kry­ty­ki. Owszem, powieść wzru­sza – ale wła­śnie dla­te­go jest nie­bez­piecz­na. W tym wzru­sze­niu prze­my­ca nam bowiem wiel­ce pro­ble­ma­tycz­ne wnio­ski etycz­ne i histo­rycz­ne. A my, zapła­ka­ni, mamy opusz­czo­ną gar­dę. Trud­niej nam z tymi wnio­ska­mi dys­ku­to­wać.

Jeśli ktoś zapy­ta, czy napraw­dę róż­ni­ca mię­dzy naiw­nym obra­zem woj­ny i poli­ty­ki z Fourth Wing a cukier­ko­wą wizją obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go z Tatu­aży­sty z Auschwitz jest tak kon­sty­tu­tyw­na, jak ją przed­sta­wiam – odpo­wiem, że tak. Cho­ciaż w jed­nym i dru­gim przy­pad­ku obraz tak zwa­nej wiel­kiej histo­rii jest jedy­nie tłem dla roman­so­wej opo­wie­ści, to przy­zna­nie tego jest intu­icyj­ne i dopusz­czal­ne wyłącz­nie w tym pierw­szym przy­pad­ku. Opar­cie fabu­ły na praw­dzi­wym, donio­słym wyda­rze­niu histo­rycz­nym auto­ma­tycz­nie usta­wia oczy­wi­ście sam cię­żar, ale rów­nież ambi­cje tek­stu. A gdy powieść nie potra­fi podo­łać tym ambi­cjom, moż­na (i nale­ży) ją z tego roz­li­czać. Stąd cała dys­ku­sja o holo­po­lo.

Sło­wem: w przy­pad­ku emo­cji i współ­od­czu­wa­nia w lite­ra­tu­rze war­to w pierw­szej kolej­no­ści sku­piać się na celu. Co dana książ­ka pró­bu­je powie­dzieć o świe­cie? Dla­cze­go powsta­ła? O co w niej cho­dzi? Dopie­ro odpo­wiedź na te pyta­nia pozwa­la nam zasta­no­wić się nad tym, czy to dobrze, czy źle, że oddzia­łu­je na nas emo­cjo­nal­nie lub pozo­sta­wia nas obo­jęt­ny­mi.

To oczy­wi­ście kom­pli­ku­je pra­cę nad tek­stem kry­tycz­nym i trud­no z tych kom­pli­ka­cji się wyplą­tać. Nawet jeśli ma się do tego inte­lek­tu­al­ne pod­sta­wy. Bo praw­da jest taka, że naj­chęt­niej zamknę­ła­bym ten temat, odsy­ła­jąc do Brech­tow­skie­go wyob­co­wa­nia. Zade­kre­to­wa­ła­bym: tekst nie powi­nien nas wzru­szać – powi­nien nam naka­zy­wać zdy­stan­so­wa­nie się od wła­sne­go ładun­ku emo­cjo­nal­ne­go. Powi­nien podzie­lić publicz­ność, anty­em­pa­tycz­nie kazać jej się zasta­no­wić nad struk­tu­ral­ny­mi uwa­run­ko­wa­nia­mi tego, co tak łatwo domknąć za pomo­cą kata­rak­tycz­nej łzy spły­wa­ją­cej po policz­ku. Mam w sobie kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go wil­ka, któ­ry chce się pod tym pod­pi­sać wszyst­ki­mi czte­re­ma koń­czy­na­mi – chce szka­lo­wać wzru­sze­nie i odci­nać się od nie­go twar­dym poli­tycz­nym gestem. W koń­cu co nam po emo­cjo­nal­nej reak­cji na tekst, sko­ro „kie­dy wyzy­ski­wa­cze się śmie­ją, wyzy­ski­wa­ni pła­czą”[3].

Jest jed­nak we mnie dru­gi wilk. Wła­śnie ten wilk potra­fi się popła­kać ze wzru­sze­nia, gdy czy­ta Brech­ta. I co teraz, panie Ber­tol­dzie? Co pan ze mną zro­bi?

Przypadek pierwszy: jak to nie wzrusza, kiedy ma wzruszać?

Pisa­rze są ludź­mi. A to istot­na prze­szko­da dla kry­ty­ki lite­rac­kiej, któ­rej dla dobra inter­pre­ta­cji nie powin­ny zanad­to inte­re­so­wać byty poza­tek­sto­we. Tak więc pisa­rze, jak to z ludź­mi bywa, róż­nie kon­cep­tu­ali­zu­ją sobie swo­je pisa­nie. Nie zawsze sia­da­jąc przed pustym pli­kiem tek­sto­wym, mają na wzglę­dzie roz­wój lite­ra­tu­ry. Cza­sem przez twór­czość chcą sobie po pro­stu coś odbić. Cza­sem się nudzą. Cza­sem chcą się zaba­wić się for­mą i tre­ścią. Nie­któ­rzy praw­do­po­dob­nie pró­bu­ją sobie w pro­ce­sie pisa­nia coś prze­my­śleć, poukła­dać w gło­wie.

Te wewnętrz­ne moty­wa­cje w więk­szo­ści przy­pad­ków nie obcho­dzą czy­tel­ni­ków ani kry­ty­ków. Zazwy­czaj nie docie­kam, czy mój ulu­bio­ny autor siadł do pisa­nia swo­je­go ostat­nie­go utwo­ru z potrze­by ser­ca i rozu­mu, czy może w wyni­ku cynicz­nej kal­ku­la­cji, że wyda­nie książ­ki w tym roku i przy takich, a nie innych skła­dach juror­skich w kapi­tu­łach naj­waż­niej­szych nagród lite­rac­kich może mu się aku­rat opła­cić. Jeśli napi­sał dobre, cie­ka­we, war­to­ścio­we dzie­ło, to nie inte­re­su­je mnie, o czym fan­ta­zjo­wał, kie­dy kle­pał w kla­wia­tu­rę. Liczy się efekt koń­co­wy.

Jako czy­tel­ni­cy i komen­ta­to­rzy się­ga­my do moty­wa­cji zazwy­czaj dopie­ro wte­dy, gdy widzi­my coś nie­po­ko­ją­ce­go w samej książ­ce. Gdy podej­rze­wa­my, że te moty­wa­cje mogą nam uza­sad­nić (uspra­wie­dli­wić?) osta­tecz­ny efekt arty­stycz­ny. Wów­czas dzie­ło zaczy­na nam się jawić nie jako samo­dziel­na całość, ale jako symp­tom sta­nu wewnętrz­ne­go auto­ra. Jeśli ów autor jest debiu­tan­tem, to książ­kę-symp­tom zazwy­czaj roz­li­czy­my skru­pu­lat­nie z jej naiw­no­ści (przy­pa­dek Alek­san­dry Pakie­ły). Jeśli zaś autor jest uzna­nym pisa­rzem, do któ­re­go mamy zaufa­nie i któ­re­go warsz­tat ceni­my – grunt oka­że się być bar­dziej grzą­ski. Zacznie­my wyry­wać sobie wło­sy z gło­wy, pyta­jąc: Dla­cze­go? Dla­cze­go ktoś to wydał? Dla­cze­go w pro­ce­sie redak­cji, skła­da­nia i publi­ka­cji nie zna­la­zła się przy tym uzna­nym pisa­rzu bli­ska oso­ba, któ­ra poło­ży­ła­by mu rękę na ramie­niu i powie­dzia­ła: Kocha­ny, czy jesteś pewien, że to dobry pomysł?

Żału­je­my, że żad­na uczyn­na dłoń nie wyko­na­ła tego dys­kret­ne­go gestu, ponie­waż w efek­cie mamy przed sobą złą książ­kę i domy­śla­my się, cze­go jest symp­to­mem. A kry­ty­cy lite­rac­cy rów­nież są ludź­mi. Co sta­no­wi istot­ną prze­szko­dę dla kry­ty­ki lite­rac­kiej, bo w tego rodza­ju sytu­acjach trze­ba wybie­rać mię­dzy byciem empa­tycz­ną oso­bą a trzy­ma­niem się wła­sne­go kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go eto­su, z całym baga­żem klau­zu­li sumie­nia impli­ku­ją­cej szcze­rość. Ale jak to brzmi: napi­sać w tek­ście kry­tycz­nym, że wyda­na w 2013 roku książ­ka Krzysz­to­fa Jawor­skie­go Do szpi­ku kości jest pora­ża­ją­co zła? Jeśli ta książ­ka to świa­dec­two i wynik prze­cho­dze­nia lecze­nia onko­lo­gicz­ne­go, jeśli odbi­ja cier­pie­nie auto­ra, jeśli poka­zu­je jego mie­rze­nie się z tym, co nie­zmier­nie trud­ne? Czy moż­na potem spoj­rzeć w lustro bez wsty­du? Jeśli zawo­do­wo zaj­mie­my się roz­li­cza­niem książ­ki-symp­to­mu-trau­my z tego, że ma zbyt doci­śnię­te puen­ty, że nie­udol­nie pró­bu­je się w niej zagłu­szać patos suchy­mi żar­ta­mi? Wresz­cie: że nie mówi nam nic odkryw­cze­go o tym cier­pie­niu? Że jej jedy­ną funk­cją zda­je się ulże­nie auto­ro­wi? I że my wszy­scy, jako czy­tel­ni­cy i jako kry­ty­cy, świad­ku­je­my temu publicz­ne­mu pro­ce­so­wi arte­te­ra­peu­tycz­ne­mu? A może wca­le nie chcie­li­by­śmy tego robić, ale nie wie­my, jak na to wszyst­ko zare­ago­wać? Bo ktoś nam tu zało­żył – chcą­cy czy nie­chcą­cy, nie­waż­ne – emo­cjo­nal­ne­go nel­so­na. Tkwi­my w bez­ru­chu i nie wie­my, co z tym zro­bić. Prze­cież z cier­pie­niem się nie dys­ku­tu­je. Tym bar­dziej z cier­pie­niem, któ­re autor w krę­pu­ją­cy spo­sób pró­bu­je przy­sła­niać się iro­nicz­nym dystan­sem. Jak dys­ku­to­wać z czymś, co wyda­je się nie tyle lite­ra­tu­rą, ile raczej stra­te­gią prze­trwa­nia trud­ne­go okre­su?

Podob­ny pro­blem stwa­rza ostat­ni tom poetyc­ki Mał­go­rza­ty Leb­dy Dunaj. Chy­łe pola. To książ­ka napi­sa­na przez autor­kę z ogrom­nym doświad­cze­niem i porząd­nym warsz­ta­tem poetyc­kim, czę­ścio­wo kon­ty­nu­ują­ca wąt­ki z jej wcze­śniej­szej twór­czo­ści. Mimo to jest w niej znacz­nie mniej kon­tro­li lite­rac­kiej, dużo wię­cej dosłow­no­ści – i to takiej, któ­ra przy­tła­cza czy­tel­ni­ka. Ponie­waż pod­czas lek­tu­ry moż­na się tro­chę zakło­po­tać. Ale do gło­wy znów przy­cho­dzą te same pyta­nia. Czy to wypa­da – podob­nie jak w przy­pad­ku książ­ki Jawor­skie­go – być zakło­po­ta­ną opi­sem tak strasz­nych oso­bi­stych prze­żyć jak utra­ta bli­skich? Czy wol­no wkła­dać je pod lupę i oce­niać ich este­tycz­ną udat­ność?

A jed­nak kie­dy bio­rę do ręki tom poetyc­ki, zakła­dam, że ma on być este­tycz­ną cało­ścią. I nie zdo­łam selek­tyw­nie wyłą­czyć swo­jej świa­do­mo­ści este­tycz­nej w trak­cie lek­tu­ry. Prze­cież widzę, jak na dło­ni, że w Duna­ju… to, w czym zwy­kle roz­po­zna­ję śro­dek sty­li­stycz­ny, nagle jawi mi się jako psy­cho­lo­gicz­ny mecha­nizm obron­ny. Każ­dy inter­tekst w tym tomie jest moc­no docią­żo­ną sym­bo­licz­nie kal­ką odbi­ja­ją­cą smu­tek żało­by – a ta kal­ko­wość nie komen­tu­je się w żaden spo­sób, nie zosta­je ste­ma­ty­zo­wa­na czy uży­ta na potrze­by książ­ki. Każ­de reli­gij­ne nawią­za­nie ma w bole­śnie oczy­wi­sty spo­sób pod­kre­ślić te staw­ki i tema­ty, któ­re dużo sub­tel­niej uchwy­co­ne zosta­ły w poprzed­nich tomach autor­ki – a tu są doci­śnię­te, naj­praw­do­po­dob­niej ze wzglę­du na oso­bi­ste emo­cje, któ­rych ema­na­cją są wła­śnie te poetyc­kie obra­zy. Nie mogę prze­stać myśleć o Duna­ju… jako o symp­to­mie sta­nu poet­ki – i nie wyda­je mi się, żeby pro­blem tkwił we mnie. W koń­cu nawet Patryk Szaj – kry­tyk nie­zmier­nie uważ­nie i entu­zja­stycz­nie towa­rzy­szą­cy kolej­nym publi­ka­cjom Leb­dy – arty­ku­ło­wał wąt­pli­wo­ści w kon­tek­ście tego zbio­ru. Jak pisał na łamach „Dzien­ni­ka Lite­rac­kie­go”:

Język tomu – suro­wy, ocio­sa­ny, a w kon­se­kwen­cji pate­tycz­ny – z jed­nej stro­ny koja­rzy się z wcze­śniej­szy­mi doko­na­nia­mi poetyc­ki­mi Leb­dy, z dru­giej wyda­je mi się nie­co ryzy­kow­ny. W moim odczu­ciu pod­nio­słość nie zawsze speł­nia tu swą funk­cję, cza­sem sytu­uje się na gra­ni­cy prze­sa­dy, mam też wra­że­nie, że raz po raz para­dok­sal­nie neu­tra­li­zu­je (zamiast uwy­pu­klać) cię­żar doświad­cze­nia utra­ty[4].

To dys­kret­na uwa­ga komen­ta­to­ra bar­dzo pozy­tyw­nie nasta­wio­ne­go do tej twór­czo­ści. Jeśli więc nawet on zauwa­ża, że tekst nie prze­ka­zu­je emo­cji (cho­ciaż da się wyczy­tać z nie­go taki zamiar), trud­no nie dojść do wnio­sku, że na pozio­mie warsz­ta­to­wym coś tu nie zadzia­ła­ło. Że książ­ka jest lite­rac­ko nie­do­cią­gnię­ta, prze­sa­dzo­na. Że za krót­ko odle­ża­ła w szu­fla­dzie[5].

Oczy­wi­ście mogę spró­bo­wać zagłu­szyć w sobie zło­śli­wą nie­ludz­ką kry­tycz­kę, dla któ­rej lite­ra­tu­ra jest waż­niej­sza niż dru­ga oso­ba (i na wzór per­so­na­li­stycz­nej kry­ty­ki sta­nąć jako czy­tel­nicz­ka-czło­wiek przed obli­czem autor­ki-czło­wie­ka). Mogę cynicz­nie (i empa­tycz­nie zara­zem – to się nie wyklu­cza, cynizm może prze­cież być powo­do­wa­ny empa­tią) zamknąć oczy na swo­je este­tycz­ne roz­po­zna­nia i posta­wić dru­gą oso­bę na pierw­szym miej­scu. Dojść do wnio­sku, że moty­wa­cje, któ­re sto­ją za książ­ką-symp­to­mem są na tyle poważ­ne, że nale­ży zigno­ro­wać symp­to­ma­tycz­ność książ­ki. Dać sobie spo­kój, iść naprzód, cze­kać na kolej­ną publi­ka­cję autor­ki, trzy­mać za nią kciu­ki. Tyle że to rów­nież nie jest szcze­gól­nie fair. Zda­ję sobie prze­cież spra­wę (i pisa­łam o tym wyżej), że każ­dy autor ma zewną­trz­tek­sto­we moty­wa­cje. Każ­da książ­ka może na pozio­mie przy­czy­no­wym wyni­kać z trau­my czy trud­nej sytu­acji (nie tyl­ko taka, któ­ra o trau­mie lub trud­nej sytu­acji opo­wia­da). Zazwy­czaj uzna­je­my te kwe­stie za nie­istot­ne, igno­ru­je­my je, roz­li­cza­my wyłącz­nie efekt koń­co­wy. Dla­cze­go więc mie­li­by­śmy jedy­nie w tak oczy­wi­stych przy­pad­kach dawać dojść do gło­su autor­skim moty­wa­cjom, pozwa­lać im wpły­nąć na kry­tycz­no­li­te­rac­ki pro­ces? Czy nie powin­ni­śmy tego robić za każ­dym razem?

Dopusz­cza­nie tego rodza­ju linii myśle­nia to pro­sta dro­ga do spro­wa­dze­nia sztu­ki do porząd­ku przy­czy­ny i skut­ku, sta­nu i symp­to­mu. A to wła­ści­wie jest rów­no­znacz­ne z poże­gna­niem się na zawsze z kry­ty­ką lite­rac­ką, z moż­li­wo­ścią dys­ku­to­wa­nia o sztu­ce na poważ­nie, bez redu­ko­wa­nia jej do spe­cy­ficz­nej reak­cji na dany stan oso­by autor­skiej. Sło­wem: gdy­bym zre­zy­gno­wa­ła z gło­śne­go mówie­nia, że Do szpi­ku kości czy Dunaj. Chy­łe pola to nie­uda­ne warsz­ta­to­wo książ­ki, była­by to z mojej stro­ny cicha zgo­da na śmierć kry­ty­ki lite­rac­kiej[6].

Przypadek drugi: kiedy wzrusza i w tym właśnie tkwi problem

Tek­sty, w któ­rych coś nie zadzia­ła­ło na pozio­mie warsz­ta­to­wym (mia­ły poru­szyć, roz­ba­wić, wstrzą­snąć – a tego nie zro­bi­ły), są w pew­nym sen­sie mniej­szym pro­ble­mem. Opie­ra­ją się na tech­nicz­nych omsknię­ciach, któ­re prze­cież zda­rza­ją się nawet doświad­czo­nym pisa­rzom (cho­ciaż kry­ty­ka rza­dziej im na to wska­zu­je niż w przy­pad­ku debiu­tan­tów, co po głęb­szym namy­śle moż­na uznać za posta­wie­nie spra­wy na gło­wie). Te nie­do­pra­co­wa­ne, pospiesz­ne tek­sty mogą wpro­wa­dzać spo­ro zakło­po­ta­nia w rela­cję pisarz–czytelnik, ale fakt, że nie bro­nią się na pozio­mie lite­rac­kim, sta­no­wi jakieś zabez­pie­cze­nie przed groź­bą ich dłu­gie­go trwa­nia. Tro­chę się o tych książ­kach poga­da po pre­mie­rze, tro­chę się wokół nich poska­cze, ale z per­spek­ty­wy 2025 roku nikt już nie pamię­ta o Do szpi­ku kości Jawor­skie­go i pew­nie podob­nie będzie z Duna­jem… Leb­dy w dwa­na­ście lat po wyda­niu. Wszy­scy (z auto­ra­mi włącz­nie) na tym zyska­ją, spra­wa się przedaw­ni.

Dużo więk­szy pro­blem spra­wia­ją te dzie­ła, któ­re są bez­błęd­nie roze­gra­ne warsz­ta­to­wo. Dużo trud­niej­si do roz­bro­je­nia są ci twór­cy, któ­rzy socjo­tech­ni­ki nar­ra­cyj­ne opa­no­wa­li do per­fek­cji i potra­fią je zaprząc nawet do publi­cy­stycz­nej inty­mi­sty­ki. Przy­pa­dek tego rodza­ju sta­no­wi Mate­usz Paku­ła[7].

Jego wyda­ny w 2021 roku debiut zaty­tu­ło­wa­ny Jak nie zabi­łem swo­je­go ojca i jak bar­dzo tego żału­ję odbił się sze­ro­kim echem w polu lite­rac­kim. Ten „dzien­nik umie­ra­nia”, jak gło­sił opis wydaw­cy, był eklek­tycz­ną w for­mie opo­wie­ścią o cier­pie­niu zarów­no same­go Paku­ły, jak i całej jego rodzi­ny (ze szcze­gól­nym sku­pie­niem na rodzi­cach). Autor nie­sa­mo­wi­cie spraw­nie oddał w nim bez­rad­ność wobec wład­czych insty­tu­cji medycz­nych (zwłasz­cza w trak­cie takich sta­nów wyjąt­ko­wych jak pan­de­mia COVID-19). Pro­za­tor­ski debiut Paku­ły to pora­ża­ją­ca opo­wieść o bólu, któ­re­go nie da się odsu­nąć, któ­ry fru­stru­je i pro­wa­dzi na skraj wytrzy­ma­ło­ści. Autor przy tym nie­sły­cha­nie spraw­nie korzy­sta z jusk­ta­po­zy­cji. Zesta­wia sce­ny i reflek­sje tak, by wspól­nie pra­co­wa­ły na prze­ka­za­nie czy­tel­ni­ko­wi skan­da­lu mie­rze­nia się ze śmier­cią:

Sto­imy w łazien­ce, on pró­bu­je się zała­twić i nie może, już któ­rąś dobę, i mówi:

– Mate­usz, możesz prze­wi­nąć tro­chę?

– Słu­cham? Co? Co prze­wi­nąć?

– Możesz cof­nąć tro­chę? Parę mie­się­cy do tyłu jak­byś cof­nął…

– Chciał­byś, żebym cof­nął czas, zanim zacho­ro­wa­łeś?

– Nie, nie, nie o to cho­dzi.

– Yhm.

– Ale jak­byś mógł tro­szecz­kę, dosłow­nie parę mie­się­cy.

– Dobrze, tato, spró­bu­ję.

– Posta­raj się.

– Dobrze, tato, zro­bię, co w mojej mocy.

 

Zama­wiam onli­ne gar­ni­tur na pogrzeb.

 

W tej krót­kiej sce­nie zawie­ra się wszyst­ko: uro­je­nia cho­re­go, któ­re świad­czą zarów­no o jego poważ­nym sta­nie, jak i o marze­niach o wyzwo­le­niu się z tego sta­nu; czu­łość syna, któ­ry musi na te nie­ra­cjo­nal­ne i rów­no­cze­śnie zro­zu­mia­łe proś­by zare­ago­wać; moment bli­sko­ści, ale i dez­i­lu­zji, któ­ra skut­ku­je mate­rial­nym, chłod­nym przy­go­to­wy­wa­niem się do tego, co nie­unik­nio­ne. Paku­ła kon­den­su­je tę skom­pli­ko­wa­ną sieć zależ­no­ści w krót­kim opi­sie i fak­tycz­nie dzię­ki reduk­cji osią­ga zamie­rzo­ny efekt – wychwy­tu­je emo­cjo­nal­ną esen­cję sytu­acji i trans­fe­ru­je ją na czy­tel­ni­ka.

Jak nie zabi­łem swo­je­go ojca… to książ­ka sku­pio­na na całym spek­trum emo­cji. Obok tych czu­ło­ścio­wych i wyci­szo­nych eks­po­no­wa­ne są w niej tak­że te nie­okieł­zna­ne i rady­kal­ne – przede wszyst­kim gniew. On tak­że zda­je się nie­zwy­kle umie­jęt­nie poka­za­ny – trud­no nie zara­zić się zło­ścią, gdy czy­ta­my o repry­men­dach ordy­na­to­ra pod­no­szą­ce­go głos na kobie­tę, któ­ra despe­rac­ko pró­bu­je się dowie­dzieć, co dzie­je się z jej umie­ra­ją­cym mężem, zamknię­tym na izo­lo­wa­nym z pan­de­micz­nych powo­dów oddzia­le. Albo fru­stra­cja, gdy ten gniew musi zostać stłu­mio­ny w oba­wie przed przy­szłą zemstą medy­ków. Na tych emo­cjo­nal­nych ładun­kach zbu­do­wa­na zosta­je kry­ty­ka znor­ma­li­zo­wa­nych mecha­ni­zmów upo­ka­rza­nia, któ­ra tak­że arty­ku­ło­wa­na jest u Paku­ły za pomo­cą juk­sta­po­zy­cji:

„Dział Medy­cy­ny Palia­tyw­nej powstał w 2000 roku, zaj­mu­je się cho­ry­mi w zaawan­so­wa­nej fazie cho­ro­by nowo­two­ro­wej. W prak­ty­ce kli­nicz­nej obej­mu­je wszech­stron­ną opie­ką pacjen­tów nie­pod­da­ją­cych się lecze­niu przy­czy­no­we­mu. Ma na celu uśmie­rze­nie dokucz­li­wych obja­wów, zaspo­ko­je­nie potrzeb psy­cho­so­cjal­nych i ducho­wych cho­re­go oraz wspie­ra­nie jego rodzi­ny pod­czas cho­ro­by i po śmier­ci bli­skiej oso­by. Opie­ka palia­tyw­na, któ­ra jest dzia­ła­niem wie­lo­dy­scy­pli­nar­nym, zespo­ło­wym i cią­głym, pro­wa­dzo­na jest przez leka­rzy, pie­lę­gniar­ki, psy­cho­lo­gów, duchow­nych, tera­peu­tów, wolon­ta­riu­szy, pra­cow­ni­ków socjal­nych itp.”.

 

Lekarz, kie­row­nik oddzia­łu, nawet nie pod­no­si na nas wzro­ku, kie­dy pyta­my, czy może­my się cze­goś dowie­dzieć o pacjen­cie Mar­ku Paku­le.

 

– Nie.

Mamę zaty­ka.

Mnie zaty­ka.

– Pro­szę wyjść.

 

Paku­ła dosko­na­le obra­zu­je bez­rad­ność i strach, a rów­no­cze­śnie sta­ra się poka­zy­wać, jak trud­na bywa miłość i jak łatwo zdo­być się na okru­cień­stwo w sto­sun­ku do naj­bliż­szych, gdy jest się zwy­czaj­nie zmę­czo­nym opie­ką nad nimi. Ponad­to trze­ba brać popraw­kę na fakt, że autor przed­sta­wia trud­no­ści pra­cy opie­kuń­czej z per­spek­ty­wy oso­by dość uprzy­wi­le­jo­wa­nej – w całej tej opo­wie­ści nie ma sło­wa o wyzwa­niach finan­so­wych. Wypo­ży­cze­nie łóż­ka reha­bi­li­ta­cyj­ne­go, pod­no­śni­ka i inne­go sprzę­tu medycz­ne­go, kup­no leków, środ­ków higie­nicz­nych, opła­ce­nie pie­lę­gniar­ki, koniecz­ność godze­nia eta­to­wej pra­cy z opie­ką – wszyst­kie te kwe­stie poja­wia­ją się w nar­ra­cji w śla­do­wych ilo­ściach i nigdy nie sta­no­wią pro­ble­mu dla rodzi­ny. To oczy­wi­ście dobrze, ale war­to uwzględ­nić ewen­tu­al­ną repre­zen­ta­tyw­ność spo­łecz­ną tego zmę­cze­nia obo­wiąz­ka­mi opie­kuń­czy­mi. Jeśli bowiem przy­tło­cze­nie sytu­acją, któ­rą prze­ży­wa dobrze sytu­owa­na rodzi­na, może aż tak roz­dzie­rać ser­ce, to trze­ba wziąć pod uwa­gę, że spo­ra część spo­łe­czeń­stwa pol­skie­go (tak­że ta, któ­ra gło­so­wa­ła w wybo­rach pre­zy­denc­kich w 2020 roku nie tak, jak by sobie tego życzył autor[8]) prze­ży­wa w tego rodza­ju sytu­acjach jesz­cze więk­sze trud­no­ści.

Oczy­wi­ście nie cho­dzi o to, żeby stop­nio­wać ludz­kie cier­pie­nie. Zwra­cam uwa­gę na ten detal jed­nak dla­te­go, że mimo oso­bi­ste­go sed­na książ­ki Paku­ła wyraź­nie nie chce ogra­ni­czać się do inty­mi­sty­ki. Nie inte­re­su­je go zatrzy­ma­nie się na pozio­mie opo­wie­ści o przy­tła­cza­ją­cym cier­pie­niu. Książ­ką Jak nie zabi­łem swo­je­go ojca… pró­bu­je bowiem temu cier­pie­niu nadać sens i użyć go jako argu­men­tu w dys­ku­sji publicz­nej. Paku­ła chciał­by, żeby jego auto­bio­gra­ficz­ny debiut był mani­fe­stem w obro­nie euta­na­zji. To zaska­ku­ją­ca stra­te­gia jak na auto­ra, któ­ry kil­ku­krot­nie w książ­ce arty­ku­łu­je ze zło­ścią postu­lat: „Fak­ty! Roz­ma­wiaj­my o fak­tach!”. Dzie­je się tak, ponie­waż mie­sza­jąc mani­fest z inty­mi­sty­ką, sam zda­je się mylić fak­ty i argu­men­ty z doświad­cze­niem i emo­cja­mi.

Opis cier­pie­nia, skon­stru­owa­ny nie­zmier­nie dobrze, prze­ko­nu­ją­co i poru­sza­ją­co, Paku­ła wyko­rzy­stu­je, żeby argu­men­to­wać na rzecz kon­kret­nych roz­wią­zań legi­sla­cyj­nych. Uży­wa inty­mi­sty­ki, aby uczy­nić z niej instru­men­tal­ne narzę­dzie w dys­ku­sji o tym, jak powin­no wyglą­dać pra­wo. Na pierw­szy rzut oka nie ma w tym nic obu­rza­ją­ce­go: mówi­my prze­cież o deba­cie na temat legal­no­ści euta­na­zji, a więc takiej regu­la­cji, któ­ra ma umoż­li­wić zmniej­sze­nie lub skró­ce­nie cier­pie­nia. Więc opo­wieść o indy­wi­du­al­nym bólu powin­na być w niej bra­na pod uwa­gę, czy nie?

Odpo­wiedź brzmi: to skom­pli­ko­wa­ne. Albo ina­czej: zanim odpo­wie­my sobie na to pyta­nie, powin­ni­śmy się zasta­no­wić, czy opo­wieść o indy­wi­du­al­nej depre­sji i żalu kobie­ty, któ­ra doko­na­ła abor­cji, powin­na być dla nas argu­men­tem anty­abor­cyj­nym. Bo znaj­dzie­my przy­pad­ki takie­go auten­tycz­ne­go ludz­kie­go doświad­cze­nia (na ile sta­ty­stycz­nie istot­ne? to już argu­ment z inne­go pozio­mu), a szan­ta­żo­wa­nie wła­sny­mi odczu­cia­mi dzia­ła w każ­dą stro­nę, empa­tia nie zna gra­nic ide­olo­gicz­nych.

Nie chcia­ła­bym być zro­zu­mia­na źle: ten tekst kry­tycz­ny nie jest oświad­cze­niem świa­to­po­glą­do­wym, nie jestem zade­kla­ro­wa­ną prze­ciw­nicz­ką euta­na­zji i nie zamie­rzam się kłó­cić z Paku­łą w kwe­stii tego, jakie roz­wią­za­nia praw­ne uwa­ża za spra­wie­dli­we. Nie mogę nie wytknąć mu jed­nak potwor­nej dro­gi na skró­ty i inte­lek­tu­al­ne­go leni­stwa, gdy lepi sobie wro­ga z „glę­dzą­cych o war­to­ściach” kato­li­ków i gdy przy­pi­su­je Kościo­ło­wi peł­ną odpo­wie­dzial­ność za jed­no­znacz­ne w jego mnie­ma­niu zło, jakim jest zakaz euta­na­zji w Pol­sce. Cała dys­ku­sja nad lega­li­za­cją wspo­ma­ga­ne­go samo­bój­stwa jest bar­dziej skom­pli­ko­wa­na niż pró­bu­je to przed­sta­wić Paku­ła. Wystar­czy przyj­rzeć się deba­cie na ten temat w obrę­bie bry­tyj­skiej par­tii Labo­ur albo poczy­tać gło­sy rewi­du­ją­ce[9] skut­ki roz­sze­rza­nia pra­wa do euta­na­zji w Kana­dzie. Autor Jak nie zabi­łem swo­je­go ojca… igno­ru­je wszyst­kie naj­trud­niej­sze pyta­nia towa­rzy­szą­ce pro­ble­mom, o któ­rych z taką zażar­to­ścią się wypo­wia­da. Nie zasta­na­wia się, jakie skut­ki spo­łecz­ne w kra­ju, w któ­rym świad­cze­nie pie­lę­gna­cyj­ne przy­zna­wa­ne opie­ku­nom osób nie­peł­no­spraw­nych wyno­si mniej niż trzy tysią­ce zło­tych, może przy­nieść lega­li­za­cja wspo­ma­ga­ne­go samo­bój­stwa. Nie myśli o naj­bar­dziej wyklu­czo­nych eko­no­micz­nie cho­rych, któ­rych taka furt­ka legi­sla­cyj­na (na róż­ne spo­so­by – w zależ­no­ści od tego, jakie przy­pad­ki by dopusz­cza­ła) mogła­by posta­wić w sytu­acji nie­pew­nej w jesz­cze więk­szym stop­niu i popchnąć do samo­bój­stwa z bez­sil­no­ści.

Paku­ła nie myśli o tych wszyst­kim przy­pad­kach, bo nie musi o nich myśleć – pisze wszak inty­mi­sty­kę, więc może sku­pić się na sobie, swo­ich emo­cjach, swo­jej rodzi­nie. I jest to stra­te­gia zupeł­nie zro­zu­mia­ła, jeśli zamknie się w tych ogra­ni­czo­nych poli­tycz­nie ambi­cjach. Ale kie­dy autor posta­na­wia prze­kształ­cić „dzien­nik umie­ra­nia ojca” w „mani­fest o euta­na­zji” i nie pró­bu­je wyjść ze swo­je­go doświad­cze­nia i swo­ich emo­cji w stro­nę tak opie­wa­nych w książ­ce fak­tów, to robi coś ana­lo­gicz­ne­go do auto­rów ksią­żek z gatun­ku holo­po­lo. Chwy­ta nas, czy­tel­ni­ków, w sidła wzru­sze­nia, żeby prze­my­cić skan­da­licz­nie nie­peł­ną wizję świa­ta i sprze­dać ją jako uni­wer­sal­ną praw­dę. A my, zapła­ka­ni, mamy opusz­czo­ną gar­dę. Trud­niej nam mieć wobec tej wizji wąt­pli­wo­ści.

O szan­taż emo­cjo­nal­ny naj­ła­twiej się oskar­ża wów­czas, gdy jest nie­sku­tecz­ny. Wte­dy po pro­stu naj­pro­ściej go zauwa­żyć. Rzu­ca nam się w oczy, obu­rza, łatwo pod­da­je etycz­nej oce­nie. Dużo trud­niej zdy­stan­so­wać się od cze­goś, co fak­tycz­nie chwy­ci­ło nas za ser­ce. Mię­dzy inny­mi wła­śnie dla­te­go przy­wo­ły­wa­ny wcze­śniej Brecht był tak scep­tycz­ny wobec empa­tycz­ne­go wymia­ru sztu­ki. Łza, któ­ra jed­no­czy publicz­ność w kata­rak­tycz­nym doświad­cze­niu, zacie­ra jed­no­cze­śnie spo­łecz­ne anta­go­ni­zmy. Ta słyn­na i wszech­obec­nie pod­kre­śla­na poli­tycz­ność sztu­ki nie pole­ga na budo­wa­niu „wspól­no­ty ponad podzia­ła­mi” – pole­ga na eks­po­no­wa­niu przy­czyn i mecha­ni­zmów podzia­łów, na odsy­ła­niu do struk­tur.

Czy to zna­czy, że trze­ba wal­czyć z wła­snym wzru­sze­niem, wyrze­kać się go, wsty­dzić? Nie sądzę. Jako oso­ba, któ­rą wzru­sza wszyst­ko, mam ten przy­wi­lej, że zawsze pozo­sta­ję podejrz­li­wa wobec swo­ich łez. To nie zna­czy, że ich nie lubię – to zna­czy, że im nie ufam. I jeśli czy­tel­ni­ków niniej­sze­go tek­stu mia­ła­bym do cze­goś zachę­cić, to wła­śnie do tego. Żeby poda­wać w wąt­pli­wość wła­sne łzy.

 

 

[1] W. Szot, O co cho­dzi w książ­kach z „z Auschwitz” w tytu­le? Badacz: O to, żeby było miło, „Gaze­ta Wybor­cza”, onli­ne: https://wyborcza.pl/7,75517,30537969,po-co-czytac-czornyja-odpowiada-kulturoznawca.html [dostęp: 14.02.2024].

[2] W moim prze­ko­na­niu naj­cen­niej­sze i naj­bar­dziej zniu­an­so­wa­ne kry­tycz­no­li­te­rac­kie gło­sy na ten temat napi­sa­ła Pau­li­na Mało­chleb. Odsy­łam do arty­ku­łów Holo­caust łapie za ser­ce, „Prze­krój”, onli­ne: https://przekroj.org/sztuka-opowiesci/holocaust-lapie-za-serce/ [dostęp 29.10.2018] i Jak pisać o Auschwitz? Od Holo­po­lo do Holo­por­no, „Gaze­ta Wybor­cza”, onli­ne: https://krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,29679143,od-holopolo-do-holoporno.html [dostęp: 22.04.2023].

[3] B. Brecht, Brecht on art & poli­tics, red. T. Kuhn i S. Giles, tłum. L. Bra­dley, S. Giles, i T. Kuhn, Methu­en, Lon­don 2003, s. 240–241; cyt. za: T. Cro­nan, Red aesthe­tics…, s. 116. Tłu­ma­cze­nie z angiel­skie­go moje.

[4] P. Szaj, Pie­śni żałob­ne, pie­śni pochwal­ne, „Dzien­nik Lite­rac­ki”, onli­ne: https://dziennikliteracki.pl/piesni-zalobne-piesni-pochwalne/ [dostęp: 20.05.2025].

[5] Cie­ka­wym kontr­przy­kła­dem jest tu tom Anto­ni­ny Tosiek żer­twy – autor­ka powta­rza na spo­tka­niach autor­skich, że w wyni­ku tech­nicz­nych pro­ble­mów z kom­pu­te­rem i dys­kiem w chmu­rze stra­ci­ła całą pier­wot­ną wer­sję zbio­ru. Było to – jak wspo­mi­na – trud­ne doświad­cze­nie, ale bar­dzo potrzeb­ne w całym twór­czym pro­ce­sie, ponie­waż pierw­sza wer­sja książ­ki mia­ła wymiar auto­te­ra­peu­tycz­ny i kon­fe­syj­ny. Kie­dy więc Tosiek sia­da­ła do ponow­ne­go napi­sa­nia tomu, upły­wa­ją­cy czas pozwo­lił jej zdy­stan­so­wać się emo­cjo­nal­nie od tema­tu (jakim jest opie­ka nad umie­ra­ją­cą oso­bą). Dzię­ki temu mogła zająć się żer­twa­mi we wła­ści­wy dla obiek­tu lite­rac­kie­go spo­sób, czysz­cząc tom z wła­sne­go roze­dr­ga­nia emo­cjo­nal­ne­go i desu­biek­ty­wi­zu­jąc swo­je doświad­cze­nie w dzie­le arty­stycz­nym.

[6] Oczy­wi­ście moż­na się z zapro­po­no­wa­nym prze­ze mnie war­to­ścio­wa­niem nie zga­dzać, wejść ze mną w este­tycz­ną dys­ku­sję i wysu­nąć argu­men­ty, dowo­dzą­ce, że nie mam racji. I będzie to pięk­ny przy­kład kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go spo­ru, a nie zgo­dy na jego zanie­cha­nie. Nie wysu­wam tu żad­nych oskar­żeń w stro­nę osób, któ­re fak­tycz­nie uwa­ża­ją, że Do szpi­ku kości czy Dunaj. Chy­łe pola to dobre książ­ki. Odno­szę się raczej pole­micz­nie do zaob­ser­wo­wa­nej w kulu­arach (i przede wszyst­kim w samej sobie) stra­te­gii mil­cze­nia w wyni­ku zakło­po­ta­nia.

[7] W tym tek­ście sku­piam się na debiu­cie Paku­ły, ponie­waż jest on dla mnie naj­wy­ra­zist­szym przy­kła­dem uży­cia pro­ble­ma­tycz­nych socjo­tech­nik nar­ra­cyj­nych. War­to było­by poświę­cić czas na więk­szy szkic, ana­li­zu­ją­cy poli­tycz­ne i emo­cjo­nal­ne staw­ki pro­jek­tu Paku­ły w całej jego oka­za­ło­ści – to jed­nak mate­riał na osob­ny arty­kuł.

[8]Jak nie zabi­łem swo­je­go ojca… wie­lo­krot­nie powra­ca obu­rzo­ny i pełen nie­zro­zu­mie­nia głos nar­ra­to­ra, skie­ro­wa­ny w stro­nę wybor­ców Andrze­ja Dudy. Tym­cza­sem za CBOS: „Elek­to­rat Andrze­ja Dudy był (…) rela­tyw­nie sła­bo sytu­owa­ny (16% dekla­ro­wa­ło mie­sięcz­ne docho­dy na oso­bę w gospo­dar­stwie domo­wym poni­żej 1000 zł, a 30% − miesz­czą­ce się w gra­ni­cach 1000−1499 zł; jedy­nie co dzie­sią­ty miał do dys­po­zy­cji per capi­ta co naj­mniej 3000 zł)”. Według tych samych badań wyso­kie docho­dy kore­lo­wa­ły z gło­so­wa­niem na Rafa­ła Trza­skow­skie­go i Krzysz­to­fa Bosa­ka. Te infor­ma­cje świad­czą jakoś o repre­zen­to­wa­nych przez wymie­nio­nych kan­dy­da­tów inte­re­sach i usta­wia­ją w tro­chę innym świe­tle opi­sa­ną w książ­ce kłót­nię mię­dzy nar­ra­to­rem i jego sio­strą. Paku­ła wyra­ża bowiem (z per­spek­ty­wy wybor­cy Trza­skow­skie­go) nie­zro­zu­mie­nie dla decy­zji krew­nej, aby gło­so­wać na Bosa­ka. W sce­nie dys­ku­sji z sio­strą kła­dzie szcze­gól­ny nacisk na pada­ją­ce z jej ust argu­men­ty reli­gij­ne i wyja­śnia jej decy­zje poli­tycz­ne kato­lic­kim fun­da­men­ta­li­zmem.

[9] D. Moscrop, The Cana­dian Sta­te Is Eutha­ni­zing Its Poor and Disa­bled, „Jaco­bin”, onli­ne: https://jacobin.com/2024/05/canada-euthanasia-poor-disabled-health-care [dostęp: 05.02.2024).

 

– literaturoznawczyni, krytyczka literacka, asystentka w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ.

więcej →

Powiązane teksty

11.08.2025

Wytrwać w przetrwaniu

Współczesność, która stawia opór i której stawia się odpór, szczęśliwie jest nie tylko doświadczeniem, lecz także przedmiotem narracji – widziana z boku, z pewnego dystansu, który rodzi się między rzeczywistością a tekstem o niej, wydaje się w znacznym stopniu zrozumiała i nieco bardziej znośna - o zjawisku zaniechania w kontekście współczesnych narracji pisze Klaudia Muca-Małek.