Co teraz, panie Bertoldzie?
Na początek wyznanie: piszę ten tekst jako osoba, która wzrusza się na wszystkim. Niesłychanie łatwo poddaję się triggerom emocjonalnym. Ostatnio popłakałam się na finałowym odcinku netflixowego show z młodymi raperami Nowe Rozdanie: Rhythm + Flow Polska i to chyba nie jest najbardziej ekstremalny przypadek mojej reakcji emocjonalnej na jakiś tekst kultury. Jestem idealną naiwną odbiorczynią większości narracyjnych socjotechnik – dlatego moja relacja z kategoriami emocji i empatii w krytyce jest tak trudna. Dacie mi do ręki romantasy? Będę podniecona. Dacie holopolo? Będę wzruszona. Dacie horror oparty na najbardziej utartych kliszach? Nie będę mogła spać przez trzy dni. Czy to znaczy, że te teksty są dobre? Niekoniecznie. Czy znaczy, że działają? O tak.
W przypadku gatunkowej fikcji krytyczne rozmontowanie tego, co tekst z nami robi, nie jest szczególnie trudne. To, że z wypiekami na twarzy przeczytałam Fourth Wing Rebecki Yarros, nie zmienia faktu, że widzę jak na dłoni naiwną wizję polityki, jaką autorka próbuje mi sprzedać w swojej powieści, a także to, jak dalece świat przedstawiony jest chwiejny w strukturze. Mam jednak z tyłu głowy fakt, że światotwórstwo dla Yarros jest głównie przedłużeniem i budowaniem kontekstu dla rozciągniętej fantazji erotycznej – i myślę sobie, że to jest w porządku. Dopóki naiwna wizja polityczna służy podnieceniu, a nie na odwrót (ktoś łowi nas na wędkę podniecenia, żeby nas przekonać do naiwnej wizji politycznej), to zasadniczo wszystko jest w porządku, pozostajemy w dość niewinnym kontekście. Fantazje rządzą się swoimi prawami i musimy to zaakceptować, żeby nie zwariować. Wrzucanie wszystkiego w dyskurs szkodliwości paraliżuje naszą radość ze swobodnej rozrywki. Jeśli więc ktoś powie mi, że Fourth Wing to dobra książka, nie będę z tą osobą wchodziła w krytycznoliteracki spór, dopóki będziemy rozmawiali wyłącznie o aspekcie erotycznym. Jeśli zmieni się to w dyskusję o polityce (jeśli znajdzie się choć jeden czytelnik, który pochłania Fourth Wing, żeby na tej podstawie przemyśleć sobie na przykład dyskurs antyuchodźczy) – boy, oh boy, wtedy ktoś będzie musiał mnie trzymać.
Zdaje się zresztą, że to, o czym opowiadam, nie jest anegdotą, ale ilustracją szerzej rozpoznanej zasady. Jednym z głosów w trwającej od 2018 roku (czyli od polskiego wydania Tatuażysty z Auschwitz Heather Morris) dyskusji o holokaustowym kiczu był ten zabrany przez Jana Borowicza, kulturoznawcę i psychoterapeutę, członka Zespołu Badań Pamięci o Zagładzie Instytutu Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W wywiadzie przeprowadzonym przez Wojciecha Szota[1] badacz zapytany o to, co najbardziej zaskoczyło go w tekstach przynależących do tak zwanego holopolo, odparł: „że jednak wzrusza. Nawet jak się nie chce, jak się wie, że to wszystko jest nastawione na to, by wycisnąć z nas łzę, to trudno uniknąć wzruszenia”.
Mimo tego, że książki z gatunku holopolo ewidentnie działają (czyli wywołują taką reakcję, jaką miały wywołać), krytyka nie miała raczej wątpliwości, jak je wartościować[2]. Tu bowiem sprawa była jasna: wywoływane przez te narracje wzruszenie zaciemnia prawdziwy obraz rzeczywistości. Holokaustowy kicz karmi się naszymi emocjami, żeby sprzedać nam naiwne bajki o tym, że dobro zawsze zwycięża. Przez popełnianie masy faktograficznych błędów autorzy tego nurtu zakłamują obraz historii i oddalają wszystkie najtrudniejsze pytania o Zagładę. A w takiej sytuacji emocjonalne oddziaływanie tekstu staje się problemem dla krytyki. Owszem, powieść wzrusza – ale właśnie dlatego jest niebezpieczna. W tym wzruszeniu przemyca nam bowiem wielce problematyczne wnioski etyczne i historyczne. A my, zapłakani, mamy opuszczoną gardę. Trudniej nam z tymi wnioskami dyskutować.
Jeśli ktoś zapyta, czy naprawdę różnica między naiwnym obrazem wojny i polityki z Fourth Wing a cukierkową wizją obozu koncentracyjnego z Tatuażysty z Auschwitz jest tak konstytutywna, jak ją przedstawiam – odpowiem, że tak. Chociaż w jednym i drugim przypadku obraz tak zwanej wielkiej historii jest jedynie tłem dla romansowej opowieści, to przyznanie tego jest intuicyjne i dopuszczalne wyłącznie w tym pierwszym przypadku. Oparcie fabuły na prawdziwym, doniosłym wydarzeniu historycznym automatycznie ustawia oczywiście sam ciężar, ale również ambicje tekstu. A gdy powieść nie potrafi podołać tym ambicjom, można (i należy) ją z tego rozliczać. Stąd cała dyskusja o holopolo.
Słowem: w przypadku emocji i współodczuwania w literaturze warto w pierwszej kolejności skupiać się na celu. Co dana książka próbuje powiedzieć o świecie? Dlaczego powstała? O co w niej chodzi? Dopiero odpowiedź na te pytania pozwala nam zastanowić się nad tym, czy to dobrze, czy źle, że oddziałuje na nas emocjonalnie lub pozostawia nas obojętnymi.
To oczywiście komplikuje pracę nad tekstem krytycznym i trudno z tych komplikacji się wyplątać. Nawet jeśli ma się do tego intelektualne podstawy. Bo prawda jest taka, że najchętniej zamknęłabym ten temat, odsyłając do Brechtowskiego wyobcowania. Zadekretowałabym: tekst nie powinien nas wzruszać – powinien nam nakazywać zdystansowanie się od własnego ładunku emocjonalnego. Powinien podzielić publiczność, antyempatycznie kazać jej się zastanowić nad strukturalnymi uwarunkowaniami tego, co tak łatwo domknąć za pomocą kataraktycznej łzy spływającej po policzku. Mam w sobie krytycznoliterackiego wilka, który chce się pod tym podpisać wszystkimi czterema kończynami – chce szkalować wzruszenie i odcinać się od niego twardym politycznym gestem. W końcu co nam po emocjonalnej reakcji na tekst, skoro „kiedy wyzyskiwacze się śmieją, wyzyskiwani płaczą”[3].
Jest jednak we mnie drugi wilk. Właśnie ten wilk potrafi się popłakać ze wzruszenia, gdy czyta Brechta. I co teraz, panie Bertoldzie? Co pan ze mną zrobi?
Przypadek pierwszy: jak to nie wzrusza, kiedy ma wzruszać?
Pisarze są ludźmi. A to istotna przeszkoda dla krytyki literackiej, której dla dobra interpretacji nie powinny zanadto interesować byty pozatekstowe. Tak więc pisarze, jak to z ludźmi bywa, różnie konceptualizują sobie swoje pisanie. Nie zawsze siadając przed pustym plikiem tekstowym, mają na względzie rozwój literatury. Czasem przez twórczość chcą sobie po prostu coś odbić. Czasem się nudzą. Czasem chcą się zabawić się formą i treścią. Niektórzy prawdopodobnie próbują sobie w procesie pisania coś przemyśleć, poukładać w głowie.
Te wewnętrzne motywacje w większości przypadków nie obchodzą czytelników ani krytyków. Zazwyczaj nie dociekam, czy mój ulubiony autor siadł do pisania swojego ostatniego utworu z potrzeby serca i rozumu, czy może w wyniku cynicznej kalkulacji, że wydanie książki w tym roku i przy takich, a nie innych składach jurorskich w kapitułach najważniejszych nagród literackich może mu się akurat opłacić. Jeśli napisał dobre, ciekawe, wartościowe dzieło, to nie interesuje mnie, o czym fantazjował, kiedy klepał w klawiaturę. Liczy się efekt końcowy.
Jako czytelnicy i komentatorzy sięgamy do motywacji zazwyczaj dopiero wtedy, gdy widzimy coś niepokojącego w samej książce. Gdy podejrzewamy, że te motywacje mogą nam uzasadnić (usprawiedliwić?) ostateczny efekt artystyczny. Wówczas dzieło zaczyna nam się jawić nie jako samodzielna całość, ale jako symptom stanu wewnętrznego autora. Jeśli ów autor jest debiutantem, to książkę-symptom zazwyczaj rozliczymy skrupulatnie z jej naiwności (przypadek Aleksandry Pakieły). Jeśli zaś autor jest uznanym pisarzem, do którego mamy zaufanie i którego warsztat cenimy – grunt okaże się być bardziej grząski. Zaczniemy wyrywać sobie włosy z głowy, pytając: Dlaczego? Dlaczego ktoś to wydał? Dlaczego w procesie redakcji, składania i publikacji nie znalazła się przy tym uznanym pisarzu bliska osoba, która położyłaby mu rękę na ramieniu i powiedziała: Kochany, czy jesteś pewien, że to dobry pomysł?
Żałujemy, że żadna uczynna dłoń nie wykonała tego dyskretnego gestu, ponieważ w efekcie mamy przed sobą złą książkę i domyślamy się, czego jest symptomem. A krytycy literaccy również są ludźmi. Co stanowi istotną przeszkodę dla krytyki literackiej, bo w tego rodzaju sytuacjach trzeba wybierać między byciem empatyczną osobą a trzymaniem się własnego krytycznoliterackiego etosu, z całym bagażem klauzuli sumienia implikującej szczerość. Ale jak to brzmi: napisać w tekście krytycznym, że wydana w 2013 roku książka Krzysztofa Jaworskiego Do szpiku kości jest porażająco zła? Jeśli ta książka to świadectwo i wynik przechodzenia leczenia onkologicznego, jeśli odbija cierpienie autora, jeśli pokazuje jego mierzenie się z tym, co niezmiernie trudne? Czy można potem spojrzeć w lustro bez wstydu? Jeśli zawodowo zajmiemy się rozliczaniem książki-symptomu-traumy z tego, że ma zbyt dociśnięte puenty, że nieudolnie próbuje się w niej zagłuszać patos suchymi żartami? Wreszcie: że nie mówi nam nic odkrywczego o tym cierpieniu? Że jej jedyną funkcją zdaje się ulżenie autorowi? I że my wszyscy, jako czytelnicy i jako krytycy, świadkujemy temu publicznemu procesowi arteterapeutycznemu? A może wcale nie chcielibyśmy tego robić, ale nie wiemy, jak na to wszystko zareagować? Bo ktoś nam tu założył – chcący czy niechcący, nieważne – emocjonalnego nelsona. Tkwimy w bezruchu i nie wiemy, co z tym zrobić. Przecież z cierpieniem się nie dyskutuje. Tym bardziej z cierpieniem, które autor w krępujący sposób próbuje przysłaniać się ironicznym dystansem. Jak dyskutować z czymś, co wydaje się nie tyle literaturą, ile raczej strategią przetrwania trudnego okresu?
Podobny problem stwarza ostatni tom poetycki Małgorzaty Lebdy Dunaj. Chyłe pola. To książka napisana przez autorkę z ogromnym doświadczeniem i porządnym warsztatem poetyckim, częściowo kontynuująca wątki z jej wcześniejszej twórczości. Mimo to jest w niej znacznie mniej kontroli literackiej, dużo więcej dosłowności – i to takiej, która przytłacza czytelnika. Ponieważ podczas lektury można się trochę zakłopotać. Ale do głowy znów przychodzą te same pytania. Czy to wypada – podobnie jak w przypadku książki Jaworskiego – być zakłopotaną opisem tak strasznych osobistych przeżyć jak utrata bliskich? Czy wolno wkładać je pod lupę i oceniać ich estetyczną udatność?
A jednak kiedy biorę do ręki tom poetycki, zakładam, że ma on być estetyczną całością. I nie zdołam selektywnie wyłączyć swojej świadomości estetycznej w trakcie lektury. Przecież widzę, jak na dłoni, że w Dunaju… to, w czym zwykle rozpoznaję środek stylistyczny, nagle jawi mi się jako psychologiczny mechanizm obronny. Każdy intertekst w tym tomie jest mocno dociążoną symbolicznie kalką odbijającą smutek żałoby – a ta kalkowość nie komentuje się w żaden sposób, nie zostaje stematyzowana czy użyta na potrzeby książki. Każde religijne nawiązanie ma w boleśnie oczywisty sposób podkreślić te stawki i tematy, które dużo subtelniej uchwycone zostały w poprzednich tomach autorki – a tu są dociśnięte, najprawdopodobniej ze względu na osobiste emocje, których emanacją są właśnie te poetyckie obrazy. Nie mogę przestać myśleć o Dunaju… jako o symptomie stanu poetki – i nie wydaje mi się, żeby problem tkwił we mnie. W końcu nawet Patryk Szaj – krytyk niezmiernie uważnie i entuzjastycznie towarzyszący kolejnym publikacjom Lebdy – artykułował wątpliwości w kontekście tego zbioru. Jak pisał na łamach „Dziennika Literackiego”:
Język tomu – surowy, ociosany, a w konsekwencji patetyczny – z jednej strony kojarzy się z wcześniejszymi dokonaniami poetyckimi Lebdy, z drugiej wydaje mi się nieco ryzykowny. W moim odczuciu podniosłość nie zawsze spełnia tu swą funkcję, czasem sytuuje się na granicy przesady, mam też wrażenie, że raz po raz paradoksalnie neutralizuje (zamiast uwypuklać) ciężar doświadczenia utraty[4].
To dyskretna uwaga komentatora bardzo pozytywnie nastawionego do tej twórczości. Jeśli więc nawet on zauważa, że tekst nie przekazuje emocji (chociaż da się wyczytać z niego taki zamiar), trudno nie dojść do wniosku, że na poziomie warsztatowym coś tu nie zadziałało. Że książka jest literacko niedociągnięta, przesadzona. Że za krótko odleżała w szufladzie[5].
Oczywiście mogę spróbować zagłuszyć w sobie złośliwą nieludzką krytyczkę, dla której literatura jest ważniejsza niż druga osoba (i na wzór personalistycznej krytyki stanąć jako czytelniczka-człowiek przed obliczem autorki-człowieka). Mogę cynicznie (i empatycznie zarazem – to się nie wyklucza, cynizm może przecież być powodowany empatią) zamknąć oczy na swoje estetyczne rozpoznania i postawić drugą osobę na pierwszym miejscu. Dojść do wniosku, że motywacje, które stoją za książką-symptomem są na tyle poważne, że należy zignorować symptomatyczność książki. Dać sobie spokój, iść naprzód, czekać na kolejną publikację autorki, trzymać za nią kciuki. Tyle że to również nie jest szczególnie fair. Zdaję sobie przecież sprawę (i pisałam o tym wyżej), że każdy autor ma zewnątrztekstowe motywacje. Każda książka może na poziomie przyczynowym wynikać z traumy czy trudnej sytuacji (nie tylko taka, która o traumie lub trudnej sytuacji opowiada). Zazwyczaj uznajemy te kwestie za nieistotne, ignorujemy je, rozliczamy wyłącznie efekt końcowy. Dlaczego więc mielibyśmy jedynie w tak oczywistych przypadkach dawać dojść do głosu autorskim motywacjom, pozwalać im wpłynąć na krytycznoliteracki proces? Czy nie powinniśmy tego robić za każdym razem?
Dopuszczanie tego rodzaju linii myślenia to prosta droga do sprowadzenia sztuki do porządku przyczyny i skutku, stanu i symptomu. A to właściwie jest równoznaczne z pożegnaniem się na zawsze z krytyką literacką, z możliwością dyskutowania o sztuce na poważnie, bez redukowania jej do specyficznej reakcji na dany stan osoby autorskiej. Słowem: gdybym zrezygnowała z głośnego mówienia, że Do szpiku kości czy Dunaj. Chyłe pola to nieudane warsztatowo książki, byłaby to z mojej strony cicha zgoda na śmierć krytyki literackiej[6].
Przypadek drugi: kiedy wzrusza i w tym właśnie tkwi problem
Teksty, w których coś nie zadziałało na poziomie warsztatowym (miały poruszyć, rozbawić, wstrząsnąć – a tego nie zrobiły), są w pewnym sensie mniejszym problemem. Opierają się na technicznych omsknięciach, które przecież zdarzają się nawet doświadczonym pisarzom (chociaż krytyka rzadziej im na to wskazuje niż w przypadku debiutantów, co po głębszym namyśle można uznać za postawienie sprawy na głowie). Te niedopracowane, pospieszne teksty mogą wprowadzać sporo zakłopotania w relację pisarz–czytelnik, ale fakt, że nie bronią się na poziomie literackim, stanowi jakieś zabezpieczenie przed groźbą ich długiego trwania. Trochę się o tych książkach pogada po premierze, trochę się wokół nich poskacze, ale z perspektywy 2025 roku nikt już nie pamięta o Do szpiku kości Jaworskiego i pewnie podobnie będzie z Dunajem… Lebdy w dwanaście lat po wydaniu. Wszyscy (z autorami włącznie) na tym zyskają, sprawa się przedawni.
Dużo większy problem sprawiają te dzieła, które są bezbłędnie rozegrane warsztatowo. Dużo trudniejsi do rozbrojenia są ci twórcy, którzy socjotechniki narracyjne opanowali do perfekcji i potrafią je zaprząc nawet do publicystycznej intymistyki. Przypadek tego rodzaju stanowi Mateusz Pakuła[7].
Jego wydany w 2021 roku debiut zatytułowany Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję odbił się szerokim echem w polu literackim. Ten „dziennik umierania”, jak głosił opis wydawcy, był eklektyczną w formie opowieścią o cierpieniu zarówno samego Pakuły, jak i całej jego rodziny (ze szczególnym skupieniem na rodzicach). Autor niesamowicie sprawnie oddał w nim bezradność wobec władczych instytucji medycznych (zwłaszcza w trakcie takich stanów wyjątkowych jak pandemia COVID-19). Prozatorski debiut Pakuły to porażająca opowieść o bólu, którego nie da się odsunąć, który frustruje i prowadzi na skraj wytrzymałości. Autor przy tym niesłychanie sprawnie korzysta z jusktapozycji. Zestawia sceny i refleksje tak, by wspólnie pracowały na przekazanie czytelnikowi skandalu mierzenia się ze śmiercią:
Stoimy w łazience, on próbuje się załatwić i nie może, już którąś dobę, i mówi:
– Mateusz, możesz przewinąć trochę?
– Słucham? Co? Co przewinąć?
– Możesz cofnąć trochę? Parę miesięcy do tyłu jakbyś cofnął…
– Chciałbyś, żebym cofnął czas, zanim zachorowałeś?
– Nie, nie, nie o to chodzi.
– Yhm.
– Ale jakbyś mógł troszeczkę, dosłownie parę miesięcy.
– Dobrze, tato, spróbuję.
– Postaraj się.
– Dobrze, tato, zrobię, co w mojej mocy.
Zamawiam online garnitur na pogrzeb.
W tej krótkiej scenie zawiera się wszystko: urojenia chorego, które świadczą zarówno o jego poważnym stanie, jak i o marzeniach o wyzwoleniu się z tego stanu; czułość syna, który musi na te nieracjonalne i równocześnie zrozumiałe prośby zareagować; moment bliskości, ale i deziluzji, która skutkuje materialnym, chłodnym przygotowywaniem się do tego, co nieuniknione. Pakuła kondensuje tę skomplikowaną sieć zależności w krótkim opisie i faktycznie dzięki redukcji osiąga zamierzony efekt – wychwytuje emocjonalną esencję sytuacji i transferuje ją na czytelnika.
Jak nie zabiłem swojego ojca… to książka skupiona na całym spektrum emocji. Obok tych czułościowych i wyciszonych eksponowane są w niej także te nieokiełznane i radykalne – przede wszystkim gniew. On także zdaje się niezwykle umiejętnie pokazany – trudno nie zarazić się złością, gdy czytamy o reprymendach ordynatora podnoszącego głos na kobietę, która desperacko próbuje się dowiedzieć, co dzieje się z jej umierającym mężem, zamkniętym na izolowanym z pandemicznych powodów oddziale. Albo frustracja, gdy ten gniew musi zostać stłumiony w obawie przed przyszłą zemstą medyków. Na tych emocjonalnych ładunkach zbudowana zostaje krytyka znormalizowanych mechanizmów upokarzania, która także artykułowana jest u Pakuły za pomocą jukstapozycji:
„Dział Medycyny Paliatywnej powstał w 2000 roku, zajmuje się chorymi w zaawansowanej fazie choroby nowotworowej. W praktyce klinicznej obejmuje wszechstronną opieką pacjentów niepoddających się leczeniu przyczynowemu. Ma na celu uśmierzenie dokuczliwych objawów, zaspokojenie potrzeb psychosocjalnych i duchowych chorego oraz wspieranie jego rodziny podczas choroby i po śmierci bliskiej osoby. Opieka paliatywna, która jest działaniem wielodyscyplinarnym, zespołowym i ciągłym, prowadzona jest przez lekarzy, pielęgniarki, psychologów, duchownych, terapeutów, wolontariuszy, pracowników socjalnych itp.”.
Lekarz, kierownik oddziału, nawet nie podnosi na nas wzroku, kiedy pytamy, czy możemy się czegoś dowiedzieć o pacjencie Marku Pakule.
– Nie.
Mamę zatyka.
Mnie zatyka.
– Proszę wyjść.
Pakuła doskonale obrazuje bezradność i strach, a równocześnie stara się pokazywać, jak trudna bywa miłość i jak łatwo zdobyć się na okrucieństwo w stosunku do najbliższych, gdy jest się zwyczajnie zmęczonym opieką nad nimi. Ponadto trzeba brać poprawkę na fakt, że autor przedstawia trudności pracy opiekuńczej z perspektywy osoby dość uprzywilejowanej – w całej tej opowieści nie ma słowa o wyzwaniach finansowych. Wypożyczenie łóżka rehabilitacyjnego, podnośnika i innego sprzętu medycznego, kupno leków, środków higienicznych, opłacenie pielęgniarki, konieczność godzenia etatowej pracy z opieką – wszystkie te kwestie pojawiają się w narracji w śladowych ilościach i nigdy nie stanowią problemu dla rodziny. To oczywiście dobrze, ale warto uwzględnić ewentualną reprezentatywność społeczną tego zmęczenia obowiązkami opiekuńczymi. Jeśli bowiem przytłoczenie sytuacją, którą przeżywa dobrze sytuowana rodzina, może aż tak rozdzierać serce, to trzeba wziąć pod uwagę, że spora część społeczeństwa polskiego (także ta, która głosowała w wyborach prezydenckich w 2020 roku nie tak, jak by sobie tego życzył autor[8]) przeżywa w tego rodzaju sytuacjach jeszcze większe trudności.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby stopniować ludzkie cierpienie. Zwracam uwagę na ten detal jednak dlatego, że mimo osobistego sedna książki Pakuła wyraźnie nie chce ograniczać się do intymistyki. Nie interesuje go zatrzymanie się na poziomie opowieści o przytłaczającym cierpieniu. Książką Jak nie zabiłem swojego ojca… próbuje bowiem temu cierpieniu nadać sens i użyć go jako argumentu w dyskusji publicznej. Pakuła chciałby, żeby jego autobiograficzny debiut był manifestem w obronie eutanazji. To zaskakująca strategia jak na autora, który kilkukrotnie w książce artykułuje ze złością postulat: „Fakty! Rozmawiajmy o faktach!”. Dzieje się tak, ponieważ mieszając manifest z intymistyką, sam zdaje się mylić fakty i argumenty z doświadczeniem i emocjami.
Opis cierpienia, skonstruowany niezmiernie dobrze, przekonująco i poruszająco, Pakuła wykorzystuje, żeby argumentować na rzecz konkretnych rozwiązań legislacyjnych. Używa intymistyki, aby uczynić z niej instrumentalne narzędzie w dyskusji o tym, jak powinno wyglądać prawo. Na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic oburzającego: mówimy przecież o debacie na temat legalności eutanazji, a więc takiej regulacji, która ma umożliwić zmniejszenie lub skrócenie cierpienia. Więc opowieść o indywidualnym bólu powinna być w niej brana pod uwagę, czy nie?
Odpowiedź brzmi: to skomplikowane. Albo inaczej: zanim odpowiemy sobie na to pytanie, powinniśmy się zastanowić, czy opowieść o indywidualnej depresji i żalu kobiety, która dokonała aborcji, powinna być dla nas argumentem antyaborcyjnym. Bo znajdziemy przypadki takiego autentycznego ludzkiego doświadczenia (na ile statystycznie istotne? to już argument z innego poziomu), a szantażowanie własnymi odczuciami działa w każdą stronę, empatia nie zna granic ideologicznych.
Nie chciałabym być zrozumiana źle: ten tekst krytyczny nie jest oświadczeniem światopoglądowym, nie jestem zadeklarowaną przeciwniczką eutanazji i nie zamierzam się kłócić z Pakułą w kwestii tego, jakie rozwiązania prawne uważa za sprawiedliwe. Nie mogę nie wytknąć mu jednak potwornej drogi na skróty i intelektualnego lenistwa, gdy lepi sobie wroga z „ględzących o wartościach” katolików i gdy przypisuje Kościołowi pełną odpowiedzialność za jednoznaczne w jego mniemaniu zło, jakim jest zakaz eutanazji w Polsce. Cała dyskusja nad legalizacją wspomaganego samobójstwa jest bardziej skomplikowana niż próbuje to przedstawić Pakuła. Wystarczy przyjrzeć się debacie na ten temat w obrębie brytyjskiej partii Labour albo poczytać głosy rewidujące[9] skutki rozszerzania prawa do eutanazji w Kanadzie. Autor Jak nie zabiłem swojego ojca… ignoruje wszystkie najtrudniejsze pytania towarzyszące problemom, o których z taką zażartością się wypowiada. Nie zastanawia się, jakie skutki społeczne w kraju, w którym świadczenie pielęgnacyjne przyznawane opiekunom osób niepełnosprawnych wynosi mniej niż trzy tysiące złotych, może przynieść legalizacja wspomaganego samobójstwa. Nie myśli o najbardziej wykluczonych ekonomicznie chorych, których taka furtka legislacyjna (na różne sposoby – w zależności od tego, jakie przypadki by dopuszczała) mogłaby postawić w sytuacji niepewnej w jeszcze większym stopniu i popchnąć do samobójstwa z bezsilności.
Pakuła nie myśli o tych wszystkim przypadkach, bo nie musi o nich myśleć – pisze wszak intymistykę, więc może skupić się na sobie, swoich emocjach, swojej rodzinie. I jest to strategia zupełnie zrozumiała, jeśli zamknie się w tych ograniczonych politycznie ambicjach. Ale kiedy autor postanawia przekształcić „dziennik umierania ojca” w „manifest o eutanazji” i nie próbuje wyjść ze swojego doświadczenia i swoich emocji w stronę tak opiewanych w książce faktów, to robi coś analogicznego do autorów książek z gatunku holopolo. Chwyta nas, czytelników, w sidła wzruszenia, żeby przemycić skandalicznie niepełną wizję świata i sprzedać ją jako uniwersalną prawdę. A my, zapłakani, mamy opuszczoną gardę. Trudniej nam mieć wobec tej wizji wątpliwości.
O szantaż emocjonalny najłatwiej się oskarża wówczas, gdy jest nieskuteczny. Wtedy po prostu najprościej go zauważyć. Rzuca nam się w oczy, oburza, łatwo poddaje etycznej ocenie. Dużo trudniej zdystansować się od czegoś, co faktycznie chwyciło nas za serce. Między innymi właśnie dlatego przywoływany wcześniej Brecht był tak sceptyczny wobec empatycznego wymiaru sztuki. Łza, która jednoczy publiczność w kataraktycznym doświadczeniu, zaciera jednocześnie społeczne antagonizmy. Ta słynna i wszechobecnie podkreślana polityczność sztuki nie polega na budowaniu „wspólnoty ponad podziałami” – polega na eksponowaniu przyczyn i mechanizmów podziałów, na odsyłaniu do struktur.
Czy to znaczy, że trzeba walczyć z własnym wzruszeniem, wyrzekać się go, wstydzić? Nie sądzę. Jako osoba, którą wzrusza wszystko, mam ten przywilej, że zawsze pozostaję podejrzliwa wobec swoich łez. To nie znaczy, że ich nie lubię – to znaczy, że im nie ufam. I jeśli czytelników niniejszego tekstu miałabym do czegoś zachęcić, to właśnie do tego. Żeby podawać w wątpliwość własne łzy.
[1] W. Szot, O co chodzi w książkach z „z Auschwitz” w tytule? Badacz: O to, żeby było miło, „Gazeta Wyborcza”, online: https://wyborcza.pl/7,75517,30537969,po-co-czytac-czornyja-odpowiada-kulturoznawca.html [dostęp: 14.02.2024].
[2] W moim przekonaniu najcenniejsze i najbardziej zniuansowane krytycznoliterackie głosy na ten temat napisała Paulina Małochleb. Odsyłam do artykułów Holocaust łapie za serce, „Przekrój”, online: https://przekroj.org/sztuka-opowiesci/holocaust-lapie-za-serce/ [dostęp 29.10.2018] i Jak pisać o Auschwitz? Od Holopolo do Holoporno, „Gazeta Wyborcza”, online: https://krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,29679143,od-holopolo-do-holoporno.html [dostęp: 22.04.2023].
[3] B. Brecht, Brecht on art & politics, red. T. Kuhn i S. Giles, tłum. L. Bradley, S. Giles, i T. Kuhn, Methuen, London 2003, s. 240–241; cyt. za: T. Cronan, Red aesthetics…, s. 116. Tłumaczenie z angielskiego moje.
[4] P. Szaj, Pieśni żałobne, pieśni pochwalne, „Dziennik Literacki”, online: https://dziennikliteracki.pl/piesni-zalobne-piesni-pochwalne/ [dostęp: 20.05.2025].
[5] Ciekawym kontrprzykładem jest tu tom Antoniny Tosiek żertwy – autorka powtarza na spotkaniach autorskich, że w wyniku technicznych problemów z komputerem i dyskiem w chmurze straciła całą pierwotną wersję zbioru. Było to – jak wspomina – trudne doświadczenie, ale bardzo potrzebne w całym twórczym procesie, ponieważ pierwsza wersja książki miała wymiar autoterapeutyczny i konfesyjny. Kiedy więc Tosiek siadała do ponownego napisania tomu, upływający czas pozwolił jej zdystansować się emocjonalnie od tematu (jakim jest opieka nad umierającą osobą). Dzięki temu mogła zająć się żertwami we właściwy dla obiektu literackiego sposób, czyszcząc tom z własnego rozedrgania emocjonalnego i desubiektywizując swoje doświadczenie w dziele artystycznym.
[6] Oczywiście można się z zaproponowanym przeze mnie wartościowaniem nie zgadzać, wejść ze mną w estetyczną dyskusję i wysunąć argumenty, dowodzące, że nie mam racji. I będzie to piękny przykład krytycznoliterackiego sporu, a nie zgody na jego zaniechanie. Nie wysuwam tu żadnych oskarżeń w stronę osób, które faktycznie uważają, że Do szpiku kości czy Dunaj. Chyłe pola to dobre książki. Odnoszę się raczej polemicznie do zaobserwowanej w kuluarach (i przede wszystkim w samej sobie) strategii milczenia w wyniku zakłopotania.
[7] W tym tekście skupiam się na debiucie Pakuły, ponieważ jest on dla mnie najwyrazistszym przykładem użycia problematycznych socjotechnik narracyjnych. Warto byłoby poświęcić czas na większy szkic, analizujący polityczne i emocjonalne stawki projektu Pakuły w całej jego okazałości – to jednak materiał na osobny artykuł.
[8] W Jak nie zabiłem swojego ojca… wielokrotnie powraca oburzony i pełen niezrozumienia głos narratora, skierowany w stronę wyborców Andrzeja Dudy. Tymczasem za CBOS: „Elektorat Andrzeja Dudy był (…) relatywnie słabo sytuowany (16% deklarowało miesięczne dochody na osobę w gospodarstwie domowym poniżej 1000 zł, a 30% − mieszczące się w granicach 1000−1499 zł; jedynie co dziesiąty miał do dyspozycji per capita co najmniej 3000 zł)”. Według tych samych badań wysokie dochody korelowały z głosowaniem na Rafała Trzaskowskiego i Krzysztofa Bosaka. Te informacje świadczą jakoś o reprezentowanych przez wymienionych kandydatów interesach i ustawiają w trochę innym świetle opisaną w książce kłótnię między narratorem i jego siostrą. Pakuła wyraża bowiem (z perspektywy wyborcy Trzaskowskiego) niezrozumienie dla decyzji krewnej, aby głosować na Bosaka. W scenie dyskusji z siostrą kładzie szczególny nacisk na padające z jej ust argumenty religijne i wyjaśnia jej decyzje polityczne katolickim fundamentalizmem.
[9] D. Moscrop, The Canadian State Is Euthanizing Its Poor and Disabled, „Jacobin”, online: https://jacobin.com/2024/05/canada-euthanasia-poor-disabled-health-care [dostęp: 05.02.2024).