Roman Honet: Jan Potkański w omówieniu Żaren doszukuje się pokrewieństw twojej poezji, dodam, że nie chodzi mu wyłącznie o tę książkę, z wierszami Różewicza i z utworami autorów Nowej Fali. Niewykluczone, że najmocniejszy nacisk położył na nawiązania do twórczości Czesława Miłosza, choć nie omieszkał wspomnieć o Witoldzie Wirpszy i Tymoteuszu Karpowiczu, cytuję: „poetyka lingwistyczna i szerzej awangardowa niewątpliwie współtworzy styl poety, choć w nierównym stopniu naznacza poszczególne wiersze i tomy”. Co sądzisz o krytycznoliterackich peregrynacjach i skojarzeniach tego rodzaju? Jakie dawniejsze tradycje polskiej poezji są dla ciebie wyjątkowo żywotne i frapujące? Albo: szczególnie odpychające czy obojętne?
Przemysław Suchanecki: Nie ukrywam, że odnalezienie w moich wierszach tropów miłoszowskich, czy różewiczowskich mnie zaskoczyło, ale nie odepchnęło. Właściwie to się ucieszyłem, ponieważ już od dawna ciągnie mnie do Miłosza, szczególnie właśnie tego „środkowego”, czyli Miłosza z tomów Król Popiel…, Gucio Zaczarowany, czy Gdzie wschodzi słońce…, o którym wspomina Potkański. Mam wrażenie, że właśnie tam jego zdolność do przenoszenia maksymalnej gęstości znaczeniowo-skojarzeniowej przy dość nieskomplikowanej składni sięgnęła zenitu. Gdy na nowo wracam do wierszy Miłosza z tamtego okresu, to za każdym razem właśnie jest to powrót „na nowo” – mam wrażenie jakbym czytał je po raz pierwszy. Bardziej problematyczne, to znaczy trudniej przechodzące przez gardło, jest dla mnie pokrewieństwo z Różewiczem, ponieważ o ile uwielbiam jego poemat Non-Stop Show, tomy Niepokój i Czerwona rękawiczka, o tyle nie czuję specjalnie, żebym coś od Różewicza brał, jakoś często o nim myślał ani namiętnie do niego wracał. Jeśli już, to tego rodzaju koncentracja myśli byłaby frazą różewiczo-podobną, zapośredniczoną u innych poetów, na przykład Herberta, w którym lata temu się zaczytywałem, czy choćby późniejszych tomów Marcina Sendeckiego, tu wymienię jego rewelacyjny Przedmiar robót. Wirpsza i Karpowicz, ich dziwne zdania i poetycko-surrealno-filozoficzne wywody to aspekty, które grzeją mnie już od lat i faktycznie wpływają na pewne elementy mojej twórczości, nawet przez dosłowne wspomnienie, tu i tam. Ogólnie rzecz biorąc, skojarzenia i peregrynacje tego rodzaju odbieram z radością. A co do ożywczych tradycji w kontekście Żaren, myślę, że nie od parady byłoby przywołanie tu Paula Celana, ponieważ to właśnie w jego wierszach – w tłumaczeniu Andrzeja Lama – zaczytywałem się, gdy przygotowywałem materiał do tej książki. Wiersz Polecenia planet pierwotnie nosił tytuł Celan, ale uznałem to za cokolwiek pretensjonalne [śmiech]. Oprócz tego wszelkiego gatunku i imienia „słoweńszczyzna”: Sływyński w tłumaczeniu Zadury ze zbioru Ruchomy ogień, wczesny Żadan ze zbioru Historia kultury początku stulecia – tu również Zadura w roli tłumacza, w ogóle poezja ukraińska w tłumaczeniu Zadury. Chlebnikow też pojawia się na horyzoncie. Więc, niestety, ale Żarna są najmniej „polską” książką, jeśli chodzi o wpływy, spośród tych, które napisałem. Albo przyszły do mnie te polskie wpływy z zamierzchłych lekturowych czasów i tego nie zauważyłem. Wtedy faktycznie byłyby to najbardziej potoczyste momenty Miłosza i Sosnowskiego. Bargielska, w której zaczytywałem się przy okazji Łucznika, Roman Honet, Jacek Podsiadło z lat 90. ubiegłego wieku, najbardziej strzeliste epifanie Miłosza Biedrzyckiego i Roberta Rybickiego, Krynicki, Przyboś, Peiper, Czuchnowski. Jest tego sporo, z biegiem czasu zapewne będą miały miejsce lekturowe powroty do klasyków, a wraz z tymi powrotami z pewnością nowe i żywe tradycje.
Z biegiem czasu umrzemy [śmiech]. Szybko położyłeś znak równości między tym, co w literaturze jest nowe i żywe. Dokąd mogą prowadzić, jak sam powiedziałeś, „nowe tradycje”? Lubię wracać do tego pytania, ponieważ mnie frapuje, drąży mnie, więc je rozwinę: czy te „nowe tradycje” mogą prowadzić do „lepiej” czy choćby „inaczej” w wierszu, w poezji, czy wyłącznie wiodą do „nowości”? Nawet jeśli ta „nowość” od samego początku jest martwa – jako chybiony gest, nieudany eksperyment? Jako zapatrzenie w siebie?
Przede wszystkim chodziłoby chyba o nowe spojrzenie na coś, co już zdawałoby się znamy. Na pewno jest ci znany stan umysłu, kiedy masz w głowie nazwisko jakiegoś klasycznego autora, którego kiedyś czytałeś, na przykład w szkole, z przymusu, masz z nim jakieś skojarzenia, ale jeśli twoja ciekawość przełamie zasłonę tych skojarzeń i faktycznie sięgnie na nowo po dokonania tego twórcy z przeszłości, nagle może się okazać, że ta, zdawałoby się, zakurzona literatura mówi do ciebie pięknym, świeżym językiem, przemawia do jakiejś części ciebie, która dawniej nie była tak wykształcona jak w chwili powrotu. Mam tak ostatnio z Mickiewiczem, podobnie około rok temu z Nad Niemnem – uważam, że w przypadku tego ostatniego problemem nie są słynne opisy przyrody, zresztą piękne, lecz nudna fabuła! [śmiech] A jeśli chodzi o przełożenie na późniejsze pisanie? Dla mnie to również jest jeszcze trochę tajemnicza kwestia. Rzeczywiście, tak rozumiane ponawianie kontaktów z tradycjami może odmieniać coś w języku twórczości, ale to jest proces równoległy do tej rozmowy z jakąś ukształtowaną przez czas i doświadczenia częścią ciebie, o której mówiłem przed chwilą. Mówiąc prościej: musi zachodzić rozwój wewnętrzny autora – więc z założenia również czytelnika – aby te tradycje zdołały zarówno do niego mówić, jak i wpływać widocznie na to, co tworzy. Tego rodzaju rozwój, mam wrażenie i nadzieję, zachodzi dość dynamicznie w moim przypadku, dlatego może tyle w ostatnich latach napisałem [śmiech].
Jawa, mam na myśli rzeczywistość, jest na tyle „wszystkim”, że zazwyczaj nie przydzielano jej osobnego boga. W przeciwieństwie do snu czy bezsenności. Co jest dla ciebie, albo co mogłoby być, „bogiem osobnym” opisywanej przez ciebie rzeczywistości? A może „bogami”? Czy „radość, która jest pustką”? Albo wychodzenie „z kręgu zbędnego już światła”? Czy może ten „nikły punkcik, co żarzy się zapisem w nerwach skóry, / w rozluźnionych mięśniach i wewnętrznym uchu”?
Na boskość, jeśli w ogóle miałbym próbować ją jakoś ujmować, faktycznie patrzę jak na coś rozkawałkowanego. To jest coś, do czego mamy dostęp zaledwie przez chwilę i zaraz znika. Na szczęście poezja może polegać także na zbieraniu takich mgnień, epifanii i gromadzeniu ich w swoistych katalogach – często to robię i sprawia mi to ogromną przyjemność. A może boskość to jest ten moment, gdy wydarzy się coś pięknego i odbiorca tego piękna może przez chwilę odetchnąć trochę głębiej? Nie wiem, w każdym razie nie lubię boskości wszechogarniającej, ponieważ z obecnością tego rodzaju czuję się niewygodnie. Jestem w tej mierze zdecydowanie politeistą, który wychodzi do swoich bogów, kiedy mu się podoba i rozmawia z nimi w ciszy.
Oprócz mowy, nawet jeśli miałaby służyć rozmowie w ciszy, w twoich utworach często pojawia się zmysł wzroku. Wiersz Czekaj spointowałeś: „Dlatego użyli ognia / i coś ze mnie wleciało każdemu do oczu.”, w wierszu Przedsionek pojawia się motyw pielęgnacji oczu, odrębny utwór nosi tytuł Oczy naszych sióstr – mógłbym wyliczać dłużej, ale żeby nie wyręczać czytelników, poprzestanę na cytacie z utworu Produkty nieba: „Dzisiaj jest taki dzień, że widzę przez te oczy – / obawiam się, że składamy się wyłącznie z nich.”. Ludzkie oczy umożliwiają widzenie wyłącznie małego fragmentu widma elektromagnetycznego. Światło widzialne to niewielka szczelina w szerokim ciemnym widmie, które rozciąga się od najkrótszych fal promieniowania gamma po długie fale radiowe. Jak to więc jest „składać się wyłącznie z oczu”? Jak wówczas się patrzy i co można zobaczyć?
Rzeczywiście, wyobraźnia, obraz czy serie przelatujących wizji to skojarzenia często nasuwające się po lekturze moich wierszy. Już kilka osób mówiło mi o tym właśnie w ten sposób. Myślę, że to „przewzrokowanie”, nadmierne skupienie się akurat na tym zmyśle spośród wszystkich pozostałych, których obecność próbuję opiewać, wynika z jakiejś kontrolującej neurozy. Tej neurozy wymuszającej ciągłą czujność wobec nadchodzącego niebezpieczeństwa. Ciężko wyłączyć ten mechanizm. Jednocześnie w otaczającym świecie jest tyle piękna – z wiekiem doceniam je coraz głębiej – że chce się w kółko je chłonąć, niczego nie zgubić. Więc zbieram te wizualne wspomnienia, one we mnie prędzej czy później coś zapalają – i wówczas powstają teksty. Niezmiernie przyjemny jest moment, gdy znajdujesz satysfakcjonujące słowa do opisu obrazu, który ci się przydarzył. Ale wróżę sobie, że pełną dojrzałość osiągnę w momencie, gdy fokus przeniesie się na słuch i dotyk.
Wspomniany przez ciebie Zadura w jednym z wywiadów powiedział, że zaczął pisać poezję, ponieważ zdecydował czy zaledwie pomyślał, nie pamiętam, to było tak dawno, że do niewielu przyjemności w życiu warto dodać przyjemność pisania wierszy. Na czym więc według ciebie polega poezja? Albo wobec czego może polec, w takim sensie, że się kładzie, że nie nadąża? Obecnie, w czasie gargantuicznego rozwoju technologii, które zapewne mają z nią niewiele wspólnego?
Myślę, że tutaj również wyznawałbym zasadę przyjemności. Pisząc na różnym poziomie już od kilkunastu lat, samemu ukułem taką teorię, że zanim w ogóle zechce się myśleć o pokazaniu komukolwiek swoich dokonań twórczych, najpierw trzeba sobie wyrobić solidne poczucie frajdy z samego procesu tworzenia, obrabiania już utworzonego i tak dalej. Jeśli to nie sprawia przyjemności tworzącemu, wówczas odbiorca także nie będzie miał frajdy z czytania – dla mnie jest to oczywiste. Wszelkie gadanie o „twórczych mękach”, „wykuwaniu się w trudach” to po prostu emanacje autora biczującego się własnym srogim osądem i wykręconym poza skalę autokrytycyzmem. Pisanie powinno być przyjemnym procesem. Jeśli zaś chodzi o „nadążanie”, to w moim przekonaniu poezja absolutnie nie musi biec czy lecieć w tym samym tempie co świat, a już na pewno nie w tym samym co technologia. Ponieważ poezja jest właśnie po to, żeby dać nam wytchnienie od tego pędu. I jeśli już koniecznie trzeba pędzić, to najwyżej po to, żeby chłodny powiew tego rozpędu owionął nam twarze w upalny dzień.
Zejdźmy więc na ziemię i załóżmy, że świat nie jest rezultatem ani przypadku, ani intencji, lecz właśnie wspomnianą rzeczywistością – tak samo jak ten chłodny powiew, ten upalny dzień, ale także ubóstwo, wojny, choroby, szpitale, więzienia – i tak dalej. Jest taki dlatego, że taka jest jego natura i tak jest mu dobrze. Ale czasem ta natura świata może być nieznośna. Jakie jej elementy są dla ciebie nieznośne w największym stopniu? Czy to „kryzys i bogactwo” z wiersza Wszystkie proste drogi, czy może wspomniana w utworze Wejdź choroba, której nazwa „to pierwsze słowo, które widzisz w głowie / gdy rodzisz się bez wzroku i masz tylko język / na swoje pocieszenie i na kierownictwo”?
Nieznośne dla mnie, jak nietrudno się domyślić, jest wszystko to, co przyszło na świat za sprawą ludzi: wszelka niesprawiedliwość, ignorancja, nadmierna stałość poglądów i nawyków przechodząca w toksyczne skostnienie. Podobnie jest z poczuciem wielkiej misji, której każdy człowiek ma podporządkować się za cenę przynależności. Próby osiągania deklaratywnie wysokich celów niskimi środkami. Właśnie to ostatnie łączy się zarówno ze skostnieniem, jak i ignorancją, a najczęściej przechodzi także w czynienie niesprawiedliwości. Szczególnie gdy owe „wysokie cele” osiągane są przy jednoczesnym okazywaniu pogardy i wyższości ludziom z bliższego czy dalszego otoczenia.
Owszem, skostnienie może być toksyczne, tak w największym skrócie, a równocześnie w rozsądnym, jeśli można to tak rozumieć, przedłużeniu twoich słów i myśli. Tak w życiu, jak w literaturze. W zachowaniach, w utworach literackich, w codziennym postępowaniu. Ale stetryczałe może być również szaleństwo. Tak jak malarstwo bizantyjskie – dla mnie to właśnie jest skostniałe szaleństwo. Nie każdy pacjent oddziału psychiatrycznego jest Napoleonem, wielu ludzi jest tam – po prostu. Wylądowali. W skostnieniu. W zaniebyciu. Poza innymi ludźmi. Poza życiem. „Bunt nie przemija, / Bunt się ustatecznia”, zapisał Grochowiak. Zapytam więc, czy wolałbyś skostnieć w szaleństwie, czy ustatecznić się w toksyczności, co wybrałbyś i dlaczego?
Nie wiem, dlaczego miałbym wybierać, skoro oba bieguny tej alternatywy zawierają skostnienie i stateczność, jest to właściwe to samo. Z deszczu pod rynnę, Scylla i Charybda i tak dalej. Wolałbym nie skostnieć w żadnym szaleństwie, lecz raczej elastycznie surfować między szaleństwem a spokojem ducha. A ustatecznienie w toksyczności postrzegam jako sytuację czy moment tego rodzaju, gdy moje musi być na wierzchu tak intensywnie i uparcie, że nie widzę już racji ani uczuć drugiego człowieka: wygląda mi to na dość upiorny stan. Jeśli kiedykolwiek ktoś zarejestruje w moim postępowaniu coś podobnego, proszę na mnie nakrzyczeć [śmiech]. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że nigdy tak się nie zachowywałem ani nie zachowam. Czas pokaże. Natomiast na wszelkie wątpliwości w kwestii tego, czego przejawem jest albo może być określone zachowanie czy wypowiedziane zdanie, pomaga cisza, wycofanie, medytacja. Dopóki trwa aktywność i eksperyment, dopóty trwają wątpliwości. I nigdy nie wiadomo do końca, kiedy ani jaki aspekt osobowości się ustateczni albo skostnieje, o ile świat z mocą na to nie odpowie.
Nawet jeśli ów świat i ta jego moc to elementy wszechświata niezbyt stabilnego, lecz przeciwnie, przypominającego chaotyczne uniwersum z wiersza Księżyc, czyli „Wszechświat rozbujany, posiekany zdrój”?
Hm, to chyba jest już refleksja, która przychodzi z coraz większą siłą po życiu w dużej mierze już przeżytym. Potrzeba czasu i doświadczenia, aby zrozumieć i w pełni zaakceptować, że chaos jest niemal wszędzie, zmiana dzieje się cały czas. Zarówno w środku, jak i na zewnątrz. As above, so below. Ale bez zderzeń z mocą świata – rozumianego jako zewnętrzność, informacje, inni ludzie – nie byłoby dynamicznej ewolucji, jakkolwiek głęboko bywa ona bolesna.
Jak próbujesz przerobić przywołane wcześniej elementy – zarówno w poezji, jak i w życiu – na bardziej znośne? Czy w ogóle próbujesz? Mówię o tej „przeróbce” jako o pewnego rodzaju przebudzeniu do rzeczywistości, tak, aby to, co utrwalasz na piśmie, nie było wyłącznie grą wyobraźni, być może chorobliwej, a z pewnością właściwej młodzieńczemu marzycielstwu. Zresztą w jednym z krótkich wierszy bez tytułu zapisałeś: „Nie leżałbym tutaj, / gdyby nie przebudzenia przodków, / ich podróże, / ich równe mycie rąk”. Dla mnie to nie marzycielstwo, ale dotkliwy bagaż, pewnego rodzaju myśl, intelektualnie trzeźwa, trafna i głęboka. Może dlatego tak trudno z nią żyć?
Gdy myślę o tym czterowersie i próbuję sobie przypomnieć, co wtedy czułem, to chyba jednak chodziło mi o wdzięczność za to, że żyję i że pewna sekwencja wydarzeń doprowadziła do tego, że tu jestem. W końcu gdyby któryś z moich przodków nie dotykał swojego potomka czystymi rękami, to mogłoby mnie nie być z powodów czysto biologicznych. Można to uznać za dotkliwy bagaż, a można za obfity dar. Staram się jednak, żeby moje pisanie wciąż było, jak kiedyś pięknie ujął to mój kolega Marcin Świątkowski, „z zachwytu”. A „uznośnienie” drażniących, nieznośnych elementów? Staram się trzymać z daleka od ludzi, którzy trochę zbyt głośno próbują nakłonić mnie do swoich racji. Zwracam się także w stronę przyrody, aby „doładować baterie” przed kolejnymi perypetiami ze światem społecznym. Jeśli zaś chodzi o pozytywne działania, staram się otaczać ludźmi życzliwymi, nie tylko wobec mnie, i oczekiwać od nich tyle, ile trzeba. I robić wszystko, co potrafię, aby nie przymnażać cierpienia ani im, ani samemu sobie.
Dla mnie brzmi to trochę jak przyznanie się do mizantropii, a trochę tak, jak myśl sformułowana być może na wzór cyników, zwłaszcza Antystenes pasowałby tutaj, że musiałeś uformować świat na swój własny obraz, który nie jest obrazem pięknym, ale wyłącznie do niego przywykłeś.
Mizantropia? Nie wydaje mi się. Myślę, że raczej przejawiam, albo przynajmniej chciałbym przejawiać pewnego rodzaju realizm. Albo efekt samopoznania? Po prostu wiem, że świat społeczny jest dla mnie na dłuższą metę wyczerpujący. Ale raczej kocham ludzi, przynajmniej tych, którzy są mi bliscy. Albo lubię. Albo jakoś tam się do nich uśmiecham z daleka. Wiem, że bez nich nie byłbym tym, kim jestem, nawet jeśli po pewnym czasie mnie męczą. A jeśli krzywię się na ludzi w ogólności, równocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że wynika to z mojego wewnętrznego stanu. Jeśli zaś mowa o formowaniu świata, ono jednak jest jakoś potrzebne, żeby w nim przetrwać. Przecież zwierzęta leśne ryją sobie nory i drążą dziuple, a tropikalne ryby chowają się w skalnych zagłębieniach morskiego dna. Nie widzę w tym nic szczególnie smutnego ani nadmiernie radosnego. Myślę, że jest to po prostu piękne.
Czy wspomniane przedtem przebudzenie do rzeczywistości to według ciebie tragiczny moment? Może ściślej: dla ciebie. Wspomnę o Nocy ciemnej św. Jana od Krzyża, wiele razy próbowałem przeczytać tę książkę, zresztą niezmiernie skromną, ale nie zrozumiałem wiele oprócz tego, że człowiek w pewnym wieku, przeważnie średnim – oczywiście jeśli traktuje poważnie swoją wiarę – doświadcza tej ciemnej nocy, ona trwa nawet kilka lat – następnie zaś wychodzi z niej oczyszczony duchowo. Może więc zostaje wyprowadzony przez Boga? Niemniej nie jestem człowiekiem wiary, więc może dlatego to przesłanie w moim przypadku okazało się raczej chybione. Jak więc postrzegasz to przebudzenie do rzeczywistości? W jaki sposób „nadążasz za czasem”?
Hah, dobrze, że przywołujesz akurat św. Jana od Krzyża! Trzeba ci wiedzieć, że swego czasu, po maturze, na jakieś trzy lata zostałem katolikiem, bierzmowałem się z własnej woli i tak dalej. Chyba jedynie po to, aby zbuntować się przeciw wierze rodziców, ponieważ za młodu oboje byli praktykującymi buddystami [śmiech]. Ale podchodziłem do tego na tyle poważnie i wnikliwie, że z wielką uwagą czytałem mistyków, i to był pierwszy okres w moim życiu, gdy rzeczywiście zaglądałem w głąb siebie i odnajdywałem gąszcze własnej neurozy [śmiech]. Dobrze wspominam tamten czas, dobrze wspominam wertowanie i zgłębianie niektórych ustępów, także z Nocy ciemnej. Również nie przeczytałem jej do końca – zresztą nie uważam, żeby każdą książkę trzeba było czytać do końca, aby móc uznać ją za ukochaną. A co do sedna pytania, to myślę, że przeżyłem w ostatnich latach kilka „ciemnych nocy”: jedną z nich na pewno był początek pandemii, także z tego powodu, że zaraz przed jej rozprzestrzenieniem się w Polsce zmarł mój pies. Siedziałem wtedy przez cztery miesiące w Szczecinie, w dziwnej żałobie pomieszanej z paranoją. Spakowałem się zaledwie na kilka dni, ponieważ przyjechałem tylko pożegnać psa, nie przeczuwając, że za chwilę zamknie się cały świat. Ten czas zaowocował wierszami, które znalazły się w O. Kolejnym czasem tego rodzaju był moment pisania Łucznika, gdy uczęszczałem na terapię grupową na oddziale dziennym Zakładu Psychoterapii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Była to bardzo dziwna, gęsta sytuacja, owocna, ale wyzwalająca również tyle dziwnych mocy, że w pewnym momencie skumulowały się i wówczas poczułem kompulsję gromadzenia obrazów, słów i opowiadania historii. Tak więc tutaj ta „noc” była cokolwiek jaśniejsza. Mógłbym wymienić jeszcze kilka podobnych momentów, ale podsumowując: to chyba poezja jest tym, co pozwala mi zdać relację z tego, jak dziwnymi momentami są wspomniane „przebudzenia do rzeczywistości”. Momentami, gdy objawia ci się dualność, sprzeczność tego świata, albo wręcz jego multibiegunowość.
Jeśli pozwolisz, wróćmy do „kochanych książek”. Które książki kochasz tak gorąco, że ich nie przeczytałeś – z całą świadomością tego, że wolałbyś nie, że raczej nie, że nie teraz? Sam myślę o Dziełach zebranych Conrada, o tym, że nie przeczytam, wiem o tym, zapewne nie wystarczy czasu. Drugi przykład to te wiersze Lechonia i Tuwima, których nauczyłem się na pamięć, czasem recytuję je sobie na głos albo w myślach, ale boję się sięgania po książki w obawie, że źle je zapamiętałem. Więc: jakie? I dlaczego?
Ostatnio mam tak z Isaakiem Bashevisem Singerem – to nazwisko częściej zaczęło się pojawiać wokół mnie i ogarnęło mnie przeczucie, że muszę przeczytać jego książki, a gdy to zrobię, dostanę w darze coś niejasnego, ale drogiego. Podobnie mam ze Złym i Dziennikiem 1954 Tyrmanda – obie książki mam na półce i czekają na odpowiedni moment, ponieważ po lekturze fragmentów wiem, że to będą petardy. Jeszcze Czerwona księga Junga. Człowiek, który śpi Pereca. Nieprzeczytane albo przeczytane dawno temu powieści Flauberta, do których muszę wrócić. To ciekawa kwestia, ale nie jest ona jakąś moją ogromną fiksacją. Jak zdążę, to zdążę.
W utworze Za czasem zapisałeś: „jestem Wicked Game – najbardziej coverowanym, remiksowanym, obrzyganym kawałkiem tego wieku”. O, jak na to czekałem! Denis Diderot napisał, że każdy wiek rodzi swoją ideę i zadaniem pisarzy, a więc także poetów, jest jej sformułowanie. Niewykluczone, że do tej myśli odwoływał się Sándor Márai, gdy w swoim Dzienniku kreślił: „Ideą XIX wieku była wolność. Ideą XX wieku jest emerytura”. Moim zdaniem ideą XXI wieku mogłoby być żebractwo. A ty, jak uważasz?
Może ideą przewodnią w naszym stuleciu mógłby być właśnie remiks? Coverujemy, remiksujemy i przerabiamy na potęgę, i chyba robimy to w bezczelniejszy sposób niż kiedykolwiek wcześniej, szczególnie w muzyce. Ale nie chodzi mi tu o starcze gderanie, raczej o coś, co mnie nieodmiennie fascynuje i zdumiewa, gdy stykam się – najczęściej przypadkiem – z pewnymi zjawiskami kulturowymi. Świat, jaki sobie wytwarzam intencjonalnie, z pomocą pieczołowicie dobieranych wytworów kultury, to świat raczej podziemny, ale nie tylko taki. Może po prostu jakoś tajemniczy. Albo pozwalający mi wypłynąć na głębsze wody jaźni. Jeśli chodzi o Wicked Game, po prostu nadpisałem tę linijkę, jedząc obiad w jakiejś meksykańskiej knajpce w Londynie. Akurat zagrano ten kawałek i nagle uświadomiłem sobie, ile w ostatnich latach słyszałem wersji tej melodii – wówczas poczułem pewne zniechęcenie, zmęczenie kulturą popularną. Ale wracając do poprzednich zdań: niesamowite w naszym stuleciu jest to, że chyba jak żaden poprzedni daje nam okazję do zamknięcia się w „swoim świecie” – na dobre i na złe. Możemy czytać tylko te książki, które lubimy, słuchać tylko tej muzyki, którą już lubimy, przyswajać tylko te informacje, które algorytm już nam podsunął jako te, które będziemy chcieli przyswoić w przyszłości. Czyli, być może, ideą przewodnią dwudziestego pierwszego wieku byłaby komora echa?
A może – skoro „Minął już czas latającej śmierci” i skoro „zanurzyłem się w nowiu i z dna wziąłem całą wiedzę”, jak zapisałeś w wierszu Nów – raczej ironia? Zastanawiam się, na ile byłaby zwrócona w stronę komizmu literatury pikarejskiej, a na ile podszyta cynizmem i nihilizmem, akurat właśnie tej literaturze w pewnej mierze i tak nieobcej?
Nie wiem, czy właśnie dziewiętnasty wiek nie był bardziej odważnie i naiwnie ironiczny, może nawet prześmiewczy. Na myśl przychodzi mi Nietzsche i jego krótkie tekściki ze Zmierzchu bożyszcz – obrazoburcze, ale równocześnie podszyte pewną beztroską naiwnością i lekkim humorem. Tak przynajmniej zapamiętałem wrażenie z dawnej lektury. W każdym razie tego rodzaju ironia byłaby dzisiaj nieadekwatna, najpewniej odebrana jako trącąca myszką. Być może to, co jest teraz, to właśnie ironia wynikająca ze świadomości, że wszystko już było i zostało nam tylko przerabianie? Podchodzę jednak podejrzliwie do tego typu wizji, ponieważ, jak wiadomo, najstarsza babilońska gliniana tabliczka mówi, że młodzież schodzi na psy i że kiedyś było lepiej.
Jeżeli chcemy dowiedzieć się czegoś o pisarzu, odpowiedzi należy szukać nie w jego życiu, lecz w jego dziełach. Prawdziwym życiem pisarza jest jego dzieło, cała reszta to co najwyżej opakowanie. Tak twierdził Benedetto Croce, który najwyraźniej nie miał najlepszego zdania o biografiach pisarzy. Dość autorytatywne stwierdzenie, choć niepozbawione pewnego intelektualnego – a równocześnie urokliwego – wyzwania, może nawet pewnej prawdy. Jak sądzisz?
Przez szereg lat wychodziłem z odwrotnego założenia. Jeśli choć trochę spodobało mi się dzieło danego autora, musiałem się dowiedzieć wszystkiego o jego życiu, aby ów obraz się niejako dopełnił. Ten nawyk pozostał mi do dzisiaj, choć sam ogląd dualizmu autor–dzieło raczej się wypośrodkował. To znaczy, że dostrzegam więcej wartej uwagi opowieści o autorze w samym dziele, lepiej przychodzi smakowanie mi tej opowieści wraz z biegiem lat i stopniowym ukazywaniem się pełniejszego spektrum mojej własnej opowieści. Wydaje mi się, że wcześniej potrzebowałem paliwa, inspiracji do tworzenia mojego własnego życia, dlatego tyle czasu spędzałem w biografiach zamiast w dziele.
Czy teraz żal ci tego czasu? A może się przydał?
Absolutnie się przydał. Zgłębianie tych biografii pokazało mi, że nawet największy życiowy nieporządek można po latach pokazać jako racjonalną, biegnącą po pewnej linii historię [śmiech]. A i we mnie coś się przecież w tych dniach, miesiącach i latach działo, raz bardziej poukładanie, częściej kapryśnie, a z tych kapryśnych kolei losu nie raz coś wykwitało. Więc po pewnym czasie, gdy zobaczyłem już większy zakres tej swojej historii, stwierdziłem, że jest to los współdzielony, i nie muszę się czuć gorszy od kogokolwiek innego, kto coś „osiągnął” czy „został zapamiętany przez potomnych”. To wszystko jeden ludzki kocioł chaosu.
Ten ludzki kocioł chaosu, jak powiedziałeś, czasem pojawia się w twojej poezji. Widzę w niej pewną figurę, dość drapieżną – to oni. „Oni wyjedzą z nas całą pustkę, która pozostała nam, aby czuć”, zapisałeś w wierszu Patrzę na litery – i dalej: oni „Drylują społeczne złoża na platformach wiszących tuż nad naszym pierwszym słowem o zmroku / piją nasze soki”, „dotykają nas”. „Jest w nich coś natrętnego, ale czekają na nas.”. Również w utworze Gdyby tylko pojawia się zapis: „wysadzają mnie ze wszystkich miejsc”. Kim są oni?
To są ludzie, których nie znam, którzy nie wiadomo czego ode mnie chcą, którzy próbują mi coś wmówić. Świadectwo pewnego zdystansowania wobec świata, umiejscowienia z boku. Być może czasem sam wolałbym się nie nazywać, nie odznaczać się, dlatego odbieram imię tym postaciom. Niekoniecznie złym.
Właśnie. Człowiek musi mieć w swoim życiu jeszcze inną obecność, kogoś innego; ma ją, być może wrodzoną, albo wymyśla lub dziedziczy w wierze, lecz zdarzają się sytuacje, często tragiczne, kiedy ta, którą ma, przepadnie, wymyślona w końcu okaże się złudzeniem dla niego samego, a dziedziczona – pomyłką lub bujdą. Co sądzisz o tym stwierdzeniu? Jaka albo czyja obecność prowadziła cię albo nadal prowadzi przez wiersze, przez życie?
Osoby, które kocham, bądź kochałem, moja rodzina, ludzie, których uważam za przyjaciół – to chyba te „obecności”. Są nieliczne, ale z upływającym czasem wywierają coraz głębszy wpływ. I nie jest to stwierdzenie ciężkie, wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że świadomość posiadania kilkorga stabilnych przyjaciół jest w pewien sposób uskrzydlająca, że masz osoby, z którymi możesz się sobą w miarę swobodnie podzielić, do których możesz pójść albo do siebie zaprosić, jeśli jest na to czas i miejsce.
Być może wiersz nie zna miary pomiędzy czasem, w którym powstał, a swoją własną doskonałością. Kiedy brakuje tej niezrozumiałej siły, tego czegoś, co tkwi wewnątrz człowieka i wypełza z niego, mówiąc „pisz”, można zmarnować wiele godzin i zostać obdarowanym gniotem co najwyżej przeciętnym. A w innej chwili zaledwie minuty sprawiają, że powstaje wspaniały klejnocik. Jak długo piszesz jeden wiersz? Może piszesz kilka naraz? Tu pozwolę sobie przywołać dedykację z Żaren: „Tę książkę dedykuję Ostapowi Sływyńskiemu, Serhijowi Żadanowi i innym poetom Ukrainy, których frazy w tłumaczeniu dojrzały we mnie w procesie pisania”. Więc ją przywołuję, ponieważ, zaintrygowany tymi słowami, pragnąłbym dowiedzieć się więcej o twoim procesie twórczym.
Z długością mojego procesu twórczego jest bardzo różnie. Na pewno nie piszę kilku wierszy naraz, zwariowałbym. Ale szlifować kilka równocześnie to już co innego [śmiech]. Rzeczywiście mam wiersze, które powstały niezwykle szybko, w ciągu dziesięciu czy piętnastu minut, i później już nic albo niewiele w nich zmieniałem – tak było z Tragedią Sokratesa z O albo z wierszem Są z Łucznika. Niektóre powstają przez tydzień albo dłużej – wiersz my siedzimy w czwórce która skręca do kleparza… z Na rogu powstawał około trzech tygodni, Za czasem z Żaren około tygodnia. Raz to jest strzał Amora i frazy same się podkładają albo bardzo szybko odsłania się kompozycja i równie szybko potrafi się zamknąć, innym razem ten oddech jest znacznie głębszy i aby uzyskać pełny wydech, trzeba trochę powalczyć. Ale pierwszy szkic to pierwszy szkic. Po jego ukończeniu, którego moment jest dla mnie raczej intuicyjny, podobnie jak z kończeniem całości książkowych, jest satysfakcja, jest przyjemność, ale potem wiersz musi się „odleżeć”, „zgnić”, czy raczej – jak lubię to określać – „przepalić”. Musi na niego podziałać ogień czasu, przemijających chwil i doświadczeń, żeby można było na niego spojrzeć i swobodnie oderwać wypalone, nazbyt słabe elementy. Więc wracam do nich po kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt razy co jakiś czas (dwa tygodnie, miesiąc, trzy?) i sprawdzam, jak poszczególne wiersze znoszą tę powolną próbę ognia.
Jakie warunki powinny być spełnione, aby ów proces, o którym zresztą w naszej rozmowie wspomniałeś znacznie wcześniej, mógł trwać? Nawiązuję do powinności, ponieważ powiedziałeś, że „to powinien być przyjemny proces”.
Najlepiej dla mnie, gdy jest ruch. Gdy przed oczami, również wspomnianymi wcześniej, zmieniają się obrazy albo, gdy działo się to chwilę wcześniej, na przykład w trakcie podróży samochodem czy pociągiem. Często wiersze przydarzają mi się w momentach jakiegoś napięcia, stresu, słowem: gdy dużo się dzieje. A tak wewnętrznie to musi zaistnieć w środku jakaś próżnia, gdzie można będzie zassać i nazwać elementy świata przedstawionego. Tę próżnię często ściskają nerwica, depresja albo jakaś nieokreślona, ciężka świadomość. Wtedy ciężko zarówno o wiersze, jak i o próbę ognia. Ale można ją sobie próbować wypracować, i to mimo subiektywnych przeciwności. Mnie tak po wielokroć się udawało. Wystarczy chyba mieć pewien azymut wskazujący na zamiłowanie do tej czynności.
Jak postępujesz z wierszami, które nie wytrzymują tej „próby ognia”? Poprawiasz? Wyrzucasz? Odkładasz?
Mam osobny plik z „odrzutami”, gdzie składuję rzeczy, które po wielu podejściach do nich wciąż nie chcą ze mną współpracować. Czas pokaże czy przepadną na zawsze, czy znajdę na nie jakiś pomysł. Różnie z tym bywa.
Pamięć ludzka z rzeczy zwykłych zdolna jest uczynić święte i nienaruszalne, i w tym większym stopniu nierealne, im niegdyś ich realność wydawała się bliższa, wręcz naturalna i niezbędna. Gdy wspominałem rozmaite wypadki z mojego życia, najpierw przez pewien czas widziałem siebie, niemal zawsze znajdowałem się wtedy w środku minionych rzeczy i zdarzeń, a niewiele później było tak, jakbym stał na zewnątrz, jakbym jedynie relacjonował czyjąś opowieść i niefortunnie próbował wcielić się w jej bohatera. Wspominam o pamięci, ponieważ w utworze Teraz zapisałeś: „Woda plącze życie świętującym ludziom, / gdy przesiąka przez krótką sierść lśniącego psa, co goni i kąsa mi pamięć”. Na czym według ciebie polega „kąsanie pamięci” – na jej przewlekłości czy zanikaniu? Co kąsa twoją pamięć?
Chodziło mi chyba raczej o pewne intruzywne myśli, które powracają nagle i metaforycznie kąsają. Nie powodują wielkiego bólu, ale lekkie ukłucie. To ukłucie można potraktować plasterkiem i poczekać aż się zagoi, a można także rozdrapać je do rozmiarów wielkiej rany i wtedy pojawia się prawdziwy ból, ale wyrządzony już post factum, w dodatku przez nas samych. Zmierzam do tego, że pamięć, tak jak i emocje po prostu są neutralne. Mogą być narzędziami, którymi posługujemy się dla swojego dobra, lecz mogą być przeszkodami, a nawet całym torem przeszkód, jeśli odpowiednio się zaniedbamy i w porę nie przebudujemy tych zjawisk ku własnemu dobru. W przytoczonym przez ciebie przykładzie, przywołałem wspomnienie mojego kochanego psa jako obrazu w wierszu. I myślę, że on w jakimś sensie ten wiersz ubarwia, więc końcowo efekt jest raczej pozytywny.
Czy wiersze pisze się dla czytelnika? Lubisz spotkania z czytelnikami?
Uznaję dość oklepaną zasadę, że wiersze pisze się przede wszystkim dla siebie. Po pierwsze dlatego, że sam jestem czytelnikiem tego, co napisałem i w pierwszej kolejności utwór ma sprawiać frajdę właśnie mnie, ponieważ jeśli nie będzie cieszył mnie samego, to jak ma ucieszyć kogokolwiek innego? Po drugie sam najbardziej lubię wiersze, które nie odsłaniają się łatwo, są problematyczne i trzeba do nich wracać, żeby odkryły coś nowego. Więc jeśli piszę dla czytelnika, to właśnie dla takiego, który lubi szperać, grzebać, powracać, miesiącami trzymać książkę w torbie czy plecaku i zaglądać do niej w tramwaju lub pociągu, aby wywalczyć sobie piękne wspomnienie wśród natłoku różnych zobowiązań. A spotkania z czytelnikami bardzo lubię, choć zdaję sobie sprawę, że standardowa formuła spotkania autor plus prowadzący i około godzinna rozmowa to pewnego rodzaju performance. Dlatego traktuję te występy półpoważnie, pozwalam sobie na żarciki i tak dalej. Prawdziwe spotkania odbywają się już później, gdy ci, którzy zechcieli mnie posłuchać, opuszczają swoje siedzenia, wówczas podchodzę do nich i możemy swobodnie porozmawiać. Przy okazji krakowskiej premiery Żaren próbowałem odejść od wspomnianej formuły i z Alexem Clovem (saksofonistą, muzykiem zespołów Niechęć i Ninja Episkopat) zrobiliśmy niemal godzinne czytanie z muzyką, którego odbiór okazał się pozytywny, więc myślę, że od czasu do czasu będę do tego wracał.
Wspomniałeś o muzyce, dlatego chciałbym cię zapytać, czy poezja Tadeusza Gajcego, który ani razu nie pojawił się w naszej rozmowie, kiedy opowiadałeś o swoich literackich podróżach i fascynacjach, wywarła wpływ na twoje pisanie? Frazy z twojego wiersza Teraz: „Teraz, gdy już wiemy, że nie ma tajemnicy, / ziemia marnuje powietrze między nami. // Ugina trasę zrzutu jak nadgarstek mumii, / jak ucałowana kość, zrzucona do dołu”, frazy z wiersza Polecenia planet: „Rękę podać pod ziemią, / podać książkę nad świecą, / gdy dzień się zbiera spod powiek, / a widok nie tłucze szkła”. Teraz Gajcy: „Między nami / jak dłonie dwie złączone są / pamięci nasze i miłości, / a jeden tylko wspólny dom, / który nade mną w tobie rośnie. / Piszę — jak grabarz dół wybiera / na ciała bezruch, dłoni rozpacz / i słowo małe staje nieraz / jak krzyż lub wieniec”. Twój wiersz Wejdź: „[…] godziny otwarcia: // płyną w dębowych szufladach / przewieszonych przez ręce naszych zmarłych / albo zakrytych życiem przed chorobą”. Gajcy: „i domy z prawej, domy z lewej, / w których o twarzach nam podobnych / w pościelach leżą, oczy mrużą / ludzie znużeni jak obłoki / w sen zapatrzeni niby w lustro”. Mnie twoje wiersze błyskawicznie skojarzyły się właśnie z Gajcym, dlatego przywołałem fragmenty jego poematu Do potomnego. Zresztą cofnijmy się w czasie: w wierszu Mapa z tomu Łucznik zapisałeś: „Możliwe, że cię nie draśnie obcość moich dłoni, / na klawiaturze leżą jak korzenie w bagnie”. A teraz znów Gajcy: „Cokolwiek pieszczą dłonie nasze / niewierne jest: czy liść czy woda / przecieka poprzez palce”. Stąd moje pytanie właśnie o Tadeusza Gajcego.
Jeśli miałbym wskazać tego z Kolumbów, którego twórczość miała na mnie największy wpływ to byłby to raczej Baczyński. Gajcego czytałem trochę, ale nie tyle, co Baczyńskiego. A już na pewno Czechowicza, w którym zaczytywali się, jak sądzę, obaj. Coś mnie porusza w sposobie tego obrazowania i składania zdań zrodzonego z naprawdę dotykalnie tragicznej sytuacji. Jak Miłosz układający swoje Poema naiwne, gdy gdzieś tam w tle łapanki, gruzy, głód i strach. Może dlatego moje wiersze mogą się wydawać trochę nieadekwatne? Bo nie mam jak odczuwać grozy tego gatunku, a mimo to próbuję ją odtwarzać w składni? Może od Gajcego przejąłem cząstkę tego niepokoju? A może krąży mi to w genach od dziadka Wołyniaka, więźnia Dachau?
„W nauce próbujemy w sposób zrozumiały dla wszystkich opowiedzieć o tym, o czym nikt wcześniej nie miał pojęcia. W poezji – wręcz przeciwnie” – to słowa Paula Diraca. Nie wiem, czy zgodziłbyś się z nimi, niemniej zestawię je z fragmentem twojego wiersza Delta: „Radość odbiera zabawę, / skaczesz w deltę snu, / jak zwykle nad ranem, / gdy nie wiesz, dokąd płynąć.”. Dlatego na zakończenie zapytam: dokąd płyniesz i co albo kogo ze sobą zabierasz?
Lubię myśleć, że w sposób niezrozumiały opowiadam o rzeczach, o których nikt wcześniej nie miał pojęcia [śmiech]. Płynę ku coraz szerszym zatokom, wypływają ku mnie łodzie nieznanych plemion. Witam się z nimi gestami, próbuję się dogadać, jak umiem. Ja daję im Coca-Colę i dżem malinowy, a oni w rewanżu podarowują mi owoce o nazwach nieznanych w językach szerokiego świata.
Dziękuję ci za rozmowę.
