Psujujuju

Śnieg, zaspana ulica
Tramwaju szum
Za ścianą śpiew
I jajecznica

Na-na-na-na, na-na-na-na-na
Na-na-na-na, na-na-na-na-na

— Ala Janosz „Zbudziłam się”

A gdy­by tak zacząć od pro­wo­ka­cji: że naj­lep­szą fra­zą z debiu­tanc­kie­go tomu Łuka­sza Kra­jew­skie­go jest tytuł (w wier­szu Pop! powtó­rzo­ny trzy razy niczym demo­nicz­na man­tra)? Miłuj dia­bel­skie pisklę, któ­re wyszło z jaj­ka zepsu­te­go to zda­nie tak zakrę­co­ne i prze­sty­li­zo­wa­ne, a zara­zem nio­są­ce w sobie tak znacz­ny cię­żar meta­fi­zycz­ny, że trud­no go nie polu­bić. Mamy tu i inwer­sję (ocho­czo powra­ca­ją­cą w całym tomie), i iry­tu­ją­co per­swa­zyj­ny tryb roz­ka­zu­ją­cy, i iście baro­ko­we roze­gra­nie grze­chu w kano­nicz­nych klu­czach zepsu­cia i czar­ciej robo­ty.

Ale co nam ten tytuł w rze­czy­wi­sto­ści zwia­stu­je? Czy napraw­dę zna­leź­li­śmy się w świe­cie ciem­nych, prze­sa­dzo­nych meta­for rodem z nasien­no-spla­mio­nej reto­ry­ki Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go albo – jesz­cze gorzej – w gło­wie Sta­ni­sła­wa Przy­by­szew­skie­go? Nie­ko­niecz­nie. Poten­cjał zepsu­te­go pisklę­cia jest raczej memicz­ny, a o samym tytu­ło­wym boha­te­rze – obiek­cie naszej rze­ko­mej tro­ski, być może mesja­szu nowej wspól­no­ty (ale o tym dalej) – trze­ba myśleć w kate­go­riach tote­mu, poke­mo­na czy inne­go cho­wań­ca z gier RPG. Tytuł jest oczy­wi­ście nie­co blas­fe­micz­ny, i to nie wyłącz­nie wsku­tek zasto­so­wa­nej przez Paw­ła Sta­sie­wi­cza typo­gra­fii („zepsu­tej” w dwa kro­je: zdob­ną anty­kwę nie­któ­rych liter i kla­sycz­ny bez­sze­ry­fo­wy pozo­sta­łych). Jeśli pisklę ucho­dzi za sym­bol życia, to Kra­jew­ski od począt­ku doko­nu­je nega­cji tak usta­wio­ne­go porząd­ku, choć prze­cież nie życia jako takie­go (wszak i to zepsu­te, czar­cie, zasłu­gu­je tu na umi­ło­wa­nie). To rodzaj pro­fa­na­cji, po jaką się­ga­ją zespo­ły meta­lo­we pokro­ju Behe­mo­tha – niby na poważ­nie, ale łatwo zro­bić z nie­go vira­lo­wą paro­dię jak z Deca­de of The­rion (dla mniej wta­jem­ni­czo­nych: „Papo / Pro­tos / Kaka demo­na / Łyż­wiarz wie, że kotek / odko­pał pre­zent”[1]).

Kra­jew­ski jest świa­do­my tego paro­dy­stycz­ne­go wyczer­pa­nia i celo­wo się­ga po mar­twe reli­gij­ne kli­sze, choć te już daw­no sta­ły się czę­ścią kapi­ta­li­stycz­ne­go obie­gu war­to­ści i nie nio­są z sobą gro­zy, któ­rą wią­że­my z doświad­cza­niem świę­to­ści:

w tabo­rze zdro­we­go cia­ła miesz­ka opę­ta­nie,
bur­ger bez oczu, gło­wy, mrocz­nych racic:
duch, ukry­te zamó­wie­nie i jego
zara­nie:
Amon!                                                                          Asta­roth!
Zjedz mnie!
Amen.

 

(Bur­ger duch)

Moż­li­wość meta­fi­zycz­ne­go roz­chy­bo­ta­nia egzy­sten­cji to co naj­wy­żej pogo na kon­cer­cie albo wybór spro­wa­dzo­ny kie­dyś przez Szcze­pa­na Kopy­ta w tomie KIR do refre­nu „sos keczup”. Z Boskiej kome­dii i jej infer­nal­nych woja­ży zosta­ło zaś tyle, że „dan­te to już stre­etwe­ar, spo­tul­nia­ły jak / piżam­ka, tatu­aże pro­sto z / chip­sów, sąd osta­tecz­ny uma­za­ny buzią z bab­ci­nych / prze­two­rów […]” (3 2 1). Jeśli jed­nak nie życie samo w sobie (bios) zosta­je spro­fa­no­wa­ne, to cze­mu dia­bel­skie pisklę wyła­nia się wła­śnie z „jaj­ka zepsu­te­go”?

Możemy chyba przyjąć, że tytuł wprowadza w problem kluczowy dla krytyki późnego kapitalizmu, której kolejną odsłoną w naszej liryce jest tom Krajewskiego.

Jeśli jesz­cze u Mark­sa istot­na była wizja wam­pi­rycz­ne­go kapi­ta­łu jako „mar­twej pra­cy” (a moty­wy wam­pi­rycz­ne – raczej te fil­mo­we i popkul­tu­ro­we – wio­dą nas przez całe Miłuj…, aż do Tacy i roz­mo­wy z meta­fo­rą „zam­ku wam­pi­rów” Mar­ka Fishe­ra), to już u Guy Debor­da mamy roz­prze­strze­nie­nie się tego myśle­nia i wyraź­ny ruch ku bio­po­li­ty­ce. „Spek­takl jako kon­kret­ne odwró­ce­nie życia sta­no­wi samo­ist­ny ruch tego, co nie­oży­wio­ne” – pisał autor w swo­im naj­waż­niej­szym dzie­le, nawią­zu­jąc do Heglow­skiej defi­ni­cji pie­nią­dza jako „poru­sza­ją­ce­go się w sobie samym życia tego, co mar­twe”[2]. „Życie tego, co mar­twe”, i pod­sta­wia­nie się mar­twe­go (cza­su, pra­cy, wyobraź­ni) w miej­sce tego, co żywe, sta­no­wią jed­ną z łatwiej­szych i traf­niej­szych defi­ni­cji Spek­ta­klu. A tego jest w tomie Kra­jew­skie­go bez liku. Moż­na nawet powie­dzieć, że całe Miłuj… to pew­ne­go rodza­ju roz­pę­dzo­ny cyr­ko­wy wehi­kuł, w któ­rym kro­wy z hala­bar­da­mi (te z sekret­ne­go kro­wie­go pozio­mu z Dia­blo II, gdzie far­mi­ło się kie­dyś do woli) obie­cu­ją alter­na­tyw­ny świat (wiersz Muć­ka Z), zaś ele­ac­kie żół­wie na pyta­nie „Co was tu spro­wa­dza?”, odpo­wia­da­ją: „Spro­wa­dza nas skar­ga: / cią­gle odra­dza­ją­ca się myśl, / że sto­per to ojciec zega­ra” (Ame­ri­can Beau­ty).

Na spo­tka­niu autor­skim w Łodzi Kra­jew­ski – lau­re­at XXX edy­cji Ogól­no­pol­skie­go Kon­kur­su Poetyc­kie­go im. Jac­ka Bie­re­zi­na – jako swój moment prze­bu­dze­nia lirycz­ne­go wska­zał lek­tu­rę wier­szy Micha­ła Kaczyń­skie­go. Było to stwier­dze­nie nie­zmier­nie zaska­ku­ją­ce, ponie­waż aku­rat Kaczyń­ski nigdy nie wystą­pił w pierw­szym gar­ni­tu­rze naszych poetów i choć jesz­cze w Tek­sty­liach ucho­dził za ich repre­zen­tan­ta, a tak­że twór­cę słyn­nej póź­niej gale­rii „Raster”, z cza­sem zwró­cił się w zupeł­nie inną stro­nę niż ta lite­rac­ka. Kra­jew­ski z dużym uzna­niem i polo­tem recen­zo­wał tom Szczę­śli­wi­ce w histo­rycz­nym już „Waka­cie”, tom – dodaj­my – któ­re­go dys­try­bu­cja po pro­stu nie ist­nia­ła poza śro­do­wi­skiem gale­ryj­nym (nie jest nawet odno­to­wa­ny w kata­lo­gu Biblio­te­ki Naro­do­wej, w prze­ci­wień­stwie do debiu­tanc­kie­go Wie­ku szkol­ne­go z 1994 roku i kolej­ne­go – War­sza­wa pło­nie z 2002 roku). Pro­po­no­wał tam spoj­rze­nie z per­spek­ty­wy tak­tyk opo­ru Miche­la de Cer­te­au i psy­cho­ge­ogra­fii, czy sze­rzej: sytu­acjo­ni­stów oraz ich bun­tu prze­ciw­ko miesz­czań­skie­mu sty­lo­wi życia. To rze­czy­wi­ście były wier­sze, w któ­rych pło­nął jesz­cze rewo­lu­cyj­ny ogień kon­te­sta­cji i dzia­ła­ła fan­ta­zja o latach walk ulicz­nych, powo­li, kęs po kęsie zja­da­ne przez mit nowej War­szaw­ki. W Miłuj… nie ma oczy­wi­ście tego topo­gra­ficz­ne­go uwią­za­nia ani rewo­lu­cyj­ne­go wszę­do­byl­stwa, ale mimo to debiut Kra­jew­skie­go przy­po­mi­na tro­chę pesy­mi­stycz­ną lek­cję wycią­gnię­tą z tam­tej poezji (i tam­tej epo­ki) – z reflek­sji o poli­tycz­no­ści i zaan­ga­żo­wa­niu poezji, któ­rej żar nie wezwał niko­go do czy­nu, a gniew nie zbił nawet jed­nej ban­ko­wej witry­ny. Echa bata­liiWar­sza­wa pło­nie roz­brzmie­wa­ją więc w Szczę­śli­wi­cach, ale tak­że w Miłuj… I jak to echa – mają w sobie coś z prze­drzeź­nia­cza, zło­śli­wie suflu­ją­ce­go rolę.

Pod­rzuć­my jed­nak nie­co bar­dziej współ­cze­sne i tro­chę mniej niszo­we kon­tek­sty. W zain­te­re­so­wa­niu mro­kiem i cyr­ko­wym sata­ni­zmem zbli­ża się Kra­jew­ski do Paw­ła Kusia­ka, w zna­jo­mo­ści gry­mu­arów i fascy­na­cji este­ty­ka­mi gro­zy do Mar­ci­na Pod­la­skie­go, a w cho­cho­lim tań­cu kato­lic­kich fore­mek do Patry­ka Kosen­dy. W kry­ty­ce kapi­ta­li­zmu, ruchu wyobraź­ni i jej zadzior­no­ści przy­po­mi­na z kolei wła­śnie Kopy­ta z KIR, ale jesz­cze bar­dziej – poko­le­nio­wo – Tom­ka Bąka. A sko­ro mamy już czte­rech (i pół) jeźdź­ców apo­ka­lip­sy, któ­rych ruma­ki nio­są poety­kę Miłuj…, wpro­wadź­my w to gro­no lirycz­nych metal­he­adów zasad­ne poróż­nie­nie.

Kusiak pro­fa­nu­je jak naj­bar­dziej na poważ­nie, a kie­dy się­ga po for­my wizyj­ne, psal­micz­ne czy kaza­nio­we, wyko­rzy­stu­je cały ich reli­gij­ny cię­żar, żeby doko­nać wręcz kazno­dziej­skie­go roz­li­cze­nia z ety­ką póź­ne­go kapi­ta­li­zmu. Jego apo­ka­lip­tycz­na gro­za przej­mu­je i trwo­ży.

W „Miłuj...” tego etycznego rozliczenia nie ma, a figura proroka jest Krajewskiemu całkowicie obca.

Jeśli inte­re­su­je go jakieś zba­wie­nie (a więc i potę­pie­nie, ruch oddzie­le­nia jed­nych od dru­gich z moż­li­wo­ścią osą­dze­nia ich w wier­szu), może to być wywo­ła­ny już w pierw­szym tek­ście Cze­ko­lad­ki Anty­chry­sta „sel­fie-mesja­nizm” – dzi­wacz­ny pro­dukt epo­ki przy­jem­no­ści i prze­in­we­sto­wa­nia ego:

Czy zba­wię świat, jeśli pogłasz­czę
pudel­ka? Ten pude­lek to ja, mer­dam sobie
ogon­kiem la la la aż się prę­ży i
prze­ista­cza w mikro­fon Anty­chry­sta.
Anty­chryst nada­je:

 

„Jest tyl­ko sel­fie-zba­wie­nie
i sel­fie-oświe­ce­nie,
i sel­fie-nadzie­nie, cze­ko­lad­ka, któ­rą
naj­trud­niej się podzie­lić”.

Poeta jako „mikro­fon Anty­chry­sta” (czyż­by nowa wer­sja „jestem jak radio, gadam wie­lo­ma gło­sa­mi”?). Dia­bel­ski komu­ni­kat jako wiecz­ny ruch dez­i­lu­zji, odkła­my­wa­nia zało­żeń i pozba­wia­nia złu­dzeń. Brzmi tro­chę jak ten Anty­chryst Nie­tz­sche­go, praw­da? Jak fun­da­ment her­me­neu­ty­ki podej­rzeń – roz­cza­ro­wu­ją­cy i mimo wszyst­ko gorz­ki, ale w koń­cu uwal­nia­ją­cy się od cię­ża­ru winy. Kra­jew­ski i Kusiak gra­ją więc w nie­co inne gry. U obu póź­ny kapi­ta­lizm to czas osta­tecz­ny, w któ­rym domi­nu­je logi­ka repry­zy, ale jeden zaj­mo­wał­by wobec niej sta­no­wi­sko maso­chi­stycz­ne­go asce­ty (Kusiak), a dru­gi cyni­ka (Kra­jew­ski).

Mar­ci­na Pod­la­skie­go, jak kie­dyś Tuwi­ma w Cza­rach i czar­tach…, fascy­no­wał język blas­fe­micz­ne­go transu, struk­tu­ry zaklęć i beł­kot, ocie­ra­ją­cy się o schi­zo­fre­nię lub obja­wie­nie; oraz to, jak z pew­ne­go (zapo­mnia­ne­go już) sta­nu sys­te­mu języ­ko­we­go wyła­nia się „ja”, któ­re nie przy­sta­je do nor­my. Kra­jew­ski nie myśli aż tak sys­te­mo­wo, z pozio­mu gra­ma­ty­ki opi­so­wej – pisze raczej zasły­sze­nia­mi, cyta­ta­mi, chwy­tli­wy­mi fra­za­mi, któ­re moż­na prze­ro­bić na wła­sną korzyść, wyj­mu­jąc je z ota­cza­ją­ce­go nas świa­ta popkul­tu­ry. Mimo to w cen­trum jego zain­te­re­so­wa­nia póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­nym pod­mio­tem jest wła­śnie ta nor­ma i koniecz­ność ist­nie­nia zara­zem wewnątrz zakre­ślo­ne­go przez nią pola (w porząd­ku pro­duk­cji) i poza nim (w sfe­rze eks­pre­sji, roz­ła­do­wa­nia).

Kosen­da w kolej­nych tomach prze­pra­co­wu­je pro­ces socja­li­za­cji, wyra­sta­nia z kul­tu­ry, któ­ra jest prze­siąk­nię­ta reli­gij­ny­mi for­muł­ka­mi. Jak dziec­ko nakła­da na nie swo­ich boha­te­rów z kre­skó­wek i ksią­żek przy­go­do­wych; daw­no już nie wie­rzy, ale rów­no­cze­śnie nie może się uwol­nić od mecha­ni­zmu sakra­li­za­cji rze­czy­wi­sto­ści (pew­ne­go rodza­ju cho­cho­li taniec). Dosko­na­łym wehi­ku­łem do tej pra­cy oka­zu­ją się este­ty­ki weir­do­we, ponie­waż rów­no­cze­śnie pod­trzy­mu­ją one reszt­ki aury i pozwa­la­ją na cią­głe prze­kra­cza­nie zasa­dy deco­rum. Kra­jew­ski chy­ba już prze­pra­co­wał swój ple­ca­czek mitów i memów, w któ­ry wypo­sa­ży­ło go dzie­ciń­stwo, pro­fa­nu­je więc jako doro­sły czło­wiek, zanu­rzo­ny w porząd­ku pra­cy, czło­wiek doj­rza­ły i zmę­czo­ny. Świa­do­my jest absur­du połą­czeń opi­sa­nych przez Maxa Webe­ra – rodze­nia się kapi­ta­li­zmu z pro­te­stanc­kie­go eto­su pra­cy – bo w dru­giej poło­wie wie­ku XX sys­tem wszedł w nową fazę, odrzu­cił pra­cę na rzecz przy­jem­no­ści i prze­kształ­cił się w gastrycz­no-afek­tyw­ne­go Lata­ją­ce­go Potwo­ra Spa­ghet­ti. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że w Miłuj… autor nie wyko­nu­je gestów typo­wych dla lucy­fe­rycz­ne­go bun­tu, rodem z futu­ry­stycz­nych rymo­wa­nek albo Balu w ope­rze, zwłasz­cza wymie­rzo­nych w figu­rę Ojca, ale kie­dy to robi, zacho­wu­je dystans do przy­ję­tej maski:

Nara, Dże­pet­to, wycyr­klu­ję nosem
rów­nik, hula hoop będzie się krę­cić pod dyk­tan­do moich
bio­der, shim­my shim­my-sha-wab­ble, hoochie-
koot­chie, toast-drzem­ka, usłysz bra­wa, któ­re biją
two­ja dupa i brak krze­sła,
mówię koniec i ogła­szam
mówię koniec
mówię koniec
mówię koniec i pobud­ka
mówię koniec kres dyna­stii
twe­go tok­sycz­ne­go dłu­ta,
kró­lu dra­my na eks­tro­nie w tej cie­siel­skiej paka­me­rze,
gdzie urzą­dzam dziś wese­le i fetu­ję auto­no­mię,
słu­chaj
tego!

 

(Hap­py Meal)

Gdy­by z kolei porów­nać go do Bąka, trze­ba zwró­cić uwa­gę, że poety­ka Kra­jew­skie­go nie jest aż tak głę­bo­ko osa­dzo­na w tra­dy­cji histo­rycz­nej awan­gar­dy, a kry­ty­ka kapi­ta­li­zmu tak moc­no pod­szy­ta eko­no­micz­ny­mi meta­fo­ra­mi. Bli­żej mu do ana­li­zy dzia­ła­nia przy­jem­no­ści, czy w ogó­le eko­no­mii pra­gnie­nia (w tym rów­nież same­go łak­nie­nia i zaspo­ka­ja­nia go sło­dy­cza­mi). Wywo­ła­ne już w pierw­szym wier­szu „cze­ko­lad­ki Anty­chry­sta” zapo­wia­da­ją cały ciąg meta­for gastrycz­no-kuli­nar­nych, któ­re pro­blem zaspo­ko­je­nia gło­du i pod­sta­wo­wych potrzeb fizjo­lo­gicz­nych zde­rzą z póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­nym uza­leż­nie­niem od przy­jem­no­ści kon­sump­cyj­nej, czy to pokar­mo­wej, czy sek­su­al­nej, czy też zwią­za­nej z naby­wa­niem i gro­ma­dze­niem rze­czy i doświad­czeń. W ten spo­sób doj­dzie­my do Nor­my, roz­po­czy­na­ją­cej trze­cią część tomu: „Jed­na ręka w krwi, dru­ga w cze­ko­la­dzie: / tak wyglą­da kuch­nia moje­go świa­ta, / moje goto­wa­nie. Jestem tym, co jem: / wam­pi­rem, łako­ciem, wul­ka­nem”. Na pozio­mie filo­zo­ficz­nym czy reto­rycz­nym nie jest to oczy­wi­ście żad­ne odkry­cie, ale prze­cież auto­ro­wi nie cho­dzi o to, żeby wiersz wypra­co­wy­wał dia­gno­zę i recep­tę, ale żeby arty­ku­ło­wał symp­to­my.

Róż­ne podo­bień­stwa do zaan­ga­żo­wa­nej liry­ki Kopy­ta spo­wo­do­wa­ne są zapew­ne tym, że wyobraź­nia Kra­jew­skie­go tak­że przy­by­wa z głę­bi lat dwu­ty­sięcz­nych. Jest to wyobraź­nia wzor­co­we­go mile­nial­sa, któ­re­go wraż­li­wość rodzi­ła się w epo­ce roz­bu­cha­nej iro­nii i opa­da­nia kurzu po hiper­trans­for­ma­cji; w cza­sie odkry­wa­nia Win­dow­sa 95 i Inter­ne­tu prze­sy­ła­ne­go przez linie tele­fo­nicz­ne, w cza­sie „dzie­ci neo”, kafe­jek inter­ne­to­wych i wspól­ne­go gra­nia „po kablu”, gdy pły­wa­ją­ce ram­ki (flo­ating fra­mes) w HTML nie były jesz­cze szczy­tem krin­dżu. Ale nie zna­czy to, że Miłuj… jest książ­ką nostal­gicz­ną, sku­pio­ną wyłącz­nie na ducho­lo­gicz­nych aspek­tach ówcze­snej kul­tu­ry wizu­al­nej i muzycz­nej, choć spo­ro w niej popu i gro­te­sko­we­go włą­cza­nia go w kry­ty­kę współ­cze­sne­go świa­ta (Kra­jew­ski był jed­nym z trzech redak­to­rów anto­lo­gii 30 lat pol­skiej sce­ny tech­no i nawet jeśli tra­fił tam tro­chę przez przy­pa­dek, dobrze widać jego nasta­wie­nie do napięć mię­dzy kul­tu­rą ofi­cjal­ną a prze­strze­nia­mi kon­te­sta­cji, ryn­kiem a offem). Kil­ka lat temu Rafał Krau­se (tak­że poeta, autor tomu Pamięt­nik z powsta­nia) napi­sał dla Papaya.rocks tekst Moda na żena­dę. Czy żyje­my w cza­sach krin­dżu?[3]. W arty­ku­le wska­zał na „apo­te­ozę krin­dżu” we współ­cze­snej nam kul­tu­rze inter­ne­to­wej. „Ciar­ki wsty­du” to więc dziw­ny rodzaj dozna­nia, któ­ry z jed­nej stro­ny umac­nia dys­tynk­cje zwią­za­ne z ofi­cjal­ną, czy­li poko­le­nio­wą este­ty­ką (bycie na cza­sie, rozu­mie­nie kon­wen­cji, zdol­ność mimi­kry), a z dru­giej roz­pusz­cza ją, zmie­nia w este­ty­kę rela­cyj­ną i zapo­śred­ni­cza fizjo­lo­gicz­nie to, co przy­cho­dzi do nas z prze­strze­ni arty­stycz­ne­go wyra­zu (prze­cież wzdry­gnię­cie się na myśl o czymś jest reak­cją afek­tyw­ną, wymy­ka­ją­cą się naszej ogła­dzie). Afir­ma­cja krin­dżu loku­je się bli­sko este­tyk kam­po­wych. Wbrew orga­nicz­ne­mu poczu­ciu wstrę­tu, któ­re­go doświad­cza­my w kon­tak­cie z czymś spo­za naszej stre­fy kom­for­tu, a któ­re zmie­nia się w litość, docho­dzi do świa­do­me­go wręcz wywo­ły­wa­nia wra­że­nia „krin­dżo­we­go dys­kom­for­tu” i zawią­zy­wa­nia wokół nie­go nie­ko­niecz­nie iro­nicz­nej wspól­no­ty (miłuj pisklę!).

Tak właśnie odbieram wiersze Krajewskiego – jako manifest i nowe przykazanie miłości, wyczytane gdzieś pomiędzy „Świętym Pawłem…” Badiou i „Pinokiem…” Agambena.

Wzbu­dza­ją one we mnie jakiś nie­smak, fizycz­ną wręcz nie­chęć wobec obra­nych roz­wią­zań for­mal­nych, co z kolei zmu­sza do empa­ty­zo­wa­nia z auto­rem. Widzę to poczu­cie humo­ru, lecz mnie ono nie bawi. Widzę sata­ni­stycz­ne pro­fa­na­cje i przy­po­mi­nam sobie buszo­wa­nie po forach w latach dwu­ty­sięcz­nych, kie­dy Necro­no­mi­con wyda­wał się nam jed­ną z zagi­nio­nych ksiąg sta­ro­żyt­no­ści, a Love­craft był nazwi­skiem co naj­wy­żej z pio­se­nek (bo „Cthul­hu to kome­dia”, „Cthul­hu to komar, / dia­bo­licz­ny mega­omam. / Igła pije, dupa rośnie, / pęcherz pęka buch i pach. / Taki boys­band, Brac­two Mro­ku?”). Widzę kry­ty­kę sys­te­mu – i wiem, że jest słusz­na, a zara­zem zupeł­nie nie­sku­tecz­na, co czy­ni ją wręcz per­wer­syj­ną i spra­wia, że przy­po­mi­na kolej­ne akty auto­ero­tycz­ne­go bam­ber­go­wa­nia. Widzę tak­że mie­le­nie for­mu­łek i klisz języ­ko­wych, wzmac­nia­nie tem­pa wier­sza prze­rzut­nią lub zwal­nia­nie prze­cią­gnię­tym wer­sem, czy­li wszyst­kie te zabie­gi poetyc­kie, któ­re zamiast robić wra­że­nie, spra­wia­ją, że odwra­cam wzrok. A naj­gor­sze, że to wszyst­ko ma sens i bro­ni się w tak przy­ję­tej este­ty­ce! „Nie obcho­dzą mnie «cool» oso­by. Inte­re­su­je mnie tyl­ko «CRINGE» – gło­si pewien mem, któ­ry wyświe­tlił mi się na Insta­gra­mie. Tekst błysz­czy roz­ja­śnio­nym fon­tem na tle moc­nej czer­wie­ni” – pisał Krau­se. U Kra­jew­skie­go czar­na czcion­ka wybi­ja się na tle żół­tej, jajecz­nej (ale prze­cież nie jaj­car­skiej) okład­ki i rów­nież mówi coś podob­ne­go – nie jestem cool, ponie­waż cza­sy bycia cool daw­no minę­ły. Witaj w kul­tu­rze poraż­ki, prze­gry­wów i „ludzi nie­znacz­nych”, pró­bu­ją­cych prze­trwać w świe­cie prze­trą­co­nych zasad i zepsu­tych este­tyk. Wstę­pu­jesz do zako­nu złe­go sma­ku (Brac­twa Mro­ku), któ­re­go instant-zba­wi­cie­lem jest Czło­wiek-Piz­da z wier­szy Bąka, a dia­gno­zę pod­rzu­ca sytu­acjo­ni­stycz­nie prze­chwy­co­ny ban­ger Ricky’ego Mar­ti­na: „– How are you doing? / – You know, just / livin’ a local life, / livin’ la vida loca” (Puer­to Rico [bata­ty]).

Okładka książki Łukasza Krajewskiego pod tytułem „Miłuj diabelskie pisklę, które wyszło z jajka zepsutego”.
Łukasz Krajewski, „Miłuj diabelskie pisklę, które wyszło z jajka zepsutego”, Łódź: SPP Oddział w Łodzi/Dom Literatury w Łodzi, 2025.

Kra­jew­skie­mu uda­je się napi­sać wiersz (ba, cały zbiór wier­szy), w któ­rym tra­dy­cyj­ne czyn­ni­ki poetyc­ko­ści (nie wyłącz­nie sam rym i rytm, ale tak­że obra­zo­wa­nie, atmos­fe­ra, gęstość seman­tycz­na, powta­rzal­ność moty­wów) zosta­ją zre­du­ko­wa­ne do mini­mum. Trud­no zna­leźć tu jakąś więk­szą struk­tu­rę, kon­se­kwen­cję prze­bie­gu akcen­to­we­go, zasad­ność prze­rzut­ni, kie­ru­nek ruchu wier­sza, wyja­śnie­nie dla poja­wia­ją­cych się przy­pad­kiem rymów śród­wer­so­wych, inwer­sji, powtó­rzeń i ono­ma­to­pei. Nie peł­nią one funk­cji mne­mo­tech­nicz­nych, nie mają cha­rak­te­ru muzycz­ne­go (bo ani to wzo­rzec rapo­wy czy popo­wy, ani pun­ko­wy). Po pro­stu nie­ustan­nie coś się nie zga­dza – nie pasu­je, kale­czy, łamie język, iry­tu­je pozo­ro­wa­ną nie­sta­ran­no­ścią i nie­pod­le­ga­niem kon­wen­cjom.

Jedy­ne, co z peł­nym prze­ko­na­niem moż­na napi­sać, to że wiersz Kra­jew­skie­go jest reto­rycz­ny. W cało­ści został pod­po­rząd­ko­wa­ny try­bom pytań, spe­ku­la­cji, powtó­rzeń, zakli­nań, iro­nicz­nych i auto­kry­tycz­nych mono­lo­gów, w któ­re kom­pul­syw­nie wdzie­ra­ją się fra­ze­olo­gi­zmy, rekla­mo­we slo­ga­ny i pio­sen­ko­we refre­ni­ki. Wła­ści­wie nie­wie­le się w nim obra­zu­je, nie­ko­niecz­nie pra­cu­je się na meta­fo­rze czy napię­ciach wyzy­ski­wa­nych ze związ­ków mię­dzy sło­wa­mi. W tym sen­sie jest cał­ko­wi­cie goły i zbli­ża się raczej do tek­stu sce­nicz­ne­go. To zupeł­nie prze­ciw­ny bie­gun niż mod­ny ostat­nio doro­bek kra­kow­skiej Nowej Fazy czy war­szaw­skiej „Igli­cy”. Są to wier­sze bli­skie rze­czy­wi­sto­ści, sta­no­wią raport (świa­do­my i celo­wy) zmę­czo­ne­go, cza­sem wku­rzo­ne­go, cza­sem roz­ba­wio­ne­go absur­dem kor­po­człe­nia, któ­ry poszu­ku­je spo­so­bu na eks­pre­sję: szu­ka języ­ka do wypo­wie­dze­nia swo­ich prze­my­śleń. Poprzez wiersz poeta inten­cjo­nal­nie komu­ni­ku­je nam pew­ne suge­stie, for­mu­łu­je tezy, zada­je pyta­nia, nie pozwa­la­jąc sobie na wizjo­ner­ską swo­bo­dę. Tekst jest usztyw­nio­ny świa­do­mo­ścią pod­mio­tu, od któ­rej nie może się uwol­nić. W tym sen­sie poezja sta­je się dla Kra­jew­skie­go prze­strze­nią sub­li­ma­cji i spo­so­bem roz­ła­do­wy­wa­nia napięć. W jakimś ogra­ni­czo­nym zakre­sie słu­ży oczy­wi­ście do kry­ty­ki świa­ta lub for­mu­ło­wa­nia sądów war­to­ściu­ją­cych na jego temat, ale tak­że autor nie­zbyt wie­rzy w jaką­kol­wiek spraw­czość lite­ra­tu­ry (przy­po­mi­nam Cze­ko­lad­ki Anty­chry­sta) czy jej wpływ na kon­dy­cję tego świa­ta. Zosta­je więc wła­śnie zaba­wa, „tech­ni­ki sie­bie” i ewen­tu­al­nie pyta­nie o przy­jem­ność – tę poetyc­ką, zwią­za­ną z dobrze wyko­na­ną robo­tą w języ­ku, i tę fizjo­lo­gicz­ną, któ­rą nie­ustan­nie sobie spra­wia­my, odsu­wa­jąc od sie­bie poczu­cie winy za nasz uprzy­wi­le­jo­wa­ny punkt widze­nia. Ale prze­cież „dobrze” we wszyst­kich warian­tach (ład­nie, spraw­nie i zręcz­nie, przy­jem­nie) pod­wa­ży­li­śmy już na począt­ku, w tytu­ło­wym przy­ka­za­niu miło­ści… Może więc nie tyle dobrze, ile źle i na opak? I nie tyle na mar­gi­nes, ile ku cen­trum, wijąc sobie „gniazd­ko zła” – koczow­ni­czą wspól­no­tę złe­go sma­ku?

[1] Zob. Behe­moth, „Deca­de of The­rion” – wer­sja alter­na­tyw­na, onli­ne: https://www.youtube.com/watch?v=Ema_lO-tuCM&ab_channel=adax207 [dostęp: 8.06.2025].

[2] G. Debord, Spo­łe­czeń­stwo spek­ta­klu oraz Roz­wa­ża­nia o spo­łe­czeń­stwie spek­ta­klu, prze­ło­żył, wstę­pem i komen­ta­rza­mi opa­trzył M. Kwa­ter­ko, War­sza­wa: PIW, 2006, s. 33.

[3] R. Krau­se, Moda na żena­dę. Czy żyje­my w cza­sach krin­dżu?, onli­ne: https://papaya.rocks/pl/trendbook/moda-na-zenade-czy-zyjemy-w-czasach-krindzu [dostęp: 8.06.2025].

– dr, krytyk i historyk literatury, adiunkt na UWr, autor czterech książek o poezji najnowszej oraz kilku wyborów wierszy.

więcej →

– pisze, redaguje, tłumaczy.

więcej →

Powiązane teksty