Ginący gatunek. Glosy do „pięcioksięgu” Sylwii Jaworskiej na piasku pisane

Wie­le wska­zu­je na to, że uważ­ne towa­rzy­sze­nie wier­szom Syl­wii Jawor­skiej i ich mniej lub bar­dziej grun­tow­ne ana­li­zy, któ­re publi­ko­wa­łem w ostat­nich pię­ciu latach, zaczy­na­ją przy­po­mi­nać kla­sycz­ny trój­skok.

Pierw­sze odbi­cie nastą­pi­ło pod koniec 2019 roku, kie­dy napi­sa­łem blurb, któ­ry miał pro­mo­wać debiu­tanc­ki, peł­no­wy­mia­ro­wy zbiór Jawor­skiej Mistrzow­skie trój­ki. Dostrze­ga­łem już wte­dy filmowy/teatralny cha­rak­ter tej liry­ki:

Obsa­da: dziew­czy­na z port­fe­la, mat­ka ela­stycz­na jak raj­sto­py, kochan­ka-idiot­ka. Ple­ne­ry: miesz­ka­nia w róż­nych mia­stach i poko­je wewnętrz­ne. Czas akcji: tu i teraz czy­li zawsze. For­ma: wier­sze pre­cy­zyj­ne i twar­de jak krysz­tał. Moż­na nimi ryso­wać i ciąć.

Okładka książki Sylwii Jaworskiej pod tytułem „Mistrzowskie trójki”.
Sylwia Jaworska, „Mistrzowskie trójki”, Katowice: Biblioteka Śląska, 2020.

Blur­by rzą­dzą się swo­imi pra­wa­mi, powin­ny być krót­kie, by nie zamę­czać czy­tel­ni­ka – i tak już wyczer­pa­ne­go łow­cę zna­ków – oraz do tego stop­nia wyra­zi­ste, żeby prze­ko­nać go do pod­ję­cia jesz­cze jed­ne­go wysił­ku. Dys­po­no­wa­łem wów­czas wie­dzą ogra­ni­czo­ną i okro­jo­ną – to oczy­wi­ste. Per­spek­ty­wa cza­su i roz­wój tej poezji uświa­do­mi­ły mi, że Jawor­ska podą­ża­ła wła­śnie tymi dro­ga­mi i reali­zo­wa­ła te stra­te­gie, któ­re ujaw­ni­ła w pierw­szym, zało­ży­ciel­skim geście (gło­sie), wstę­pu­jąc w obszar pola lite­rac­kie­go. Dodaj­my – w geście i gło­sie póź­nym; autor­ka zade­biu­to­wa­ła w czter­dzie­stym pią­tym roku życia. Ale może wła­śnie dla­te­go jaw­ność owych stra­te­gii i obse­sji nie powin­na już dzi­wić.

W ubie­głym roku orga­ni­zo­wa­łem spo­tka­nie z Syl­wią Jawor­ską w ramach Ślą­skiej Sce­ny Lite­rac­kiej w Kato­wi­cach. Autor­ka mia­ła już wte­dy na swo­im kon­cie kolej­ne trzy tomy wier­szy (Echo ser­ca, Pusty­nia, love cri­mes) i przy­go­to­wy­wa­ła mate­riał do Kąpie­li fali­stych dla osób żyją­cych ner­wa­mi.

Pisa­łem (to dru­gie odbi­cie) do mie­sięcz­ni­ka „Śląsk”:

Jawor­ską inte­re­su­je kon­kret, jej wier­szom jest bli­żej do poetyc­kie­go mini­ma­li­zmu. Moż­na wręcz powie­dzieć, że „love cri­mes” jest meta­fo­rą obja­śnia­ją­cą zasad­ni­czy w cza­sach współ­cze­snych pro­blem z komu­ni­ka­cją, odno­si się do nie­moż­li­wo­ści poro­zu­mie­nia się, spo­tka­nia (w cza­sie i prze­strze­ni). Syl­wia Jawor­ska roz­pra­wia się z ilu­zja­mi na temat związ­ków i rela­cji mię­dzy­ludz­kich (ści­ślej rzecz ujmu­jąc: rela­cji mię­dzy kobie­tą a męż­czy­zną). Pro­blem z komu­ni­ka­cją doty­czy rów­nież – w spo­sób nie mniej oczy­wi­sty – dia­lo­gu z samym sobą; mogli­by­śmy wręcz zapy­tać: dla­cze­go naj­więk­szą prze­szko­dą do poro­zu­mie­nia ze świa­tem jeste­śmy my sami? […] Kolej­na kwe­stia: kon­fe­syj­ność i intym­ność. W realiach współ­cze­snych nie jest to już przy­wi­lej poezji, chy­ba że mowa o kon­fe­syj­no­ści regla­men­to­wa­nej. Zatem – to nie wyprze­daż emo­cji i intym­no­ści na wzór tele­wi­zyj­ne­go show lub tablo­ido­wej szpal­ty, ale umie­jęt­ne nimi ste­ro­wa­nie. Na tyle moc­ne i pre­cy­zyj­ne, żeby opo­wie­dzieć o losach i prze­ni­ka­niu sła­bo­ści i siły kobie­ce­go doświad­cze­nia, o nie­rów­no­wa­dze tych doświad­czeń – być może dla­te­go kolej­nym ele­men­tem wyróż­nia­ją­cym tę poezję jest ele­gij­ność i melan­cho­lia. Jed­nak boha­ter­ki wier­szy Jawor­skiej to nie kobie­ce wer­sje Bau­de­la­irow­skie­go „fla­neu­ra”, któ­ry widzi na wszyst­kim osa­dza­ją­cy się popiół z przy­szło­ści. To melan­cho­lia racjo­nal­na. Prag­ma­tycz­na. Smu­tek. Prze­ży­wa­nie stra­ty. Prze­ży­wa­nie dosłow­ne. Fizycz­ne. Fizjo­lo­gicz­ne.  I jesz­cze jeden ele­ment stra­te­gicz­ny: inter­tek­stu­al­ność. Świa­do­ma i korzyst­na gra z tek­sta­mi kul­tu­ry i popkul­tu­ry: z fil­mem w szcze­gól­no­ści i z lite­ra­tu­rą.

Okładka książki Sylwii Jaworskiej pod tytułem „love crimes”.
Sylwia Jaworska, „love crimes”, Katowice: Biblioteka Śląska, 2024.

Dzi­siaj, kie­dy obszar badaw­czy pre­zen­tu­je się w spo­sób peł­niej­szy, a linie podzia­łu na stre­fy i punk­ty prze­pły­wu czy prze­ni­ka­nia (mówi­my prze­cież o rodza­ju gry, a grę pro­wa­dzi się świa­do­mie) rysu­ją się wyraź­niej, zabie­ram głos po raz trze­ci. Wyko­nu­ję tym samym wła­ści­wy skok z poezją Jawor­skiej – w kie­run­ku i na odle­głość, któ­re okre­śla ta liry­ka.

Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że kształt uni­wer­sum poetyc­kie­go Jawor­skiej wyzna­cza­ją trzy figury/metafory głów­ne, w któ­rych pisa­nie o rela­cjach – czy­li o czymś, co na pierw­szy rzut oka wyda­je się naj­istot­niej­sze – jest zale­d­wie for­mą kon­kre­ty­za­cji.

Po pierw­sze: „dom” (jest on rów­nież sce­ną per­fo­ma­tyw­ną, sce­ną mono­dra­mu, to teatr dla jed­nej aktor­ki-demiurż­ki, w któ­rym gra się o wol­ność i pod­mio­to­wość w per­spek­ty­wie kul­tu­ro­we­go pozy­cjo­no­wa­nia), czy­li przy­stań, miej­sce schro­nie­nia, ale zara­zem coś nie­zmier­nie aktyw­ne­go – fabry­ka mito­lo­gii). Po dru­gie: „pusty­nia” jako prze­strzeń for­ma­cji, dome­na natu­ral­no­ści i dzi­ko­ści. Po trze­cie: „sana­to­rium” – figu­ra nie­ja­sna, ponie­waż rów­no­cze­śnie fizycz­na jako ele­ment bio­gra­fii i wyobra­żo­na jako rodzaj lim­bu­su (tu moż­na przy­wo­łać zakład lecz­ni­czy dok­to­ra Gotar­da, pró­bu­ją­ce­go napra­wić indy­wi­du­al­ną pamięć i pamięć zbio­ro­wą, któ­ra tę indy­wi­du­al­ną w oczy­wi­sty spo­sób kształ­tu­je? A może taras Man­now­skie­go Ber­gho­fu oraz wiecz­ną dys­pu­tę o cza­sie i postę­pie cho­rób, jaki­mi są życie i miłość?).

Czarna Madonna z odzysku i jej performance w drodze z pracy do domu

Nie­zwy­kle trud­no pre­cy­zyj­nie okre­ślić wszyst­kie rodza­je dyna­mi­ki w wier­szach Jawor­skiej. Poet­ka w oczy­wi­sty spo­sób gra z kul­tu­ro­wy­mi i reli­gij­ny­mi prze­two­rze­nia­mi kobie­co­ści, przy­mie­rza je tro­chę z lękiem (a może przy­pa­su­ją?), z cie­ka­wo­ścią, ale rów­nież ze zmę­cze­niem i znu­że­niem. „Przez wie­le mie­się­cy / musia­łam usu­wać nie­ist­nie­ją­ce kobie­ty – / prze­szko­dy w wal­ce o nic”. „Będę się uczyć / jak być kobie­tą”. Wyco­fu­je się z sie­bie, z zaj­mo­wa­nych pozy­cji, i jest to regres cza­sem dra­ma­tycz­ny i rady­kal­ny (bli­ski pew­ne­mu rodza­jo­wi „atra­py stwo­rze­nia” i figu­rze lal­ki z led­wo sygna­li­zo­wa­ny­mi potrze­ba­mi życio­wy­mi, na przy­kład: „Mam jesz­cze odru­chy życio­we”, „Skle­ja taśmą gło­wę, żeby jej nie upa­dła”), chwi­la­mi sub­tel­ny film (w któ­rym dosko­na­le gra), a jed­no­cze­śnie wyda­je się, że spra­wu­je nad wszyst­kim peł­ną kon­tro­lę (z reje­strów nostal­gicz­nych i żałob­nych prze­cho­dzi w reje­stry iro­nicz­ne). Odbi­ja się jak iskra od ścia­ny do ścia­ny i zapa­la nowe miej­sca, nie jest sobą, bez­ład­na, nie­peł­no­spraw­na, kar­mio­na i ubie­ra­na (lal­ka); jej pod­mio­to­wość kształ­tu­je się wyłącz­nie w powią­za­niu z inną pod­mio­to­wo­ścią, któ­ra ją usta­na­wia. „Nie­któ­rzy żyją od pierw­sze­go do pierw­sze­go / Ja od trzy­ma­nia za rękę. / Kim jestem, kie­dy trzy­mam się umy­wal­ki”, „Jutro prze­ćwi­czy­my bez­wład w przed­po­ko­ju i w kuch­ni na two­im sto­le, / Będzie­my uczyć mnie cier­pie­nia / dając mi moc­ne klap­sy” – zapi­su­je Jawor­ska w wier­szu Ero­tyk nie­peł­no­spraw­ny. Jako mot­to do love cri­mes słu­ży cytat z Małej apo­ka­lip­sy Tade­usza Kon­wic­kie­go – jak­że zna­czą­cy – „Moje życie albo cudze. Naj­pew­niej jakieś wymy­ślo­ne. Ule­pio­ne z lek­tur, nie­speł­nień, sta­rych fil­mów, nie­do­koń­czo­nych rojeń”.

Jawor­ska kreu­je jed­nak w domo­wym uni­wer­sum demiurż­kę, któ­ra zarzą­dza rola­mi i prze­two­rze­nia­mi, w każ­dym razie jest prze­ciw­wa­gą dla bier­nej i atra­po­wej rze­czy­wi­sto­ści. O ile patro­na­mi tej pierw­szej mogą być Bole­sław Leśmian, Bru­no Schulz i Sta­ni­sław Gro­cho­wiak, o tyle dru­gą rzą­dzi rów­no­cze­śnie tra­gicz­na iro­nia – przy­po­mi­na­ją­ca tę cha­rak­te­ry­stycz­ną dla Rafa­ła Wojacz­ka – i czu­ła roz­wa­ga, taka jak w twór­czo­ści Hali­ny Poświa­tow­skiej. Autor­ka zapi­su­je: „Wymy­śli­łam cie­bie na potrze­by fil­mu”, „Mam teraz ser­ce ze sta­li / Nikt się nie prze­do­sta­nie”, „Dzi­siaj póź­nym popo­łu­dniem / zabi­łam wszyst­ko, / co żyło w moim poko­ju”, „Wczo­raj dowie­dzia­łam się, / że mam cho­re ser­ce. / Myśla­łam, że to w prze­no­śni – / z miło­ści. / A lekarz mówi, / że to organ – / mię­sień. / I nie wytrzy­ma wię­cej”. War­to tak­że przy­to­czyć frag­ment wier­sza z debiu­tanc­kie­go tomu; w tek­ście tym wpływ Wojacz­ka jest szcze­gól­nie zauwa­żal­ny:

Ja – mat­ka. Mat­ka
na wpół naga
na dzia­le męskim
w roz­mia­rze S.
Mat­ka roz­kosz­na leżą­ca.
Mat­ka pro­mien­na w klu­skach leni­wych
ocie­ka­ją­ca masłem i cukrem.
Mat­ka przy­bi­ta do krzy­ża w kuch­ni.
Mat­ka pod krzy­żem w sypial­ni
[…] Mat­ka uni­wer­sal­na w swym bycie.

Ta nie­ustan­na wal­ka o pod­mio­to­wość, o samo­sta­no­wie­nie w labi­ryn­cie masek, ról, kostiu­mów i rekwi­zy­tów, ten nie­usta­ją­cy per­for­man­ce, cza­sem reali­zo­wa­ny wprost (z ducha Berg­ma­now­ski), czę­ściej sub­tel­ny, led­wie zazna­cza­ją­cy, że nie może­my być do koń­ca pew­ni cha­rak­te­ru i for­my naszej komu­ni­ka­cji – wca­le nie ozna­cza­ją eman­cy­pa­cji. Przede wszyst­kim dla­te­go, że siła tego rodza­ju prze­two­rzeń (tisch­ne­row­skiej „sar­mac­kiej melan­cho­lii” czy może pew­ne­go rodza­ju dosto­jeń­stwa tkwią­ce­go w cele­bra­cji cho­ro­by: „miłość to cho­ro­ba”, „orze­cze­nie: miłość z prze­miesz­cze­niem”, „kie­dy mówię kocham – miesz­ka we mnie jakiś idio­ta”) jest zbyt prze­moż­na, żeby nad nią zapa­no­wać i usu­nąć ją z hory­zon­tu doświad­cze­nia.

Do butów wsypuję piasek z pustyni

Tom Pusty­nia zaj­mu­je dosyć szcze­gól­ną pozy­cję w „pię­ciok­się­gu” Syl­wii Jawor­skiej. Poet­ka na pewien czas porzu­ca realizm sytu­acyj­ny, rela­cyj­ny, toż­sa­mo­ścio­wy i wią­że ze sobą dwa obsza­ry: eko­lo­gicz­ny (w okre­sie pisa­nia wier­szy aktyw­nie wal­czy o zacho­wa­nie dzi­kie­go cha­rak­te­ru Pusty­ni Błę­dow­skiej) i bio­gra­ficz­ny, ponie­waż z więk­szą niż zazwy­czaj uwa­gą por­tre­tu­je lokal­ność (cho­ciaż czę­sto są to po pro­stu por­tre­ty tru­mien­ne). Ten gest – tema­ty­zu­ją­cy i meta­fo­ry­zu­ją­cy – powtó­rzy zresz­tą w Kąpie­lach fali­stych… Pusty­nia jest zarów­no geo­lo­gicz­nym, jak i przy­rod­ni­czym feno­me­nem, ele­men­tem bio­gra­fii („pamię­ta­my ją z dzie­ciń­stwa”, co ozna­cza rów­nież: tra­ci­my ją od dzie­ciń­stwa), a tak­że prze­strze­nią sym­bo­licz­ną, for­ma­cyj­ną i mito­lo­gicz­ną. Wal­ka o pusty­nię w jej natu­ral­nych i dzi­kich obsza­rach jest rów­nież wal­ką o dzi­kość samą w sobie, o ten moment, w któ­rym rela­cje z natu­rą były peł­ne lub pra­wie peł­ne, instynk­tow­ność i intu­icyj­ność wystar­cza­ły, żeby roze­znać kie­run­ki, i nawet czas pły­nął ina­czej. Jawor­ska zapi­su­je: „Nigdy tak bar­dzo nie byłam giną­cym gatun­kiem dzi­kie­go stwo­rze­nia”.

Pusty­nia jest miej­scem powro­tu do momen­tu nie­roz­dzie­le­nia. „Nie-być-tym-czym-się-jest to cier­pieć na nie­zno­śne roz­dwo­je­nie, to żyć ze świa­do­mo­ścią upad­ku wła­sne­go, to tęsk­nić nie­ustan­nie do dosko­na­łej iden­ty­fi­ka­cji, któ­rej życie fizycz­ne, wysta­wio­ne na zagła­dę, życie w cza­sie żad­ną mia­rą nie może zapew­nić” – pisał Leszek Koła­kow­ski.

„Pusty­nia była uko­je­niem”, przy­po­mi­na Jawor­ska. Była pia­skiem na para­pe­cie w domu mat­ki, zanim powsta­ły blo­ki. Rodza­jem wid­mo­wych nici łączą­cych z dzieciństwem/dziedzictwem („włó­czę­gi po gorą­cym pia­sku / w poszu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su”), alter­na­ty­wą dla odle­głych waka­cji nad morzem. Miej­scem for­mu­ją­cym wraż­li­wość – rów­nież tę reli­gij­ną, ponie­waż w tym tomie jest wie­le odwo­łań wła­śnie do doświad­cze­nia reli­gij­ne­go. Cza­sem mam wra­że­nie, że Jawor­ska poszu­ku­je swo­jej Ske­tis, swo­jej pustel­ni (jed­no z tego rodza­ju miejsc odosob­nie­nia poet­ka wie­lo­krot­nie odwie­dza­ła i cią­gle do nie­go wra­ca – to pustel­nia bło­go­sła­wio­nej Salo­mei w Gro­dzi­sku pod Ojco­wem; poja­wia się mię­dzy inny­mi w mate­ria­łach wizu­al­nych w Pusty­ni oraz w wier­szu Męczeń­stwo z tomu love cri­mes), żeby napi­sać wła­sne apo­fteg­ma­ty. Świec­kie lub nawet reli­gij­ne, to nie ma zna­cze­nia, ponie­waż gra o toż­sa­mość toczy się w róż­nych obsza­rach.

Okładka książki Sylwii Jaworskiej pod tytułem „Pustynia”.
Sylwia Jaworska, „Pustynia”, Katowice: Biblioteka Śląska, 2022.

Pusty­nia ma przy­naj­mniej kil­ka wymia­rów – zauwa­żył w swo­im tek­ście Iro­nia i gru­zy Michał Pięt­nie­wicz – jest to pusty­nia aksjo­lo­gicz­na, ducho­wa, pusty­nia spo­łecz­ne­go „my” oraz pusty­nia rela­cji mię­dzy­ludz­kich. Cie­ka­we, że na tej pusty­ni czy pobo­jo­wi­sku znaj­du­je się jakaś oaza indy­wi­du­al­ne­go „ja”, któ­re bro­ni się przed owym napie­ra­ją­cym i nie­do­brym świa­tem, uka­zu­jąc bez­piecz­ny, ale jed­no­cze­śnie sil­ny indy­wi­du­al­ny mikro­ko­smos.

„Czym jest cho­ro­ba, jeśli nie sta­nem odcię­cia od natu­ry?” – pytał Tomasz Mann w ese­ju Goethe i Toł­stoj – przy­czyn­ki do pro­ble­mu huma­ni­zmu. Czy­tel­nik mniej uważ­ny być może nie wychwy­ci iro­nii i napię­cia w doświad­cze­niu reli­gij­nym pod­miot­ki wier­szy Jawor­skiej, uzna­jąc je – owo toł­sto­jow­skie „uczu­cie krzy­ża” i jezu­ic­ką (Naph­ta) eman­cy­pa­cję przez chrze­ści­jań­skie cier­pie­nie – za oczy­wi­ste reme­dium. Nie da się jed­nak ukryć fak­tu, że poet­ka mówi i myśli o cho­ro­bie wła­śnie jak Naph­ta, choć w oczy­wi­sty spo­sób pró­bu­je mylić tro­py.

Po zdjęciu z krzyża i rentgena teraz chciałabym wreszcie zasnąć

„Jest wstęp­na dia­gno­za / Czas się pako­wać / Jadę do sana­to­rium dla ner­wo­wo cho­rych”. Sko­ro na chwi­lę wtar­gnę­li­śmy do powie­ścio­we­go Ber­gho­fu w Davos, a na kar­tach dwóch tomów Jawor­skiej poja­wia­ją się nawet zdję­cia rent­ge­now­skie krę­go­słu­pa, war­to zapy­tać wła­śnie o to doświad­cze­nie – jak naj­głę­biej fizycz­ne i bio­lo­gicz­ne, ale rów­nież for­mu­ją­ce i sym­bo­licz­ne (tak jak pusty­nia), wią­żą­ce Jawor­ską rów­nie szyb­ko z Man­nem, jak z Schul­zem (sko­ja­rze­nie z Wojacz­kiem w tym wypad­ku było­by raczej jedy­nie tytu­lar­ne).

Figu­ra sana­to­rium poja­wia się już w debiu­cie Jawor­skiej – i wła­śnie do debiu­tu autor­ka nawią­zu­je w pierw­szym wier­szu z tomu Kąpie­le fali­ste dla osób żyją­cych ner­wa­mi. „W stop­niach mie­rzą nam krę­go­słu­py / Nikt nie chce być mat­ką, / Nikt nie chce być kale­ką” – zapi­su­je. Widać w tym frag­men­cie (i w wie­lu innych) owe prze­ni­ka­nia zna­czeń przez figu­ry. Widać pew­ne punk­ty stycz­no­ści: toż­sa­mość, pozy­cjo­no­wa­nie kobie­ce­go doświad­cze­nia przez kul­tu­rę i reli­gię, w koń­cu praw­dzi­wy obraz tego doświad­cze­nia, sto­ją­cy w sprzecz­no­ści z poprzed­ni­mi; widać prze­ni­ka­nie tego, co mate­rial­ne (bio­gra­ficz­ne) i sym­bo­licz­ne.

Okładka książki Sylwii Jaworskiej pod tytułem „Kąpiele faliste dla osób żyjących nerwami”.
Sylwia Jaworska, „Kąpiele faliste dla osób żyjących nerwami”, Mikołów: Instytut Mikołowski, 2025.

Sana­to­rium Jawor­skiej w oczy­wi­sty spo­sób nawią­zu­je do cho­rób cia­ła (krę­go­słup, narzą­dy ruchu i narzą­dy zmy­słów), ale rów­nież do cho­rób duszy – jest prze­cież prze­zna­czo­ne dla osób cier­pią­cych na ner­wy (może nawet: „żyją­cych ner­wa­mi”). To doświad­cze­nie porzu­ce­nia i utra­ty („od dziec­ka porzu­ca­na w pięk­nych miej­scach”), lęku („ata­ki pani­ki na wspo­mnie­nie cie­pła po nikim”), nie­mniej zła­ma­nia doty­czą rów­nież tka­nek mięk­kich: „z nie­peł­no­spraw­nej myśli [rodzi się poeta]”, „W miło­ści uzy­ska­łam pierw­szy sto­pień nie­peł­no­spraw­no­ści”, „Przy tobie wiem, że te sło­wa o umie­ra­niu miło­ści są cho­re”, „Powrót w sta­nie zapal­nym do sie­bie samych”. W sanatorium/uzdrowisku jest tak­że miej­sce dla osób „uką­szo­nych przez histo­rię”, dla osób mają­cych za sobą prze­ży­cia post­trau­ma­tycz­ne: prze­cież w dru­giej czę­ści tomu Jawor­ska zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie wpro­wa­dza temat wojen­ny i oku­pa­cyj­ny. O doświad­cze­niu woj­ny pisze wprost, ale rów­nież wcią­ga wojen­ne moty­wy w obszar sub­tel­nej iro­nii i sce­nicz­nej (znów) kon­wen­cji. „Jadę do sana­to­rium dla ner­wo­wo cho­rych / Pocho­dzę z miejsc, któ­rych trze­ba się strzec”. Zestaw zabie­gów ofe­ro­wa­ny przez uzdro­wi­sko, sym­bo­licz­nie zarzą­dza­ne to przez dok­to­ra Gotar­da, to znów rad­cę Beren­sa, jest stan­dar­do­wy: kąpie­le i kon­cer­ty, prysz­nic, sen albo odpo­czy­nek na tara­sie, cza­sem coś poważ­niej­sze­go – jakiś wlew, daw­ka euko­da­lu, nawet elek­trow­strzą­sy czy lobo­to­mia. Im bar­dziej jed­nak zagłę­bia­my się w labi­ryn­tach gmaszyska/idei, tym więk­sze czu­je­my roz­cza­ro­wa­nie (zupeł­nie jak Schul­zo­wy Józef, do któ­re­go zaczy­na docie­rać, że zmaj­stro­wa­ny czas pro­du­ku­je wyłącz­nie ludz­kie pału­by, a nie peł­no­war­to­ścio­we życie; zupeł­nie jak Hans Castorp, uświa­da­mia­ją­cy sobie, że nigdy żywy nie opu­ści Ber­gho­fu; może nawet jak pacjen­ci Lemow­skie­go szpi­ta­la prze­mie­nie­nia, trak­tu­ją­cy akcję „T4” jak nową, inte­re­su­ją­cą for­mę roz­ryw­ki). Nic w tej prze­strze­ni – bio­gra­ficz­nej czy sym­bo­licz­nej – nie jest takie, jakie się wyda­je. Czas nie jest peł­no­war­to­ścio­wy, cho­ro­ba nie jest uspra­wie­dli­wie­niem ani schro­nie­niem (ani nawet karą za grze­chy). Obra­zy i opo­wie­ści wojen­ne nie do koń­ca wcią­ga­ją nas w wojen­ną zawie­ru­chę – i odwrot­nie: histo­ria współ­cze­sna, świec­ka i cywil­na, nagle ubie­ra się w mili­tar­ną meta­fo­ry­kę. Nawet szwaj­car­ski Ber­ghof może oka­zać się Ber­gho­fem bawar­skim, zwłasz­cza że oba miej­sca nazy­wa­ne są „górą”. Obja­wy cho­ro­bo­we niby są zna­jo­me, lecz mimo to nie znaj­dzie­my ich w żad­nym ICD-10. Nie wia­do­mo nawet, czy iro­nia, któ­rej Jawor­ska uży­wa jako swo­iste­go zabie­gu lecz­ni­cze­go, uzdro­wi choć cząst­kę nas samych – ową cząst­kę opor­ną na inne for­my tera­pii. Trud­no powie­dzieć, czy hor­ro­ro­wa kon­wen­cja, w któ­rej Jawor­ska reali­zu­je pew­ne nar­ra­cje, prze­stra­szy nas bar­dziej niż nasz pod­sta­wo­wy egzy­sten­cjal­ny tró­mos. Przy­pusz­czam, że nie. Dla­te­go jest zupeł­nie praw­do­po­dob­ne, że całe to lecze­nie i uzdra­wia­nie to kolej­na fik­cja i że „wró­ci­my do sie­bie w sta­nach zapal­nych”. Być może zatem, jeśli weszli­śmy do sana­to­rium cho­rzy, rów­nie cho­rzy z nie­go wró­ci­my.

– poeta, prozaik, dziennikarz, felietonista.

więcej →

– poetka i prozaiczka.

więcej →

Powiązane teksty